Wat Bang Phra don’ts • Luang Pi Nunn, mnich – mag – tatuażysta • zew krwi • Bangkok? Nie, nie słyszałem • o czym ćwierkają jaszczurki • tajskie zoo • być jak Johnny Depp • o relatywności taksometrów słów jeszcze kilka
Star Queen, Yangon,
piątek, 8 listopada 2013, szósta
Teoretycznie
moc tatuażu słabnie z czasem, szczególnie jeśli się nie podąża za wskazówkami
świątynnymi. Wskazówkami interesująco absurdalnymi. Przyjrzyjmy się im, cytuję
bezpośrednio ze strony internetowej świątyni:
1. Do
not eat Star fruit, Pumpkin, or any other ‘Gourd’ type Vegetable.
2. Do
not Be anybodys Lover who is already married
3.
FORBIDDEN in Extreme, to slander anybody’s Mother (this means most women, if
you think about it).
4. Do
not eat food from a Wedding, or Funeral banquet.
5. Do
not Eat left-Overs.
6. Do
not Duck under a Washing Line, or an overhanging building.
7. Do
not Duck under a Banana Tree of the type Thaanii (classed as important to
avoid).
8. Do
not cross a single head bridge; Large or Small bridges are not Forbidden
9. Do
not sit on a Ceramic Urn (Common in Thailand).Especially a Cracked, or Broken
one.
10. Do
not let a Woman Lie on Top of You, or Sit on Top either.
11. Do
not permit a Man to be Brushed by the blouse or skirt of a Woman, or crossed in
Front of; Especially during the Menstruative Period.
Robiąc
after research po powrocie do domu znalazłem chyba wyjaśnienie wspomnianego
minimalizmu i swego rodzaju pośpiechu w wykonywaniu mojego tatuażu. Mnich otóż,
który mnie zaklął swoim kijkiem i atramentem z wężowego jadu, jest konkretną sławą
wśród mnichów tatuujących Sak Yant. Nazywa się Luang Pi Nunn. Oto, co o nim
piszą na stronie http://www.wat-bang-phra.com/luang-pi-nunn.php, znów cytuję ze wszystkimi oryginalnymi egzotycznymi
błędami:
Luang
Pi Nunn is the most famous tattoo monk in Thailand. He is also well known in
other parts of the earth not least by the television series Global Ink, where
Lars Krutak got a magic tattoo from Luang Pi Nunn.
He
etches about 30 - 50 magic tattoos on one day. Everyday the appeal in Wat Bang
Phra is high. Many people are waiting every day to get a holy tattoo from Luang
Pi Nunn or from another holy tattoo monk. Only some people were declined from
the monk.
Luang
Pi Nunn mixes himself the ink for the magic tattoos in a secret traditional
way. The ink shall include snake venom, which provides among other things the
magic in the tattoo.
Oczywiście
strona mogłaby koloryzować nieco, promując swojego artystę świątobliwego, ale
nawet na wikipedii Luang Pi Nunn jest nie tylko twarzą swojej świątyni, ale i
jedną z twarzy artykułu o Sak Yant w ogóle: http://en.wikipedia.org/wiki/Wat_Bang_Phra. Popularność jego i związane z nią doświadczenie biorąc
więc pod uwagę, zakładam, że potrafiłby wyczarować na skórze tatuaże bardziej
imponujące technicznie. Nawet jednak jeśli przyjmiemy, że wykonuje „tylko”
trzydzieści tatuaży dziennie i poświęca na każdy choćby te dziesięć minut,
mówimy o trudnych do ogarnięcia bitych pięciu godzinach siedzenia w siadzie skrzyżnym
pod ścianą i zadawaniu blisko stu tysięcy nakłuć. Nic nie wiem o tym, przy
okazji, żeby miał w job description wolne weekendy – mnie tatuował w sobotę –
czy jakiekolwiek wakacje. Żeby otrzymać tatuaż i zaklęcie nie trzeba się też
umawiać, stawia się w świątyni po prostu o poranku i tyle. Rzecz więc w tym,
dedukuję, że by obdzielić swoją mocą wszystkich chętnych, Luang Pi Nunn musi
się zwyczajnie streszczać. Pospieszne kropki więc czy dopracowane linie ciągłe
– nieważne, estetyka schodzi na drugi plan. Mnich musi po prostu wystukać
wzorek i rzucić zaklęcie. Fair enough, jestem usatysfakcjonowany.
O dziesiątej mniej więcej byłem na
zewnątrz. Mój przewodnik sympatyczny, wytrawny kalamburzysta, pokazał mi, jak
wielki autobus mogę złapać do Bangkoku i gdzie z grubsza mam się kierować po
opuszczeniu dziedzińca Wat Bang Phra. Wszystko wydawało się proste.
Tajowie statystycznie trochę kleją
po angielsku, ale ich lingwistycznym umiejętnościom, a przede wszystkim chęciom
zrozumienia, czego też obcy chce, do szału daleko. Wydawało mi się, że słowo
‘bus’ pojmą, ale przeliczyłem się. ‘Nieważne, co chcesz powiedzieć i jak
prostym angielskim do mnie przemówisz, oszczędź mi tego, panie’ – tak mniej
więcej podsumować można nastawienie napotkanych przeze mnie tubylców do
pogawędki o przystanku. ‘Bus’, ‘minibus’, ‘ba-syyy’, wszystkiego próbowałem.
Najpierw kierowano mnie, bez większego przekonania, w jedną stronę, po jakimś
czasie w stronę przeciwną. ‘Na razie idę wzdłuż tej samej drogi, którą tu
motorem przyjechałem, więc spoko’ myślałem, i maszerowałem raźno, raz po raz
zerkając na nowy tatuaż. Z pół godziny może tak sobie szedłem, kiedy nagle
podjechała do mnie na skuterze dziewczyna, którą paręset metrów wcześniej
pytałem o drogę. Podjechała i coś mówi. Coś że minibus i że mam wsiadać.
Ciekawe, w Birmie porządna dziewczyna nie zaprosiłaby raczej na przejażdżkę
mężczyzny, szczególnie białego, któremu, co powszechnie wiadomo, tylko seks w
głowie. A tu taka propozycja śmiała, we dwoje na mechanicznym wierzchowcu. Ale
to Tajlandia przecież, nie namyślając się długo wskoczyłem na kanapę skuterka i
w drogę.
Plan był niegłupi, zauważyłem w trakcie. W parę minut
dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania. Skręciliśmy w lewo, dogoniliśmy przejeżdżający
tamtędy autobus, dziewczę zaczęło machać. Nie czekając na reakcję kierowcy,
wyprzedziło pojazd i zajechało mu drogę. Nie rozjechał nas, doceniam, zatrzymał
się. Moja urocza przewodniczka zakrzyknęła coś do kierowcy i do pani biletowej,
po czym kazała wsiadać, wyjaśniając, w angielskim połamanym doszczętnie, że ten
autobus zawiezie mnie na minibus do Bangkoku. Podziękowałem i zrobiłem, jak kazano.
Pomysł był chyba dobry, ale
kierowca, wjechawszy po dobrych trzydziestu minutach na autostradę, jakoś nie
kwapił się, żeby mnie wypuścić. Zamiast tego dowiózł mnie, po kolejnym
kwadransie co najmniej, do Nakhon Chai Si. Tak mi się wydaje przynajmniej, bo w
sumie skąd miałem wiedzieć, gdzie też jestem. Mogłem zapytać miejscowych, gdzie
się znajdujemy w ten piękny słoneczny dzień? Pewnie, mogłem, postanowiłem
jednak obniżyć poprzeczkę i pytać o Bangkok. Już to okazało się wyzwaniem ponad
siły tubylców. ‘Bangkok?’, powtarzali za mną bez cienia zrozumienia... Tak,
Bangkok, wiecie, stolica Tajlandii, miasto takie, tu na mapie jest i tak mi do
głowy strzeliło śmiesznie, żeby się tam dostać. ‘A, Bangkok!’ No właśnie
Bangkok, owszem. ‘To nie tu, to trzeba przez świątynię przejść.’ Dobra, ruszam
przez świątynię. Gliniana jakaś i lakierowana stupa, kopuła, widać po
rozmiarze, że jakieś całkiem ważne miejsce kultu. Na przedwejściowych jednak
kramikach też nie bardzo wiedzą, co to ten Bangkok. Pytają jedna drugiego, w
końcu gdzieś mnie kierują. Ktoś po drodze kieruje mnie w stronę przeciwną.
Analizuję w głowie, kto miał więcej w głosie pewności siebie, chodzę trochę w
kółko i aż zaczynam marzyć o jakichś naganiaczach, którzy przywitają mnie
okrzykiem ‘Mister, mister, Bangkok?’
Nic takiego nie zachodzi, wszyscy mają na
mnie, że tak powiem, wylane. Spostrzegam za to parę obcokrajowców sędziwych.
‘Bus station? Spoko, przez most nad kanałem i na lewo.’ Git, idę. Dworcem bym
tego nie nazwał, ale stoją autobusy duże i małe przy ulicy. Z moją wymową
‘Bangkok’ wciąż jest najwyraźniej słabo, ale ostatecznie udaje mi się znaleźć
coś jakby kasę biletową i za kolejne 65 baht nabyć bilet powrotny do stolicy.
Kupuję sobie jeszcze w międzyczasie jakieś smażonki za dwa złote na chybił
trafił, bo słońce już dawno minęło zenit, a ja nawet śniadania nie zjadłem. Smażonki
okazują się być bananami i papają. Znośne, ale za suche, na kolana nie rzucają
w żadnym razie. Zjem coś w Bangkoku, postanawiam, popijam wodą i układam się do
snu w przyjemnie chłodnym busiku, który podjeżdża pod kasę po nie więcej niż
pięciu minutach.
Obudziłem się w stolicy jakieś
półtorej godziny później. Nieopodal stacji BTS Victory Monument,
skonstatowałem. Obudziłem się i poczułem zew krwi. No, może nie krwi, ale
mięsa. Niechybnie tatuaż się odezwał. Mięsa w ostatnim czasie prawie nie jem.
Jak coś się zaplącze w zamówione dania, to nie wybrzydzam, ale jak się tak
człowiek napatrzy na powiązane za nogi kurczaki zwisające głową w dół ze
skutera i na nie bardziej szczęśliwe świnki i krówki, to trochę apetyt na steki
przechodzi. Z moralnego punktu widzenia, oczywiście, ale i czysto nawet
technicznie przyglądając się sprawie – jedzenie mięsa przesiąkniętego
adrenaliną i innymi niezbyt wesołymi hormonami nie wydaje się specjalnie
zdrowe. Także przerzuciłem się na ryby i inne morskie stworzenia, które
szczęsliwie nie są ani w Birmie ani w Tajlandii droższe niż drób, wieprzowina i
czerwone mięso, za to, mam nadzieję, są nieco głupsze i mniej w związku z tym
cierpią przy transporcie i zażynaniu.
Star
Queen, Yangon, poniedziałek, 25 listopada 2013, w pół do siódmej,
Ale tego dnia organizm bezwzględnie zażądał mięsa. W
przystacyjnym centrum handlowym znalazłem McDonaldsa, ale w wersji Café. Nie
było lokalnych specjalności: potrójnych cheesburgerów ani podówjnych Bigmaków z
czterema kotletami. Poprzestałem więc na chwilowym podwyższeniu poziomu cukru
we krwi słodką herbatą z mlekiem – tajwańską bubble tea, czy też pearl tea, w
Chinach zwaną po prostu nai cha, czyli ‘mlekoherbata’. W wersji
tajsko-makdonaldowej można było wybrać opcję z lodami waniliowymi, z czego
skrzętnie skorzystałem. Z plakatu z ofertą sezonową wołał też i kusił jakiś
śmieszny Christmas drink, ale uznałem, że 2 listopada to nie czas na
świętowanie przesilenia zimowego.
Wrobiłem
się trochę z tą herbatą, bo podali mi do niej słomkę zdecydowanie za cienką,
żeby wciągać nią smaczne tapiokowe kulki. Zamiast więc od razu wsiąść do metra,
stałem jak głupek na stacji pod rozpiską tras i wybierałem je słonką spomiędzy
kostek lodu. Usiąść nie było gdzie. Z dziesięć minut mi zajęło wyczyszczenie
kubka, palce zrobiły mi się przy tym lepkie od lodów, bez sensu po prostu.
Dalej
na szczęście poszło sprawnie, siedem stacji metra bodajże i byłem na Chatuchak.
Na Chatuchak, przypomnę, największym weekendowym rynku na świecie. Pierwsza
padlina, jaka rzuciła mi się w oczy miała postać kebabu. Kurczak albo wołowina,
intuicja organizmu podpowiedziała, żeby postawić na czerwone. Aleppo to nie
było, ale – człowiek mieszkając w Azji przyswaja sobie tę mądrość dość szybko –
na bezrybiu i rak ryba. Rozczarowania też nie było.
Chatuchak,
zwany również JJ Marketem, jest epicki. Pisałem już zresztą o tym parę
rozdziałów temu, nie będę się więc powtarzał. Dorzucę tylko parę nowych
spostrzeżeń. Jak choćby banany w czekoladzie, że tak banalnie rozpocznę.
Świeżutkie dorodne banany zanurzane na chwilę w baseniku roztopionej czekolady
a następnie posypywane jakąś kolorowa posypką. Aż żal bierze, że wskaźnik
poziomu cukru świecił mi się na zielono, skorzystam następnym razem. Stężenie
mięsa we krwi za to cały czas było na żółtym, zakupiłem więc i pożarłem parę
patyczków z grillowaną wieprzowiną. Trzeba to sobie uczciwie powiedzieć, choć
jedzenie w Birmie daje radę, nawet najbanalniejsza kuchnia tajska zostawia je
daleko w tyle. Idąc dalej, możnaby całkiem śmiało wysnuć wniosek, że najlepsze,
co przydarzyło się kuchni birmańskiej to wpływy tajskie, indyjskie i chińskie.
Doprawdy niewiele zmieniło się od czasów Orwella, który, przy całej złożonej
fascynacji Złotą Krainą, przy każdej okazji zrzędził w ‘Burmese Days’ na brudną
lokalną kuchnię. Trzeba temat rozwinąć wreszcie przy okazji, by wyśmiewanej
niekiedy tradycji szczegółowych relacji kulinarnych stało się zadość.
Star Queen, Yangon,
czwartek, 28 listopada 2013, dziewiętnasta
Przed chwilą spadła na mnie
jaszczurka. Aż, wstyd przyznać, wydałem z siebie jakiś trudny do zamienienia na
onomatopeję dźwięk zaskoczenia, zupełnie nieprzystający do etosu podróżnika,
którego zaskakiwać nic nie ma prawa. Nie żebym się bał jaszczurek, pełno było
ich w Indonejzji, tu jest ich nie mniej. Mamy jaszczurki w kuchni, mamy je w
łazience. Mamy je niekiedy w sypialni. Tyle że zwykle biegają po ścianach i
sufitach, spadanie nie leży bynajmniej w ich naturze. Gdybyście się, przy
okazji, zastanawiali ‘What Does the Lizard Say?’, odpowiedź jest nie mniej
chyba zaskakująca, niż sam fakt spadnięcia jaszczurki z plecionego wiklinowego
sufitu trzy metry nad wami na wasze niczego się nie spodziewające kolana. Otóż
jaszczurki nie mówią: ‘wa-pa-pa-pa-pa-pa-pow’ ani ‘hatee-hatee-hatee-ho’, ani
nawet ‘chaos reigns’. Jaszczurki ćwierkają. Ćwierkają jakoś pomiędzy wróblem a świerszczem.
Ćwierkają głośno, na tyle głośno, że bez pudła rozpoznaje się ich głos zza
okna, a ćwierkanie w pomieszczeniu, w którym się przebywa, natychmiast przerywa
wszelkie rozmowy i każe zgromadzonemu się w nim towarzystwu zasłuchać się na
moment w tę, jakby to banalnie nie brzmiało, muzykę Azji południowo-wschodniej.
Kiedy podzieliłem się swoją przygodą
z uczniami, usłyszałem, że byłem centymetry od stania się bogaczem. Zostałbym
owym mianowicie, gdyby jaszczurka spadła mi na głowę, nie na kolana. Trzeba się
było, cholera, garbić.
Ale wróćmy raz jeszcze na Chatuchak,
pozostając jednocześnie w temacie fauny. Tym razem, choć wcale się o to nie
prosiłem specjalnie – a może właśnie się prosiłem, porzuciwszy mapę i zdawszy
się na los – trafiłem na sekcję zwierzęcą. Mieszane wzbudziła ona we mnie
uczucia.
Z
jednej strony, wbrew wyobrażeniom i doświadczeniom, nie napotkałem na niej
żadnych zagrożonych gatunków, żywych ani martywch. Żanych tygrysiątek, żadnych
tygrysich łap, łakomego kąska dla koneserów amuletów i fascynatów tradycyjnej
medycyny chińskiej. Nawet małpek nie sprzedawali, przynajmniej nie oficjalnie,
może spod lady. Ot szczeniaki, papugi, w tym bajeczne ary i kakadu, węże,
kameleony, rybki, insekty. Przechowywane w warunkach może nie optymalnych, ale
i tak lepszych niż te, które pamiętam z gdańskich rynków sprzed dekady może,
gdzie pod płotem stały kartony pełne piesków.
Z
drugiej strony trudno nie wybiec myślą nieco w przyszłość i nie zadać sobie
pytania: co też dzieje się ze słodkimi szczeniakami husky – chyba najgłupsza
rasa, jaką można hodować w podzwrotnikowej Azji – jeśli nie zostaną kupione.
Jeśli nie zostaną kupione jako maskotki dla dzieci, tym bardziej nie zostaną
kupione, kiedy dorosną. Gdyby nawet komuś się dorosły pies zamarzył, podaż jest
bardzo ograniczona, nie wydaje mi się, żebym widział psy starsze niż dwa – trzy
miesiące. I jakoś wierzyć mi się nie chce, że niesprzedane osobniki wracają na
wybieg malowniczo położonej hodowli, by rozmnażać się i dożywać spokojnej
starości...
Z
pewną ulgą wróciłem na mniej kontrowersyjną, i o ileż bardziej przyjemną, sekcję
odzieżową. Wypiłem kubek kawy, która nie wywodziła swych korzeni z saszetki
opatrzonej napisem 3in1. Dostarczyłem sobie witamin butelką świeżego soku
pomarańczowego, który w Tajlandii zawiera nieporównywalnie więcej soku
pomarańczowego niż w Birmie. Zajrzałem na stragan, gdzie dwa miesiące temu
kupiłem sandały i ze starym dobrym rabatem nabyłem nową parę. Fakt, poprzednie przetrwały
tylko dwa miesiące – i raz pokójówka musiała je zanosić szewcowi do naprawy –
ale biorąc pod uwagę fakt, że były to birmańskie miesiące deszczowe, i że są
ładne, warte są 24 złotych, które za nie płacę. Zaopatrzyłem się i w upominki: bluzkę
w kotki dla Renaty i koszulkę z Alfredem Hitchcockiem otoczonym angry birdami
dla Olivera. Zakupiłem wreszcie wypatrzone wcześniej aladynki dla siebie, i
kolorowe retro majtki, jakkolwiek perwersyjnie by to nie brzmiało – nie mogłem
przecież odejść z pustymi rękami... Dobrałem do tego naszywki KISS i Starbucks dla
siostry – dla każdego coś miłego. ‘Dla każdego coś miłego’ – powinni to uczynić
sloganem Chatuchak.
Odwiedziłem na koniec kwartał
artystów. Kiwnąłem głową lokalnemu Ryśkowi Riedlowi, ale ten, wnioskując z
reakcji, zdecydowanie bardziej przez mgłę pamiętał naszą wspólną imprezę sprzed
dwóch miesięcy niż ja. Zapytałem go o wieczorny koncert, coś tam niby mieli
grać później, ale mając w perspektywie poranny lot do Birmy, raczej z
grzeczności pytałem tym razem.
Już
się zbierałem w sumie, resztką sił już wodziłem wzrokiem po asortymencie,
omdlałymi już dłońmi przerzucałem wszechobecne skarby, chcąc się na zapas
nacieszyć tym bogactwem, nachłonąć się. Już myślami wychylałem piwo, czy dwa,
na dobranoc w hotelu, nie spodziewając się, że na koniec ktoś
najniespodziewaniej na świecie zrobi mój dzień...
Obrazki przeglądałem. Formatu A4
kwaśno kolorowe podobizny celebrytów wszelkiej maści opatrzone cytatami owych.
Piłkarze, malarze, reżyserowie, aktorzy, każdy ma coś ciekawego do powiedzenia,
okazuje się, a w każdym razie coś, co da się sprzedać. Przeglądam więc sobie,
przeglądam, aż tu nagle zagaduje do mnie sprzedawca: ‘I have somoene who looks
just like you!’. I zaczyna przeszukiwać pudła. ‘No spoko, pokaż, na co stać
Twoją biedną technikę sprzedażową’, myślę sobie. Na co gość wyciąga Johnnego
Deppa. Nie wiem z której strony wyglądamy podobnie, chyba od strony okularów i
zarostu, jakby się mocno uprzeć, kapelusza nawet na sobie nie miałem w przeciwieństwie
do mojego sobowtóra z obrazka, ale ‘he must have seen through that’, że tak
powiem. Nie kupiłem, za darmo komplement wziąłem, ale oddaję niniejszym
szacunek za celny strzał.
Nie
ma to jak ładna klamra w narracji. Zaczął się dzień od taksometrów, na
taksometrach ku końcowi zmierza. Porządnie otóż wykończonym będąc, postanowiłem
wziąć taksówkę na Khoa San Road. A tu niespodzianka, taksometry w okolicach
Chatuchak działają wieczorową porą tak samo jak na Khoa San o poranku. Nie
działają. Różne oferty zostały mi przedstawione, żadna nie brzmiała ani trochę
sensownie. Nieco mniej z choinki urwani wydawali się kierowcy skuterów, ale aż
tak znowu zmęczony nie byłem, żeby płacić 15 zeta za kwadrans jazdy. To Azja
mimo wszystko, bądźmy rozsądni. Jako że, z założenia, z kierowcami tuktuków w
Bangkoku rozmawiać nie warto, bo to środek transportu wyjątkowo turystyczny, co
znajduje swoje odbicie w taryfach za przejażdżkę, został mi autobus.
I
tu trochę pojawił się problem, bo skoro standardowi przyjezdni biorą tuktuki,
taksówki, skuterki ewentualnie, jeśli im życie mniej miłe, to po cóż czynić
autobusy przystępnymi? Po cóż czynić przystanki widocznymi a trasy rozpisanymi?
Po cóż też uczyć ludzi angielskiego, że tak dalej pójdę... Jak po konkretnej
grudzie szedł mi wywiad środowiskowy, koniec końców jednak znalazłem się w
autobusie nr 3, który niby na Khoa San miał jechać. Nie jechał, okazało się,
ale po pierwsze dojechał do Victory Monument, skąd bliżej już było do łóżka z
pewnością, po drugie – przejazd kosztował mnie nic. W tych rejonach Azji, w
których miałem mniej lub bardziej wątpliwą przyjemność jeździć autobusami
obowiązuje zwykle któryś z dwóch systemów: płaci się kierowcy przy wsiadaniu
albo chłopcu z torbą pieniedzy, który chodzi po autobusie w czasie jazdy. Może
w Bangkoku obowiązuje system polski i bilety należy nabyć w kiosku – kasowników
jednak nie widziałem. Może autobusy są darmowe, pomysł byłby zdecydowanie
nowoczesny i godny najwyszukańszych pochwał. Tak czy owak, wysiadłem pod
Victory Monument nie zapłaciwszy złamanej bahty, czy też złamanego bahta, nie
zdecydowałem jeszcze, choć rodzaj żeński, nie wiedzieć czemu, jakoś bardziej do
mnie przemawia.
I
zacząłem szukać kolejnego autobusu. Owszem, czasem moje podróżnicze skąpstwo
prowadzi na manowce zarówno mnie, jak i Was, nieszczęsnych Czytelników, którzy
chcieliby pewnie odstawić mnie wreszcie po tej cholernej szóstej stronie do
hotelu, powiedzieć ‘dobranoc’ i sprawdzić facebooka, może jakaś fajna
notyfikacja czeka. Ale co zrobić, zacząłem szukać autobusu. Zamiast autobusu
znalazłem Tajkę. Tajkę, która mówiła po angielsku, to ci przygoda. Pogadaliśmy
sobie trochę, idąc kładką krążącą w nieskończoność wokół ronda okalającego
Victory Monument. Dowiedziałem się, że na Khoa San jedzie autobus 509 spod
takiego i takiego neonu. Podziękowałem i wszedłem do centrum handlowego, żeby
dać jeszcze jedną szansę marce Tissot na zarobienie na mnie 400 dolców. Nic z
tego, nie ma stoiska, nie chcą zarobić, bydlaki. Powlokłem się pod neon i
zacząłem wypatrywać 509-ki. Okazało się, że łatwiej wypatrzyć uszy liska niż ów
autobus nieszczęsny. Kwadrans dobry wypatrywałem, aż nie wytrzymałem, kupiłem
uszy liska, dla Renaty, i wdałem się w pogawędkę ze skuterowcami.
Na
tym etapie podróży – i na tym etapie dłużącego się rozdziału – wynegocjowane w
bólach 80 baht, 8 zeta, wydawało mi się dobrym wyjściem z sytuacji. Zmieniłem
zdanie na pierwszych kilkuset metrach jazdy. Kierowca wykminił najwyraźniej, że
skoro zszedł z ceny, to musi teraz zrobić kurs jak najszybciej, żeby za te 8
zeta stracić jak najmniej życia. Najwyraźniej nie wziął pod uwagę faktu, że jak
się rozbijemy, to straci całe życie na raz i już nigdy sobie tego nie odbije.
Jechał za szybko, przejeżdżał skrzyżowania na czerwonym, wyprzedzał, co się
dało i którędy się dało. A niżej podpisany zaciskał pięści na uchwytach dla
pasażera i próbował bardzo mocno aktywować ochronną moc tatuażu, póki ów świeży
i nieskalany kobietą leżącą lub siedzącą na posiadaczu. Zadziałało najwyraźniej,
jak widać.
I
tu wypadałoby skończyć, gdyby nie to, że w hotelu czekała na mnie miła
niespodzianka, o której wspomnieć wypada jeszcze bardziej, niż wypada skończyć.
Miałem mianowicie opłaconą dwójkę, najtańszy pokój, który był dostępny dnia
poprzedniego, kiedy bukowałem sobie nocleg. Płacę za dwójkę, umawiałem się
jednak, ale jeśli zwolni się jedynka, chciałbym jedynkę. I zwolniła się, i
oddali mi pieniążki! Zamiast 420 baht bodajże skasowali mnie 280. A mogli siedzieć
cicho i zachować sobie te 14 złotych różnicy. A nie zachowali. Lamphu House - polecam niniejszym gorąco. Koniec i bomba.
Klasyk na dziś:
Jednak entuzjazm Ruskina osłabł, gdy pisarz dostrzegł
sztański problem, jaki stwarzała fotografia w przypadku większości amatorów
robienia zdjęć. Miast traktować ją jako dodatek do aktywnego, świadomego
widzenia, stosowali ją zamiast, poświęcając światu jeszcze mniej uwagi niż do
tej pory, w przekonaniu, że fotografowanie automatycznie zapewni im zachowanie
go na własność.
Obawiam się, że tatuaż już z głowy, w tym tłoku w BKK zapewne dotknęła Cię jakaś pani w swych ciężkich dniach. Nazwę tego miasta oni wymawiają jakoś bardziej Baaankok, ale nie ma znaczenia, jak nie wiedzą, to nie wiedzą. Plus oczywiście wspaniała tradycja, że jak nie odpowiedzą, to stracą twarz, więc zachowują ją, kierując człowieka w jakieś totalne krzaki.
ReplyDeleteDepp... Jak dwie krople wody. Ciesz się, że nie pokazał jakiegoś pana z tego plakatu o kieszonkowcach i że jesteś podobny ;>
Jestem pewien, że Renata występuje w uszach lisa ciągle, ba, nawet do snu ich nie zdejmuje :)))
Co do biletów, na pokładzie powinna być pani (chyba samca nigdy nie widziałem) z fajną kasetką i torbą, ona biletami handluje. Może miała wolne, a może uznała, że się nie dogadacie i że po co jej to.
Pytanie techniczne: teraz piszą Khoa San Road? Za tak zwanych moich czasów, to było Khao San, ewentualnia Khaosan.
I jak Ci się widzi cała ta "Sztuka podróżowania" en generale? Cytat nabiera nowego wymiaru w zderzeniu z finalną fotografią, która - nie wiem, czy z założenia - go ilustruje. Coś jak: "A teraz modrzew" z Latającego Cyrku Monty Pythona :)
ReplyDelete