Awantura
o sato • taksometry o poranku • wiktoria intuicji • coś jak kawa • Motorbreath •
czy mnisi z Wat Bang Phra marzą o elektrycznych mentolach • Sak Yant, czyli być
jak Lara Croft • I put a spell on you
Jakaś
bezimienna uliczna knajpka na Soi Rambutri, Bangkok, 2 listopada 2013,
dwadzieścia po dziewiątej
Konkretną awanturę zrobiłem przed
chwilą. I to gdzie? W Seven-Eleven, ostoi cywilizacji, wydawałoby się, w
delikatesach, które skądinąd bardzo lubię przecież... Zaczęło się od tego, że
postanowiłem dzisiejszy wieczór spędzić tanio. Kupiłem piwo Siam Sato, usiadłem
przy stoliku w zacisznym hotelowym ogródku i odpaliłem komputer z zamiarem
skreslenia paru słów na gorąco zanim padnę, dzień był bowiem jeszcze dłuższy
chyba i jeszcze bardziej wyczerpujący niż wczorajszy. Otwieram więc Siam Sato,
najtańszego browara za 33 bahty, 3,3 złotego. Nie ma pssst. Szkoda, zawsze jest
pssst, jakoś się przyzwyczaiłem do tego. Biorę łyka. Ojoj. Wypluwam łyka pod
najbliższe drzewko. Źle zamknięte było i popsuło się. Na szczęście 7-11 jest
tuż za rogiem, zaraz wymienię i po sprawie, myślę sobie. Idę, stawiam butelkę
na ladzie i mówię, że źle zamknięte było i popsuło się w związku z tym. Nie ma
wymieniania, dowiaduję się, otworzyłem już, więc za późno, mogę kupić następne,
jeśli taka moja wola. Przez moment jeszcze tłumaczę, że to nie to, że mi marka
nie podchodzi, tylko że to jest popsute piwo, zjęczałe, skwaśniałe, złe po
prostu. ‘No change!’, nie ma wymieniania. Nie czekając ani chwili, oburzam się.
Skąd miałem do cholery wiedzieć, że jest popsute zanim je otworzyłem? Kupiłem
je pięć minut temu, wróciłem do hotelu, otworzyłem i było popsute. Chyba mają
coś takiego jak reklamacja. ‘No change, you buy new one.’. To ja z managerem
poproszę. Przychodzi gość, po angielsku podobnie jak kasjerzy, ‘no change!’.
Tłumaczę, managerowi, i całemu sklepowi pełnemu foreignersów przy okazji, że
tak nie wolno, przecież od tego można się rozchorować, nie mogą sprzedawać
popsutego piwa! ‘What if you open new one and it’s same?’, zapytuje sprytnie
manager, brak articles dodaje jego wypowiedzi egzotycznego kolorytu. ‘I’ll take
that risk.’, ripostuję. ‘No change!’.
Robi się konkretna już afera. Idę do lodówki, biorę nową butelkę,
odstawiam starą na ladę. Manager stoi w wyjściu. Spoko, bratku, w takim razie
dzwoń na policję. Gość wychodzi ze sklepu, ochroniarz za to stoi w drzwiach,
raczej to nie koincydencja. Czuję się uznany za pieniacza, ale racja jest
przecież po mojej stronie, postępuję więc słusznie. Wchodzi jakaś pani.
Przechodziła akurat i akurat mówi po angielsku. Rozmawiamy chwilę, nie klei
najwyraźniej o co mi chodzi, czemu chcę zwrócić Siam Sato, przecież to nie wina
sklepu, że jest niedobre. No to się nie dogadamy, myślę, i coś mam wrażenie, że
policjant też nie wyłapie po angielsku różnicy między niesmacznym piwem a
zepsutym piwem. ‘To nie jest piwo, to najtańszy alkohol, very cheap very bad
quality’, pada nagle. Kurwa. Faktycznie, nie jest na tym napisane, nie w
łacińskim alfabecie w każdym razie, że to piwo. Butelka jest jak od piwa, stało
razem z piwem w lodówce, ale nie ma w nazwie słowa ‘piwo’. Sato... W sumie w
którymś kościele dzwoni, to jakiś rodzaj wina palmowego chyba, jak tak sięgnąć
głęboko w odmęty pamięci. No dobra, nadal nie wierzę, że ktoś coś takiego może
pić za 3,3 pln, ale może się nastawiłem na piwo po prostu i dlatego wydało mi
się zepsute... Cóż, trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać strategicznie. Uśmiecham
się do niewiasty, dziękuję jej za wyjaśnienie, odstawiam butelkę, przez chwilę
się po polsku zastanawiam, czy niewziąć tej starej i jej nie wypić jednak,
rezygnuję jednak i wychodzę. Będę sobie musiał znaleźć jakieś inne 7-11, na
dopóty, dopóki moja podobizna nie zniknie z tablicy ‘tych klientów nie
obsługujemy’.
Lamphu
House, Bangkok, ten sam 2 listopada 2013, dziesiąta
No, na powrót w hotelowym ogródku, tym razem z kolejnym Changiem,
bezpłciowym, ale sprawdzonym, wystarczy nowych wrażeń na dziś. Jeszcze postaram
się nie paść przez pół godziny.
Miałem wstać nie później niż kwadrans po piątej, moja intuicja
zadecydowała jednak, że kolejny kwadrans snu dobrze mi zrobi a na autobus zdążę
tak czy inaczej. Intuicji należy ufać, żadnej magii w tym nie ma, większość
wszak obliczeń, których dokonuje nasz procesor drogi, mózg, nie przebija się do
świadomości. Umyłem się pobieżnie, ubrałem, spakowałem – nie ma to jak relacja
ze szczegółami – i zszedłem na dół. Wciąż w trybie zombie odebrałem 500 baht
depozytu za klucz i wyszedłem, cały dobytek na plecach mając. Wolność. To teraz
taksówka do Victory Monument, spod którego odjeżdżają autobusy do Nakhon Chai
Si, ponoć.
Fajne w Bangkoku jest to, że z reguły taksówki działają na
taksometrach. Nie trzeba się bawić w negocjowanie ceny, wsiada się i się
jedzie. Niefajne w Bangkoku jest to, że okolice Khoa San Road są od tej reguły
wyjątkiem. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ durni turyści od czasu do czasu,
wystarczająco często najwyraźniej, się na to, z lenistwa i doczesnej wygody,
zgadzają.
‘Where you go?’ standardowe.‘Victory
Monument.’ ‘200!’. Chyba was pojebało konkretnie,
przecież to dziesięć minut stąd. ‘300!’, jakiś kolejny pajac wyskakuje.
Najlepsze deale, jakie mi zaproponowano to 150 baht do Victory Monument i 600
baht do samej Wat Bang Phra, mojej dzisiejszej świątyni – destynacji. Nad tą ostatnią
ofertą nawet się zastanawiałem przez moment. 60 zeta i miałbym z głowy szukanie
odpowiedniego autobusu, negocjowanie ceny ojeka, może nawet taksiarz zostałby
ze mną w świątyni i przetłumaczył mnichom co mi mają wytatuować i gdzie. Ale
nie, nie tak miało być, z szacunku dla siebie i dla tego zaklęcia magicznego, o
które w tym tatuażu chodziło, należało to zrobić po lokalnemu i po taniości. Po
opuszczeniu Rambutri taksówkę z taksometrem złapałem od razu.Autobus miał chyba
ruszać o szóstej, na ogromne rondo krążące wokół Monumentu Zwycięstwa
zajechaliśmy mniej więcej o tej porze właśnie. Meter pokazał 67 baht,
zapłaciłem 70. Znalazłem kasę, zakupiłem bilet, 65 baht, powiedziano mi, że
minibus zaraz podjedzie, podjechał pięć po szóstej może. Wiwat intuicja, która
uratowała mi kwadrans snu.
Miałem wysiąść jakieś pięćdziesiąt kilometrów dalej na zachód, przy supermarkecie Big C, tam też mnie w pół do
ósmej mniej więcej wypuszczono, zaopatrując przy tym w informację, że jakby co,
to autobus powrotny mam łapać z przeciwnej strony autostrady. Kiedy przeszedłem
przez kładkę nad drogą – tak należało, według instrukcji z internetu, zrobić,
spostrzegłem straganik. Na straganiku spostrzegłem coś, co jednoznacznie
świadczyło o tym, że nie jestem w Birmie –nadal pozostawałem w trybie zombie,
informacja była więc całkiem przydatna – garneczek do parzenia kawy. Nie
pytając nawet o cenę, w tych stronach nie trzeba tego stale robić, to nie
Bliski Wschód, poprosiłem o filiżankę. Pani zabrała się do roboty. Nagle
patrzę, a tu łyżeczka śmietanki w proszku ląduje w pustej, dzięki Bogu,
filiżance. „Nie nie! Hola”, reaguję
błyskawicznie. Konsternacja. Pani pokazuje mi papierowy kubek z pytaniem w
oczach, czy wolę papierowy kubek od filiżanki, że może brudna i tak dalej.
Próbuję wytłumaczyć, że filiżanka jest w porządku, tylko nie chcę śmietanki i
cukru. Nie widzę zrozumienia. Konsternacja narasta, pani czuje się, widzę,
bardzo niekomfotowo. Pokazuję na te jej słoiczki ze śmietanką i cukrem i mówię,
że tego nie, że ‘black’. Nie jarzy. W końcu pobliski mototaksiarz pomaga, wszystko
się wyjaśnia, wszystko się dobrze kończy, dostaję czarną kawę, podejrzanie
niegorącą, ale jednak kawę, a nie trzy w jednym jakieś birmańskie gówniane.
No to, panie mototaksiarzu, ile za Wat Bang Phra sobie zażyczysz?
200, a taksówka kolegi 300. Drogo, panie, za drogo, nie da rady, dziękuję
pięknie. Wracamy do bardzo miłej, ale bardzo niekumatej kawiarki. W którą
stronę do Wat Bang Phra? Konsternacja. Pojawia się na szczęście jakiś wyjątkowo
ogarnięty tubylec. ‘To daleko!’, oświadcza na początek. Już ja znam wasze
daleko, dla Was dwa kilometry to daleko. ‘Ale droga ma dużo zakrętów, trudno
trafić’. Za to tobie udało się trafić w sedno, nie mam nic przeciwko
przemaszerowaniu dziesięciu czy piętnastu kilometrów, ale jeśli po drodze
trzeba skręcać i pytać o drogę wystraszonych angielskim tubylców, to może
faktycznie trzeba będzie zapłacić... ‘Dwieście za motor to dobra cena, taka
sama dla tubylców jak dla obcokrajowców’. Dobra, zapytuję kolejnego
motorotaksiarza. 200 baht. Dam 150. Zgoda.
To było bardzo dobrze wydane 15 złotych. Po pierwsze, było
faktycznie daleko, jechaliśmy jakieś dwadzieścia – dwadzieścia pięć minut, często siedemdziesiątką na
liczniku. Musiało byc z piętnaście – dwadzieścia kilometrów. Po drugie,
zakrętów było tyle, że spacer z pytaniem na każdym z nich o drogę zajął by mi
cały dzień. A tak, przed ósmą byłem na miejscu.
Mototaksiarz przekazał mnie, miło z jego strony, jakiemuś
pracownikowi świątyni, który poprowadził mnie do straganiku z ofiarami.
Procedura wygląda tak, że za 60 baht, sześć zeta, nabywa się zestaw ofiarny. W
skład zestawu wchodzą kwiatki, kadzidełko i papierosy. Mentole, z dużą focią
umierających na raka ludzi. Dziwaczne to trochę, ale nic, kupiłem i dałem się
poprowadzić dalej. W pierwszej salce świątynnej zobaczyłem grupkę tubylców
siedzących po turecku i przyglądających się, jak odziany w pomarańczową szatkę
mnich tatuuje jednego z nich.
W tym miejscu warto chyba wyjasnić jak to się odbywa. Odbywa się
to więc tak, że mnich siedzi sobie w siadzie skrzyżnym lub kwiecie lotosu i
tatuuje. Do pomocy ma dwóch jegomości, którzy generalnie wywodzą się z grupy
oczekującej na tatuowanie i mają za zadanie naciągać skórę ofiary, żeby wzory
szłysprawnie i prosto. Ktoś naciąga, później sam jest tatuowany, a następny
naciąga. Mnich tatuuje za pomocą półmetrowego mniej więcej kijka, niegdyś –
bambusowego, obecnie metalowego, co trzydzieści sekund z grubsza maczanego w
kubeczku z atramentem. Ten przygotowuje się ponoćz oleju palmowego, chińskiego
atramentu na bazie węgla, jadu węża jakiegoś i, zapwne, kilku jeszcze innych
tajemniczych składników.
Kijaszki zakończone są
końcówkami o różnej ilości igieł, jak w nowoczesnych maszynkach. Niekiedy więc
mnich zmienia narzędzie w trakcie pracy, ma ich kilka w zasięgu ręki. Czasem
też ostrzy końcówkę. Takie więc w sumie więzienne klimaty, igła na końcu
czegoś, co przypomina wskaźnik wykładowcy, i jechane.
Mnie w każdym razie poprowadzono schodkami do kolejnej salki.
Myślałem, że to jakaś salka dla obcokrajowców specjalnie przygotowana, ale nie,
taki sam mnich, tyle że w tym rozpoznałem mnicha z fotki w internecie, i taka
sama grupka tubylców. Zostałem poinstruowany, żeby na tacy ofiarnej zostawić
zakupione dary i żeby dodatkowo położyć tam 25 baht. Dostałem też różową
kopertę na co łaska dla mnicha. Pięćdziesiąt – sto baht, tak mi opiekun
zasugerował. Włożyłem stówę, łącznie wyszło 18.5 pln, nigdzie na świecie za
tyle tatuaży nie robią chyba.
W międzyczasie przewodnik mój świątynny zapytał, co też bym chciał
sobie wydziarać. Generalnie, czuję się w obowiązku wyjaśnić, tubylców nikt o to
nie pyta. Mnich patrzy na delikwenta i wybiera odpowiedni tatuaż i odpowiednie
zaklęcie, zależnie od aury, którą w delikwencie wyczuwa. Zabawne to, w
zachodnim pojęciu, tym bardziej, że tatuuje się przede wszystkim na plecach.
Wygląda to więc tak, że ofiara zdejmuje koszulkę i nadstawia plecy, a mnich
działa. Czasem wyjdą napisy, czasem tygrysy. A czasem krokodyl albo paw. Czas
między tatuowaniem a powrotem do domu i spojrzeniem w lustro musi być
bezcenny... Mnie w każdym razie zapytano.
Sak Yant, czyli tradycyjny tajski tatuaż, którego tradycja wywodzi
się jeszcze z czasów przedbuddyjskich, jest bardzo fajną sprawą, tyle że jego
niszowość i wyjątkowość została popsuta przez Angelinę Jolie. Angelina
wydziarała sobie Hah Taew, pięć linii, zaklęcie ochronne, które na pięciu
różnych poziomach chroni nosiciela, nie będziemy się wgłębiać, był to, dość powiedzieć, jeden z podstawowych wzorów dla Tajów, a teraz jest jednym z podstawowych
wzorów dla wszystkich naśladowców filmowej Lary Croft. Odkąd Angelina Jolie otrzymała
swoje pięć linii, żyje długo i szczęśliwie. Podobnie jak Ajarn Noo, autor jej
tatuażu, który stał się tatuażowym celebrytą i teraz kasuje po kilka tysięcy
złotych za piętnaście minut machania kijkiem. Informacja sprawdzona osobiście
za pięć linii bierze cztery tysiące złotych, za tygrysy i inne zwierzęta po
dziesięć.
Problem w tym, że te pięć linii Hah Taew jest naprawde fajne, więc
na nie się, mimo skomercjalizowania, zdecydowałem. Na prawym przedramieniu.
Liczyłem na to, że jeszcze jakieś kółeczko fajne da się do tego dorobić, na
przykład chroniące przed demonami i złymi duchami, albo coś w rodzaju kompasu
ośmioramiennego, chroniącego nosiciela w jakimkolwiek kierunku by się on nie udał, przydatna sprawa, ale przewodnik
świątynny powiedział, że nie da rady, że kółeczka to na plecach tylko. No
trudno. Tym razem więc pięć linii tylko, chociaż może trzeba bylo o tygrysa
poprosić i dostać plusy do siły, zręczności i inicjatywy.
Siedziałem tak sobie wśród dziesięciu mniej więcej obywateli
Tajlandii, i chłonąłem atmosferę. Przy okazji, w kwestii obywateli, spieszę by
donieść, że po tatuaż zgłosiło się całkiem sporo kobiet, trzy chyba z tych
dziesięciu mniej więcej osób. Warto tu wyjaśnić, że mnichom kobiet dotykać nie
wolno. Ale spoko, buddyzm jest nie lepszy niż chrześcijaństwo, islam czy
judaizm, najpierw wymyślą zakaz, a zaraz potem sposób na jego obejście. Religia
kreuje chorobę, by następnie zaoferować siebie jako lekarstwo, takie mądre
słowa zasłyszałem gdzieś ostatnio. Nie wolno więc mnichom kobiet dotykać, ale
kijaszkiem z igłą wolno. A że przy tym trzeba drugą dłoń na ciele położyć, żeby
kijaszkiem sterować? Też spoko, przez papierowy ręcznik wolno. Jedyna różnica
więc między tatuowaniem mężczyzn i kobiet polega na tym, że zanim mnich
przystąpi do kłucia, instruuje napinaczy skóry, jak mają ustawić ofiarę,
zamiast zrobić to samemu, jak to robi wobec mężczyzn. Druga rzecz o obywatelach
– trudno mówić o jakiejś konkretnej klasie społecznej, która się tatuuje. Żadne
tam gangi i prostytutki. Przekrój wiekowy kształtował się od lat dwudziestu do
czterdziestu, pięćdziesięciu może, czyli dość szeroko mimo wszystko,
ekonomicznie raczej wyżej niż niżej. Jesli chodzi o zaawansowanie, niektórzy
przyszli po pierwszy lub jeden z pierwszych tatuaży, niektórzy po kolejne
zaklęcia na zapełnieonych już prawie zupełnie korpusach. Przy okazji, poniżej
pasa nie tatuuje się, bo to strefa nieczysta, azjatycki byddyzm naprawdę nie
jest wiele lepszy niż inne religie...
Ale miało byc o atmosferze. Osobą niewierzącą w bogów z brodami na
tronach siedzących będąc, dostrzegam jednocześnie realny psychologiczny wpływ
religijnych doświadczeń na ludzi. W tym, do pewnego – niewielkiego, ale jednak
– stopnia – na siebie. Buddyjski więc mnich czy chrześcijański, zdarza się, że
ktoś swoją charyzmą potrafi wykreować wokół siebie określony nastrój. Żadne
czary, niektórzy nauczyciele tak mają, że mówią szeptem i niby od niechcenia, a
klasa słucha cała zaaferowana. Mój mnich przez mniej więcej póltorej godziny
nie odezwał się słowem, nie licząc zaklęć, które szeptał po zakończeniu każdego
tatuażu. Raz chyba poruszył jakoś mocniej ustami, bo naciągacze skóry za słabo
naciągali, ale dźwięku żadnego nie usłyszałem przy tym, może jakieś mlaśnięcie,
jakby żuł betel i przerzucił go sobie z policzka w policzek. W salce panowała
cisza, którą tym bardziej eksponowało miarowe szuranie wiatraka na suficie.
Niektórzy ziewali, niektórzy coś tam sprawdzali na komórkach, ale generalnie
swego rodzaju skupienie i sakrum mocno wyczuwało się w powietrzu.
W pewnym momencie, kiedy doszło trochę ludzi, w tym kilku
obcokrajowców, i taca z darami się wypełniła, tłumek zbliżył się do mnicha i
zaczął bić pokłony i ręce składać. A zaraz potem wszystko wróciło do normy,
bezszelestnego rytmicznego kłucia i szelestu wiatraka. Niekiedy tylko koty,
które włóczyły się po świątyni, w tym po salce tatuowania, dawały o sobie znać.
Niesamowite, najwyraźniej na terenie świątyni funkcjonuje coś na
kształt kolejki. Jako nowy i przyjezdny siedziałem cicho i nic nie mówiłem, ale
jedna pani sama w pewnym momencie powiedziała, że jestem następny i mam usiąść
naprzeciwko mnicha. Kolejka, kolejka w Azji poza Hongkongiem, w takich chwilach
człowiek jest blisko uwierzenia w nadnaturalne byty!
No więc przyszła moja kolej. Przez chwilę mnich nie mógł mnie
ustawić, bo chaiał linie kreślić w poziomie, a ja mu rękę podałem w pionie, w
końcu, wciąż się nie odzywając, ustawił mnie na leżąco bokiem do siebie.
Całkiem wygodnie było się opierać o naciągacza skóry, jest poza tym coś
fizjologiczno-magicznego w kontakcie fizycznym w sytuacji przeżywania bólu.
Najpierw na moim przedramieniu wylądowała pieczątka z zarysem tatuażu, zaraz
potem zaczęło się kłucie. Ból w sumie całkiem neutralny, ot rytmiczne kłucie
igłą. Nieporównywalnie przyjemniejszy niż nowoczesne tatuowanie, gdzie te same
rejony orane są dziesiątki razy, żeby uzyskać odpowiednie cienie. Tutaj pach
pach, kropeczka za kropeczką, po paru minutach zmiana narzędzia, kolejne
kłucia, podobno łącznie potrzeba ich około trzech tysięcy na prosty tatuaż, i
już, gotowe. Maksymalnie kwadrans to trwało, a całkiem możliwe, że nie więcej
niż dziesięć minut. Na koniec mnich dmuchnął w tatuaż, wyszeptał coś – nie
wiem, czy czytał te znaczki, które wytatuował, żeby się upewnić, że nie walnął
ortografa, czy inne jakieś zaklęcia mamrotał, po czym dmuchnął jeszcze
dwukrotnie, aktywując ochronną moc tatuażu.
Technicznie szału nie ma, stwierdziłem już po pobieżnych
oględzinach, sam bym to zrobił nie gorzej chyba, gdybym się dziarał prawą ręką
na lewej, chociaż oczywiście zajęłoby mi to więcej czasu. Wzór, literki czyli,
składa się z kropek, które nie łączą się w ciągłe linie i nawet gdyby ktoś znał
starocerkiewnokhmerski, to i tak nie byłby ich raczej w stanie odczytać. Same
linie mogłyby być prostsze. Trudno ukryć, żadną miarą nie da się porównać tego
tatuażu do tradycyjnego tatuażu Durgi z Indonezji, który jest perfekcyjny po
prostu. Ale źle to nie wygląda, a przecież przede wszystkim o ciekawe
doświadczenie chodziło. Doświadczenie i czar ochronny, oczywiście. Ha, mam czar
ochronny!
Klasyk na
dziś:
I saw the best
minds of my generation dystroyed by madness, starving
hysterical
naked,
dragging
themselves through the negro streets at dawn looking for an
angry fix,
angelheaded
hipsters burning for the ancient heavenly connection to
who poverty
and tatters and hollow-eye d and high sat up smoking in
the
supernatural darkness of cold-water flats floating across the tops
of cities
contemplating jazz,
Allen
Ginsberg, Howl
Wlasnie zdziwiło mnie, że kupiłes piwo Siam Sato, pomyslalem sobie: ech, to teraz i piwo robią, kiedys tylko chujowe wino. Dobrze wiedziec, że jednak nie zmienili sekretnej receptury :))) Mieszalem to z cola lub spritem, pitne, ale syf. Sang Som polecam bardziej, taniej wychodzi i mniej trzeba tego wypic, żeby się zrobic.
ReplyDeleteZawsze w Bangkoku przeżywałem przerażenie, gdy musiałem odczepic się od linii metra-skytrainu - przejazdy autobusami są koszmarne, trwają latami, pomocy uzyskuje się zawsze mniej więcej tyle, co Ty uzyskałes, a znalezienie czegokolwiek graniczy z cudem.
Trzeba było zrobic im numer, złapac ktoregos kota i mu zafundowac tatuaz, ciekawe, czy mnich by się zgodził. Ciekawe też ilu białych wraca potem do domu z napisem 'jestem ciotą' na plecach. Poka, poka co Ci zrobił pan Taj.
Uwielbiam ten cytat z Ginsberga, obadaj utwór Nutopia grupy Pigface, jest fajnie wykorzystany. Współczesnie to dopiero by było, chyba jakos tak: widziałem najpotężniejsze umysły mego pokolenia uwalone na smieciówce w kredyt 30letni...
I bydlaku!!!
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?szukaj=%22w+ka%BFdym+b%B1d%BC+razie%22&kat=18
A najgorsze, że jak się zastanowiłem dobrze, to skojarzyłem nazwę... No nic, za dwa miesiące nikt już mnie tam nie będzie pamiętał, poza tym oddziałów Seven Eleven na dzielnicy dostatek... ;)
ReplyDeleteAutobusy faktycznie nie są specjalnie user friendly, ale bez przesady. Do tego jak jechałem sobie z Chatuchak do Victory Monument, nawet mnie nikt o pieniążki nie poprosił, w moich stronach zwykle młodzianowie zbierają. Może tu mają bilety, w takim przypadku jechałem na gapę. A ta moja świątynia to dlasza wycieczka była, to już, panie, minibus rejsowy, dobre pięćdziesiąt kilometrów na zachód.
Efekt skrzywdzenia przez tajskiego księdza ukazuje pierwsza fotografia, która przewrotnie koncentruje uwagę widza na cygarku. Na przedłużeniu dłoni trzymającej owego spliffa znajduje się przedramię, a na owym dociekliwy obserwator dostrzec może magiczny tatuaż. :P
Oj tam oj tam, potocznie ujdzie a u nas nad morzem nie jest to kolokwializm uważany za biedny. Ot kolokwializm, coś jak "pod rząd" zamiast "z rzędu". Ale jest w tym trochę racji, więc poprawiłem już. Przy okazji zauważając, że mocno nadużywam samego "w każdym razie", miałem je w trzech kolejnych akapitach. Trzeba mi najwyraźniej kontaktu z ojczystą mową. To takie zaproszenie zawoalowane. ;)
Słyszałam już nie raz formę: "w każdym mąć razie", także nie przejmowałabym się aż tak bardzo na Twoim miejscu. Mimo wszystko najbardziej zatracasz polską interpunkcję :P.
ReplyDeleteA z wątków istotniejszych - nie rozumiem, dlaczego zdecydowałeś się odbyć rytuał szczątkowy, trzeba było już pójść na całość i kazać sobie narzucić wzór, jak przeciętnemu lokalsowi. To by były prawdziwe emocje, przypuszczam.