Kto jest gringo w
Gwiezdnej Królowej • 30 Door Key • Największy garnek purée na świecie i
Żołądkowa Gorzka Z Miętą Experience • zima zaskakuje birmańskich drogowców i
pracowników Brainworks/Total • debiut Olivera w roli komendanta melanżu • ile
wart jest indie rock w klubie Flamingo • nie ma to jak dobra gra piwna • kup
pan dres, czyli walka w obronie honoru i birmańskiego dziedzictwa kulturowego •
zakończenie warte napomknięcia wnukom o
Star Queen, Yangon,
wtorek, 10 grudnia 2013, osiemnasta
Kelnera
najwyraźniej zatrudnili nowego. Przyszedł z telerzykiem i czeka, świata nie ogarnia.
Ze starymi wypracowaliśmy już sobie milczący, ale przejrzysty układ: kiedy ja
wyciągam z torby komputer, oni wyciągają z zamrażarki oszroniony kufel i
otwierają andamana w puszce, najtańsze piwo, 500 kyatów, wiadomo. Słaby robią
na mnie biznes, w supermarkecie kosztuje takie 480, 20 groszy ledwie pewno
wystarcza na schłodzenie szkła. Jeśli jestem z Renatą, wyciągają dwa kufle i
otwierają dodatkowo szklaną butelkę coca-coli. Styl i szyk.
Ma
w sobie dużo uroku bycie stałym bywalcem jakiegoś miejsca. W przeciwieństwie do
możliwości zasymilowania się, jakie daje życie na emigracji w świecie kultury
Zachodu, w Azji na zawsze pozostaje się do pewnego stopnia obcym. Barierę
językowa można przeskoczyć, koloru skóry – nie. Jakkolwiek absurdalnie by to w
tę stronę brzmiao. Laowaiem czy bule jest się na całe życie. Ale poszczególne
sfery życia, jak pobliską knajpkę, da się oswoić, zyskując tym samym namiastkę
przynależności, przekraczając momentami, przynajmniej subiektywnie, granicę
‘my’ – ‘oni’. Co z jakiegoś powodu – piramida potrzeb Maslowa ma się świetnie
najwyraźniej – jest satysfakcjonujące i miłe.
Bez mała trzy tygodnie upłynęly już
od moich urodzin. Trzydziestych urodzin.
Z głęboko zakorzenionych kulturowo powodów – urodzin całkiem ważnych. Urodzin, które
przyszło mi spędzać z dala od domu i przyjaciół. Mam wrażenie, że warto byłoby
na ten temat napisać parę mądrych słów. Kto wie, może podsumować w jakiś sposób
ten niczego sobie kawałek czasu spędzony na niniejszym padole. Ale dziś nie
czuję się mądry. Oddam się więc na chwilę trywializmom, do których kiedyś będę
mógł zajrzeć i powspominać sobie, z przewrotnie
zabawnej prspektywy, z której granica wyznaczana w tej chwili poważną
trzydziestką wyda mi się igraszką jeno, niczym więcej niż kolejnym elementem
rozdziału pod tytułem ‘młodość’. Definicja młodości poszerza się z wiekiem. Bon
mot godny Paulo Coelho.
Wyjeżdżając w czerwcu z Polski w
samotną podróż do egzotycznej Birmy, spisałem niejako na straty imprezę
urodzinową. Nie spodziewałem się w żadnym razie rozkwitu życia towarzyskiego.
Bo czemu niby miałbym się spodziewać? Podczas pierwszego pobytu w Chinach nie
poznaliśmy nikogo wartego wspólnego
skracania sobie życia imprezowaniem. W Syrii było niewiele lepiej, nasi znajomi
byli starzy, nazbyt porządni, albo zajęci po prostu swoimi sprawami. W Indonezji
dopiero kiedy decyzja o wyjeździe została podjęta, zaznajomiliśmy się lepiej z Josée.
Drugie Chiny były posuchą jakiejkolwiek socjalizacji. Skądżeby mi zatem do
głowy przyjść miało, że Brainworks Total zgromadzi drużynę liczną, i mimo
pewnej dezorganizacji i naturalnych w tak szerokim gronie animozji, gotową, by
stawić się na urodzinowe party.
Po raz pierwszy w życiu przyszło mi
więc, niespodziewanie, zmierzyć się z gotowaniem na dwadzieścia osób. Bez
dostępu, o ironio, do własnej kuchni, pełnej garnków, naczyń, sztućców,
przypraw i wszystkich innych drobiazgów, których obecność w kuchni jest tak
oczywista, że na co dzień uchodzi uwagi, ile je trzeba cenić, wiadomo...
Zanim więc w ogóle zabraliśmy się do
zakupów spożywczych, nabyliśmy stos cały papierowych talerzyków i plastykowych
widelczyków. Oraz dwanaście szklaneczek do wódki, cztery już były na wyposażeniu
domu. Nie zapowiada się, żebyśmy, o ile nie zaczniemy pijać miejscowych wyrobów
wódkopodobnych, mieli z nich często korzystać. Skoro jednak zapowiedziało się
zaproszonym gościom prawdziwe polskie Żołądkowa Gorzka Z Miętą Experience,
wypadało bezsprzecznie powiedzieć ‘b’ i zaserwować je jak należy.
Przypadkowi towarzysze zakupowicze w
Yankin Centre nie kryli zdziwienia, delikatnie mówiąc, kiedy pakowaliśmy do
wózka 6 kilogramów ziemniaków na purée. W Azji Południowo-Wschodniej ziemniaków
używa się niekiedy, do curry, jedzonych często, komiczne połączenie, z ryżem,
czy sałatek warzywnych, oraz do frytek, ma się rozumieć, kupownanie ich na
kilogramy jednak bardzo dalekie jest od mainstreamu. Ale purée z masłem,
importowaną z Francji śmietaną (16 zlotych za litrowy karton, włos się jeży) i
koperkiem wyszło mistrzowsko. Nawet się pomieściło w garncu pożyczonym od Abhi,
naszej birmańsko-indyjskiej znajomej ze szkoły. Do purée podać postanowiliśmy
wedle babcinej receptury próżoną na maśle i duszoną z cebulką wieprzowinę,
marchewkę z groszkiem i rodzynkami na miodzie, mizerię oraz przesamżoną z
pieprzem kapustę kiszoną. Tak pięknie nie jest, żeby ją kupować, jak na naszym
wrzeszcańskim ryneczku, prosto z beczki, ale w Yankin dostępna jest importowana
z Hameryki niemiecka jej wersja, sauerkraut, w 400-gramowych puszkach, po
półtora dolara, idzie przeżyć. Powyższa polska extravaganza poprzedzona została
zupą pomidorową ze świeżą bazylią. Włoszczyznę nawet udało mi się całkiem
porządnie skomponować, tylko selera i korzenia pietruszki nie znalazłem, sposiłkowałem
się brokułami i burakami.
Star Queen, Yangon,
wtorek, 17 grudnia 2013, kwadrans po siódmej
Moje – a właściwie nasze, bo
świętowały ze mną, z opóźnieniem, również Renata i Thya – urodzinowe party
wypadło w sezonie już nazywanym chłodnym, ale jeszcze nie letalnym dla
miejscowych. Choć więc kilkoro Azjatów znalzało się na liście gości, śmiało
wystawiliśmy sofy i stoły na podwórze. Wystawiliśmy i nowe adamowe głośniki, za
którymi zasiadł Oliver, wyznaczony na komendanta melanżu. Komendanta mającego
pełną wolność i licencję na zabijanie, ale w obrębie mojej playlisty. Z
trzydziestką jest trochę jak z pogrzebem, spontaniczność sprawdza się
doskonale, ale w ramach ustalonego przez gwiazdę wieczoru porządku.
Zastanawiałem się długo, jakby tu
stworzyć na swój jubileusz spójną, imprezową, a jednocześnie przytulną i
kameralną atmosferę. Z pomocą przyszła mi wcześniejsza organizacja
białodomowych barbecue, które nota bene wyniosły nasz White House do rangi
najbardziej trendsetterskiego domostwa w Yangonie. Rzecz nie w doświadczeniu,
którego podczas rozpalania zbudowanego przez Adama z przypadkowo znalezionych
cegieł grilla nabrałem, lecz w czymś, co po ostatnim przyjęciu zostało. Wstałem
sobie mianowicie w pewien niedzielny poranek, wyszedłem przed dom i,
rozejrzawszy się po obejściu, spostrzegłem elegancko popakowane w siatki
butelki po piwie i rumie. Alana coś trafiło w alkoholowym zamroczeniu,
dowiedziałem się później, i przed pójściem spać wszystko posprzątał. Gdyby
butelczyny leżały porozrzucane, pewnie bym je pozbierał po prostu i zostawił dla
zbieraczy szkłą. Ale że były już popakowane zgrabnie... I że było ich mniej
więcej trzydzieści... Zostawiłem je, dokupiłem świec na stoisku z akcesoriami
religijnymi w supermarkecie Super One, a w przerwach miedzy przygotowywaniem
kolejnych urodzinowych dań pozamieniałem je czarodziejsko w świeczniki i
porozstawiałem po podwórku. Na świeczniki najlepiej nadają się kanciaste
butelki po rumie Mandalay, gwint i zwężająca się lekko ku dołowi szyjka
pozwalają na łatwe wsunięcie świecy, a jednocześnie umocowanie jej na
odpowiedniej głębokości. Dla samej butelki warto zapłacić za miejscowy trunek
cztery i pół złotego.
Star Queen, Yangon,
piątek 10 stycznia 2014, dziewiąta
Miesiąc
kolejny, po części wakayjny i ogórkowy, minął prawie, czas rozliczyć się
wreszcie elegancko z tymi urodzinami i na dziesięć lat przestać marudzić.
Niekoniecznie
jednak spójnej całości urodzinowej atmosfery ogrodu dopełniły zakupione przez
Adama i Alana balony oraz odpowiednio przaśny urodzinowy obrus, który już
podczas nakrywania stołu zożył mi nieme acz wesołe życzenia ‘Happy
Birthday!’.
Po zmierzchu zaczęli schodzić się
goście. Jako pierwsi pojawili się punktualni Azjaci. Abhi, właścicielka
ogromnego garnka na purée i zdolna hennowa tatuatorka. Lulu, chińska
nauczycielka chińskiego z naszej szkoły. Bryant, chiński nauczyciel chińskiego
z naszej szkoły i wertykalne przeciwieństwo Kobe Bryanta, od którego z podziwu
godną autoironią zapożyczył zachodnie imię. Oraz Ye Kyaw, tatuator, autor
między innymi mojego rozległego Thora. Nie liczyłem na to, że się pojawi,
zapraszając go na facebookowy urodzinowy event, tymczasem na kilka godzin przed
imprezą potwierdził swój udział i poprosił o namiary na Biały Dom. Co by nie
mówić o facebooku, niekiedy przekłada się zaskakująco na socalizację w realu.
Szczególnie w kraju bez telefonów. Mało tego, że przybył, Ye Kyaw przytaszczył
jeszcze ze sobą oprawioną w solidną ramę mozaikę przedstawiającą muszelkowo-mineralne
żurawie, z dedykacją na odwrocie. Szkoda, że nie przytaszczył maszynki, igieł i
tuszu, to by dopiero było odjechanie, prawdziwy tatuażowy konwent by się nam
zrobił.
Obawiałem się trochę o dobre
samopoczucie Azjatów, wrzuconych nagle między nauczycieli importowanych, którzy
frekwencyjnie dopisali – spośród całej drużyny Brainworks zabrakło bodajże
czterech osób jedynie. Może nie o Ye Kyaw, który z rock ‘n’ rollowymi imprezami
do pewnego stopnia, przynajmniej w teorii, jest zapoznany. Nieśmiali jednak i
do bólu porządni Chińczycy mogli, zakładałem, przeżyć swego rodzaju kulturowy
szok. Nie wposminając już o Abhi, której rodzice na co dzień nie pozwalają
spotykać się ze znajomymi po zmroku.
Obawiałem się chyba niepotrzebnie.
Ye Kyaw ni trunków, ni tytoniu nie odmawiał. Bryant poprosił mnie w pewnym momencie
o papierosa – „to ty palisz?”, zakrzyknęła Lulu, po trosze z przerażeniem, po
trosze z podziwem. Abhi siedziała sobie na schodach z niepijącą generalnie
Alyssą i odbywającą kolejny odwyk Hannah, wymalowywała chętnym hennowe tatuaże
i generalnie wydawała się dobrze się bawić. Podobno nigdy jeszcze nie
imprezowała poza domem o tak późnej porze.
Około jedenastej azjatyccy goście
pożegnali się wylewnie i rozeszli do domów. Z przyjemnością wywiązywałem się
wobec nich z obowiązków gospodarza, ale trudno ukryć, że miło było wreszcie
dosłownie i niedosłownie rozpiąć koszulę i zmienić status z ‘opiekun’ na
‘uczestnik zabawy’. Towrzystwo importowane dwało sobie radę samo, bez poczucia
winy więc oddałem sie z jego częścią kilku partyjkom Jungle Speeda.
Zbliżała się północ, kiedy hasło
‘przenosimy imprezę’ zyskało sobie istotne społeczne uznanie. Jako że w klubie
Flamingo miało się ponoć tej nocy odbywać indie party i jako że mnie należał
się naturalnie decydujący głos w długiej dyskusji na temat ‘kim jesteśmy i
dokąd zmierzamy’, zapakowaliśmy wszystkich chętnych do dwóch taksówek i
ruszyliśmy na spotkanie różowej przygody. Mnie przypadło zaszczytne miejsce w
bagażowej części taksówki combi. Podróż z taksówką z Elliottem, przy okazji, to
impreza sama w sobie, pośpiewaliśmy sobie, pokrzyczeliśmy do pasażerów taksówki
konkurencyjnej, ani się obejrzeliśmy, kiedy zajechaliśmy pod Flamingo.
Wstęp był za darmo, indie może i
było grane, ale wywiad przeprowadzony w barze nie przyniósł dobrych wiadomości.
Puszka myanmara za 3000 kyatów. Dziewięć zeta? Jak żyć, panie generale?
Towarzystwo na szczęście nie zawiodło. ‘Spoko, Michał, zapłacimy’ chyba
zepsułoby mi urodziny. Zamiast tego usłyszałem coś w rodzaju jakże słodkiego
dla polskich uszu: ‘masz rację, dwieście metrów stąd jest Sports Bar, gdzie
butelka kosztuje nie więcej niż 2700 kyatów, przejdźmy się, wypijmy szybko i
wrócimy!”
Pierwszą szklankę kilka osób
istotnie wychyliło duszkiem z Michałem Głuszkiem, w oczekiwaniu jednak na tych ociągających
się, zamówiliśmy po szklance kolejnej. I tak się jakoś zrobiło sympatycznie, że
zostaliśmy na dłużej. Najpierw graliśmy w Famous
People. Wygląda to następująco, ależ ze mnie skarbnica pomysłów ostatnio. Rozpoczynająca
grę osoba zapodaje imię i nazwisko kogoś sławnego. Następna podnosi kufel i
zaczyna pić. Pije do momentu, kiedy wymyśli imię kolejnej sławy zaczynające się
na literę, na którą zaczynało się nazwisko poprzedniej. Czyli jeśli dostajemy
Ernesta Hemingwaya, pijemy aż nam zaświta Hugh Laurie na przykład, a nastpna
osoba pije, dopóki nie zakrzyknie Laura Palmer. Żeby było weselej, jeśli
inicjały stanowią dwie takie same litery, Marilyn Manson choćby, kolejka wraca
do poprzedniej osoby i gra zmienia kierunek. I tak w kółko Macieju, jak to się
mówi.
Aż do następnej gry. Kiedyśmy się
już napili w gronie sławnych ludzi, przyszła pora na Categories. Pierwsza osoba wybiera kategorię, na przykład ‘stolice
europejskie’. I zaczyna się licytacja. 1,2,3,4 i tak dalej. Nie ma pasowania,
licytować trzeba. Kiedy któryś z Amerykanów dochodzi do siedmiu czy ośmiu,
należy powiedzieć ‘stop’. I zacząć się natrząsać z nieporadności geograficznej
ziomków zza Wielkiej Wody. Jeśli ziomek nie da rady wymienić siedmiu stolic,
pije siedem łyków. Jeśli jakimś cudem mu się uda, pije osoba, która
zastopowała. Niestety działa to również w stronę przeciwną, muszę sobie chyba
na poczet przyszłych imprez powtórzyć stany na zachód od rzeki Kolorado.
Zabawa był tak przednia, że kiedyśmy
stanęli na powrót przed Flamingo, drzwi do klubu były już zamknięte. Nic to
wszakże, jedziemy do BME.
Ironia losu, święto jakieś
buddyjskie, BME, zwykle czynne do trzeciej, zamnkiętym okazało się być na
głucho. Szybka narada wojenna. Wracamy do taksówek, wbijamy do Café Liberal.
Z dala już słychać znajome bity,
jest dobrze. Przy wejściu okazuje się, że wcale nie jest dobrze. „Longyi no!”
rzecze bramkarz i paluchem swoim wskazuje na mój tradycyjny myanmarski strój. „Co
‘no’?” „Longyi ‘no’!”. Faktycznie, debatujemy między sobą, w niektórych klubach
nie wpuszcza się klientów odzianych w miejscowe męskie spódniczki. Polityka
podobna do polskiego niewpuszczania do klubów ludzi w dresach, o tyle jednak
pozbawiona sensu, że w Polsce w dresy odziewają się niziny społeczne, w Birmie
natomiast longyi noszą wszyscy, od sprzątaczy ulic przez sklepikarzy i
biznesmenów po prezydenta. „Jak to ‘no’, longyi good, longyi Myanmar!” „No.” Cholerni
autoraści.
Jest
około drugiej, na tym etapie nie mam żadnych oporów przed wyskoczeniem z longyi
i stanięciem przed bramkarzem w bokserkach. Stoję więc przed nim z longyi w
garści i się jarzę zawadiacko. „No”. „Co teraz znowu ‘no’? No longyi – good.” „No”,
katarynka cholerna. Robi się zamieszanie, jeden z bramkarzy znika wewnątrz
klubu, by wyłonić się po chwili z pakunkiem. Pakunek zawiera nowiutki dres.
Adidas, trzy paseczki rozświetlają mrok. „6000 kyats”. Chyba Cię, kolego,
pojebało, jeśli myślisz, że założe dres w paski, żeby wejść do klubu i
kontynuować świętowanie trzydziestki. Andrew zaczyna tłumaczyć ochroniarzom, że
to moje urodziny, i że to przecież Birma, że jak mogą w sposób tak występny
występować przeciw swojej własnej kulturze. Elliott natomiast oświadcza, że
jeszcze nie dał mi prezentu, więc chętnie kupi mi ten dres za 6000 kyatów. Miło
z jego strony, ale to kwestia zasad przecież. Trzeba znaleźć inne wyjście, czy
raczej wejście.
A w międzyczasie idę za róg się
załatwić. Odwróciwszy się na powrót w stronę świata spostrzegam za sobą Andrew.
Andrew ma plan. Plan jest następujący. Wszyscy prócz mnie wchodzą do środka.
Josh i Andrew idą do toalety. Josh zdejmuje spodnie. Andrew przynosi mi owe
spodnie, Josh czeka w toalecie. Ja ubieram spodnie, wchodzę do środka,
odnajduję Josha w toalecie, oddaję mu spodnie, zakłądam longyi. Wszyscy jesteśmy
w środku. That’s the spirit!
Wszystko idzie nadspodziewanie
gładko, nie mija chyba pięć minut, a już przybijamy sobie w toalecie piątki i
śmiejemy się w kułaki z ochroniarzy. Ludzie na parkiecie spoglądają na mnie w
niejakiej konfuzji, ale ochroniarze zakładają pewnie, że skoro ci na bramce
mnie wpuścili, to sprawa jest zakończona.
Koło czwartej postanawiam, że
urodzinowe party czas zakończyć. Wiedząc mniej więcej, co mnie czeka, niczym pogodzony
z losem skazaniec przed egzekucją, gawędzę jeszcze przez chwilę z Alanem przy
barze, który znajduje się zaraz koło wejścia. Chwila wspomniana mija, pojawia
się ochrona. W poczuciu dobrze spełnionej imprezy urodzinowej, pozwalam się bez
walki, lecz z tarczą wyprowadzić na zewnątrz.
I to by było na tyle. Od pierwszej kronikarskiej
wzmianki o urodzinach minęło kolejne sześć tygodni. Przy okazji podsumowania
dłużącego się nimiłosiernie rozdziału znów nadarza się okazja, by podsumować trzy
wcale a wcale się niedłużące – wręcz przeciwnie – dekady. Cóż, były to całkiem
klawe trzy dekady. Trzy dekady, które wystarczyłyby w sumie, by umrzeć sobie w
poczuciu, że warto było pograć w grę pod tytułem Życie. Nie żeby gra ta miała jakiś głębszy sens, ale tak czy owak –
było warto. Bawiłem się dobrze, bywało pod różnymi względami legendarnie, po co
dorabiać do tego ideologię. Może dorobię ją sobie za kolejną dekadę, może wtedy
też przyjdzie czas na mądrzejsze słowa, bo na razie, widzę, nie przeskoczyłem
automatycznie na głębokie noblowskie levele. Wdzięczny jestem za wyjątkową miłość,
wdzięczny jestem za wyjątkowe przyjaźnie – szkoda, Przyjaciele, że nie
świętowaliśmy razem mojej niedoli. Kling-kling, toast, Wasze zdrowie. I tu
chyba wypada mi elegancko skończyć, bo zamiast leveli noblowskich zrobi się
znów Paulo Coelho. Poza tym rybę podali, today’s special.
Klasyk na dziś:
Po zmarzniętej na
kamień ziemi należało stąpać pewnie
i mocno, żeby
było słychać tupot kroków. Gdyby człowiek uległ
pokusie skradania się,
to wówczas przepadłby.
Nie mówiąc już o takim, który zgłupieje i zacznie biec.
Bieg zamieniłby się od razu w nieprzytomną ucieczkę.
Tarjei Vesaas, Pałac
lodowy
Haha, widzę, że ciągle nie możesz darować biednemu Coelho! Prawda jednak zwykle jest banalna - zatem w drugą stronę też to chyba działa? Choć pewnie, fajnie jest pooszukiwać się w wymyślny sposób, pamiętaj, na końcu jest już tylko Paulo. Niech ta świadomość będzie z Tobą aż do podsumowania następnej dekady - oby, mimo wszystko, równie pozytywnego.
ReplyDeletePoproszę o przepis na marchewkę z groszkiem i rodzynkami na miodzie.Podejrzewam, że ta, powiedzmy, peryfraza ujawnia już wszystkie z grubsza składniki, ale domagam się szczegółów!
ReplyDeleteTwoje imprezy sa chyba bardziej epickie niz moje...! Pozdrawiam, Twoja ulubiona sis.
ReplyDeleteDziękuję, Umgenni.
ReplyDeleteSłużę, Julio.
1. Pokrojone w kostkę marchweki ugotować w niewielkiej ilości osolonej wody do ulubionego stopnia miękkości,
2. Pod koniec gotowania dodać groszek i rodzynki.
3. Zaraz po dodaniu groszku zagęścić całość mąką rozrobioną z odrobiną wody - na tym etapie płynu w garnku powinno być już stosunkowo niewiele - dodać w cholerę miodu i gotować jeszcze przez moment - na tyle krótko, by groszek zachował twardawą konsystencję.
4. Po zakończeniu gotowania przyprawić hojnie grubo mielonym pieprzem.
* 5. Alternatywnie polecam dodać do stygnącego dania jogurt lub śmietanę wymieszaną z curry lub jakąś mieszanką w stylu garam masala. Mnie tym razem zależało na bardziej polskim klimacie.
Jakie rozdanie narodowościowe wygraliście? Bo ludzi zachodu, którzy zrobią taki numer jak Wasi z longyi to ze świecą szukać. Szkoda, że jednak nie zdecydowałaś się na dresik, cena nie przesadnie wygórowana, a produkt zapewne pierwszej jakości. Nie pojmuję też tej potrzeby, którą odczuwają narąbani ludzie, by łazić i szukać lepszych miejsc do dalszego szaleństwa.
ReplyDeleteDroga najulubieńsza Sis! To przyjedź wreszcie - z połączenia naszych mocy powstałby... Kapitan Impreza!
ReplyDelete(to na podstawie kreskówki "Kapitan Planeta", nie wiem, czy to jeszcze Twoje czasy... ;)
Na etapie akcji 'ants in pants' było nas już chyba tylko czworo Amerykanów i dwóch lub troje Brytyjczyków. Bez kitu dobrze trafiłem - zawsze są chętni, żeby iść tam, gdzie piwo jest najtańsze, negocjują taksówki, kręcą nosem, jeśli za wstęp do klubu trzeba zapłacić. Podsumowując - chcą robić fajne rzeczy, ale nie są społeczno-ekonomicznymi ignorantami.
ReplyDeletePo co łazić i szukać? Juriuszu drogi, it's not about getting somewhere, it's about the journey! Nie, no rozumiem, też zwykle wolę porozmawiać porządnie do rana w niegłośnym miejscu zamiast się miotać. Z drugiej strony włóczenie się bywa niezwykle przyjemne, a o tym, jak wyjatkowo lubię jeździć nocą taksówkami po Yangonie, wspominałem już nie raz.
Plus pamiętaj, że - czysto technicznie - niektóre miejsca mają happy hour o określonej porze, niekóre są czynne do jedenastej, niektóre do północy, inne do trzeciej, piątej albo przez 24h/dobę. Nie pójdziesz od razu do klubu, bo nie zjesz tam kolacji i piwo jest drogie. Z drugiej strony jak Ci zamkną ostatnią przyjazną knajpę, jest to jedyna prócz rstauracji 24h opcja. To przede wszystkim wymusza ten swoisty przaśny clubbing.
Dziękuję, przetestuję niebawem, choć wiem już, że Umgenni raczej nie przyłączy się do konsumpcji. U. ma natomiast rację, że pastwisz się nad tym Coelho. Fanów mu to niestety nie ujmuje, bo raczej nie jesteś dla nich atrakcyjną alternatywą. Może gdybyś budował każdy swój wywód z samych bon motów i wzniosłych mini kodeksów postępowania, to miałbyś szansę w konkurencji z P. C., a tak... Choć jako jedna z trojga najwierniejszych (spośród komentujących) czytelników, przyznam skromnie, że najgorszej publiki chyba nie masz, w sensie jakościowym :)
ReplyDelete