Noc z piątku, 19 lutego na sobotę, 20 lutego 2010, pół do drugiej
Coś się kończy, coś się zaczyna. Ledw

ie z supermarketów i witryn sklepowych zniknęły sztuczne choinki, śniegu płatki i bałwanki, a już na ich miejsce, zgodnie z powszechnie przyjętymi zasadami handlu, powywieszano czerwone i różowe serduszka. Święty Mikołaj, jak co roku, płynnie ustą

pił miejsca Świętemu Walentemu.
W czym jak w czym, ale w kwestii kopiowania zachodnich fascynacji na naszą szkołę zawsze można liczyć. 14 lutego dzieciom pozwolono, zamiast w mundurki, odziać się w czerwień. Klasy przyozdobiono serduszkami, w niektórych pojawiły się skrzynki na walentynkową korespondencję. Uczniom wręczono również okrągłe plakietki z nalepioną na nie flagą Syrii (i wpisanymi w nią literkami NSA). Kilku rewolucjonistów postanowiło sprawdzić, co też kryje się pod patriotycznymi naklejkami. W tym celu zdarło je bezceremonialnie, odkrywając uśmiechnięte żółte buzie.
Polanczowe lekcje odwołano a ucznió

w zaproszono na plac przed szkołą. Z początku pachniało kolejną organizacyjną porażką. Tłum dzieci i nauczycieli stał pod schodami do szkoły i gapił się na głośniki straszące jazgotliwą i niemiłosiernie głośną muzyką. Niektórzy próbowali tańczyć, inni, zażenowani, czekali, aż coś zacznie się dziać. Wszyscy z pewnym zainteresowaniem spoglądali na wielkie, acz biedanawe, czerwone serce z białym kształtem Syrii w środku, które leżało sobie na betonie.
Nagle ze szkoły wypadło kilku groźnie wyglądających mężczyzn w granatowych koszulach, szarawa

rach tegoż koloru, białych skarpetach i brązowych pantoflach. Całość niecodziennych ich strojów wieńczyły szerokie złotawe pasy i białe turbany. Zbiegłszy ze schodów, poczęli tańczyć w rytm jeszcze bardziej folkowej niż zwykle arabskiej muzyki. Zgrabnie skakali, podrygiwali i kołysali się, to indywidualnie, to znów chwyciwszy się serdecznie za ramiona, ale naprawdę widowiskowo zrobiło się, kiedy dołączył do nich młodzian w powłóczystej śnieżnobiałej szacie i wysokiej czapie w kształcie ściętego stożka. Walory sukni pozwoliły docenić się w pełni, gdy ów począł wirować, coraz szybci

ej i szybciej. Szata przyjęła wtedy formę dzwonu o dwumetrowej mniej więcej u dołu średnicy. Mężczyzna, nie przestając kręcić się jak fryga, wzniósł ręce nad głowę. Niesamowite, zupełnie jak obrazek z jakiegoś starego opakowania kawy... Na koniec zespół pieśni i tańca zaserwował nam jeszcze odegrane w takt muzyki zabawy z bronią. Gdyby kunsztownie wymachujący szabelkami wojownicy zbliżyli się nieco do siebie (albo chociaż raczyli odwrócić się w swoją stronę), mogłoby być zupełnie niekiepsko.
Po przedstawi

eniu przyszedł czas na rozwiązanie zagadki obrysu Syrii wpisanego w serce. Dzieci, klasami się ustawiwszy, podchodziły do niego i naklejały nań swoje zdjęcia. W założeniu miało chyba być kulturalnie i spokojnie, było jak zwykle – chaotycznie i głośno. W takim kontekście jak najbardziej na miejscu było confetti, które posypało się nie wiadomo skąd, z nieba zapewne. Co konkretnie miało to symbolizo

wać, trudno orzec. Na tym etapie i tak myślałem już raczej, jak wszyscy zapewne, o zajęciu miejsca w autobusie. Co też, po strzeleniu sobie fotki z szablą, uczyniłem.
Mimo wartych odnotowania wysiłków szkoły, z najciekawszym przejawem walentynkowego szaleństwa spotkaliśmy się w falafelowni Falafilo. Dzięki temu, że obok falafelowej zawijanki dla mnie (w której falafele sa pogniecione), zamówiliśmy jak zwykle pięć świeżutkich chrupiących falafeli w całości dla Olivera, zauważyliśmy, że narodową potrawę Syrii świątecznie wysmażono w kształcie serduszek… We’re all l

iving in bloody America…
Coś się kończy, coś się zaczyna. Za sobą mamy kolejny trymestr – a raczej dwaipółmestr, bo w dziesięciu miesiącach mamy ich zmieścić cztery – nauki. Jak ostatnio, tak i tym razem podsumowaniem owego było spotkanie z rodzicami.
Uporawszy się z nauczycielskimi obowiązkami, zabraliśmy się do spełniania znacznie przyjemniejszych obowiązków

rodzicielskich. Opuściliśmy z Renatą nasze klasowe stoliczki i zasiedliśmy razem przy tym obsługiwanym przez Georgianne. Czekał tam na nas wyjątkowo szczodry zestaw pochwał. Wyniki Olivera ze wszystkich przedmiotów angielskich wynoszą 99 lub 100 procent. Pod tym względem – czyli pomijając przedmioty arabskie, z których nasz syn jest na razie nieklasyfikowany – jest najlepszy w klasie 2B. I zachowuje się przyzwoicie. W związku z powyższym nazwisko jego znalazło się na liście honorowej uczniów National School of Aleppo. Osobiście sumiennie przerobiwszy etap kolekcjonowania odznak wzorowego ucznia, świadectw z paskiem, tytułów honorowego ucznia szkoły i stypendiów prezydenta miasta, mam świadomość, jak bardzo jest to w gruncie rzeczy pozbawione znaczenia. Ale póki co, Oliver jest dumny i szczęśliwy. Więc ja jestem dumny i szczęśliwy, że on jest dumny i szczęśliwy.
Skoro już się chwalę, to nie będę sobie żałował. Oto

, Drodzy Czytelnicy, blog, który zaszczycacie swoimi odwiedzinami, doczekał się papierowej publikacji. Jeśli chcecie zawsze mieć go pod ręką, zawsze móc po niego sięgnąć, nawet w razie awarii internetu, czem prędzej wykupcie prenumeratę Przeglądu Oświatowego (albo po prostu wydrukujcie go sobie, będzie taniej…). W każdym razie ktoś płaci krocie za to, by fragmenty tego, co czytacie, zostały powielone w czterech i pół tysiąca kopiach. Nie mnie. Drukarni. Ale i tak to miłe. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że dwutygodnik o solidarnościowo-katolickich tradycjach i skłonnościach trochę przesłane materiały cenzuruje. Ale co tam, mogę chyba poświęcić kilka akapitów na temat religii (i fragment zdjęcia, na którym moja ręka dzierży papierosa) w imię tego, by mieć w biblioteczce zbiór tekstów sygnowanych swoim nazwiskiem…

Tym razem na koniec notki nie anegdotka, lecz lokalna ciekawostka. Kiedy niedawno wstąpiliśmy z Renatą do apteki, by zaopatrzyć ją w zapas napojów energetyzujących marki redbull, uwagę moją zwróciło pudełko pełne hermetycznie zafoliowanych kilkunastocentymetrowych wałeczków o średnicy mniej więcej centymetra. W pierwszej chwili myślałem – głodnemu chleb na myśli – że to jakieś kiełbaski. Po dokładniejszych oględzinach stwierdziłem z bólem, że to patyki. Cóż za rozczarowanie. Postanowiłem jednak dowiedzieć się, co to takiego ten ‘sewak’, bo tak się tajemniczy produkt nazywa. Szczęśliwie się składa, że nasz znajomy aptekarz i dostawca energy drinków mówi trochę po angielsku. Zapytany, co to za patyk, odparł, że to sewak. Shukran ktir, sam sobie przeczytałem. Więc co to ten sewak? Otóż jest to jedyny w swoim rodzaju naturalny patyk do czyszczenia zębów. Wyjmuje się go z folii, częściowo obiera ze skórki, nacina koniec tak, by przypominał szczoteczkę i jeździ się nim po zębach. Ma ponoć właściwości bakteriobójcze, wzmacnia dziąsła, zapobiega próchnicy i pozostawia w jamie ustnej miły smak i zapach. Cóż, nabyłem oczywiście. Grzebiąc patykiem w ustach wygląda się co prawda jak małpa, a smak i zapach nie są wcale a wcale miłe, ale rzecz jest niewątpliwie warta spróbowania.
Deskrypcja fotografii:
ReplyDelete1. Walentynkowy dance show.
2. Tamar, moja asystentka. Ormianki rzadza.
3. Urwisy z klasy 4c. Wlasnie sobie uswiadomilem, ze sam kiedys uczeszczalem - w liceum - do 4c; coz za ironia losu...
4. Walentynkowy dance show, cd.
5. Oliver na powyzszej zabawie.
6. Matrix IV. Dark Crusade.
7. Falafel w ksztalcie serduszka...
8. ...i radosne spozywanie tradycyjnej kanapki z owym przy wspolnym stole z dodatkami i sosami.
9. Honorowy uczen NSA...
10. Dowod rzeczowy na powyzszy tytul.
11. Diana, asystentka Georgianne i opiekunka klasy Olivera. Ormianki rzadza.
Deskrypcja filmow:
1. Crossdressingowa reklamowka kawy po arabsku.
2. Pojedynek na damaszkanska stal w wersji 'hardcore' (z zamknietymi oczyma). 'Gdzies sie schowal, tchorzliwy psie?!'
Z jednej strony fajnie, że to wzięli, z drugiej nie bardzo mają prawo (masz takie u mnie pierdolnięte na nagłówku, co związane jest z tym, że kiedyś właśnie wzięto sobie mój tekst i zedytowano zależnie od potrzeb), poza tym z tego co wiem, to przysługuje Ci trochę praw jako autorowi. Głupio byłoby znaleźć to kiedyś we Frondzie, pocięte w deseń "prymitywne ludy Syrii".
ReplyDeleteOrmianki rządzą, ja się zakochałem w 2005 i do dzisiaj mi nie przeszło. Z walentynkami przyznam, że jestem zaskoczony, że TAM się w to bawią. Chyba Tajlandia pozostaje względnie wolnym krajem od miłosnej zarazy.
Gdybyś wpadł w takim zestawie na casting to dzisiaj nie Keanu byłby kojarzony z tym dziełem.
Winien jestem, jak widze, czytelnikom i PO (Przegladowi Oswiatowemu czyli) wyjasnienie. Bez pytania nie wzieli. A ciecia giecia sa ze mna uzgadniane, wiec raczej zartobliwie wspominam, ze kawalek (dwa zdania) o religii w szkolach wypadl. Tez za moja zgoda. Natomiast ciecie papierosa w nadeslanym zdjeciu zauwazylem chyba trzy numery za pozno... Sie nie odstanie.
ReplyDeleteZwracam wiec nadszarpniety niechcacy honor. Sam moglem sobie nawet napisac kilka slow o autorze, zeby nie wyjsc na idiote. I pozwalaja mi sie podpisywac (miedzy innymi)'tanatopsycholog', co brzmi fajnie ;D