Wednesday, November 6, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział XIII




Yangon Mingalar Airport, wtorek, 15 października 2013, 17:08


W poszukiwaniu straconego czasu oraz straconego poczucia czasu • chaos reigns on Khao San Road • dwa lotniska, czyli o tym, jak przez Tai Zara Bezużytecznego moje marzenia o zegarku nie spełniły się • wieloraczki syjamskie, rzecz o centrach handlowych Syjamu • spiesz się powoli, zatrzymaj się na masaż • tinker, tailor, soldier, sailor, rich man, poor man, beggar man, tailor, tailor, tailor... • każdy kraj ma swoje Innsmouth, każde miasto ma swój Gilman House




Ależ się ten dłuży ten czas! Rzadka sprawa w moim wieku, na co dzień wydaje się nie tylko płynąć zdecydowanie za szybko, ale jeszcze ze stałym przyspieszeniem. A dziś, jak na złość, dłuży się niemiłosiernie. Lekcje jeszcze jakoś zleciały, ale potem to już każda minuta trwała kwadrans. Do tego internet mulił potwornie, podobno rząd go spowolnił po wczorajszym wybuchu w Hotelu Traders. Nie wiem, trochę trąci teorią spiskową, ale tak ludzie powiadają. Gdybyście się, w każdym razie, zastanawiali, czy to ja byłem tą Amerykanką, która została ranna, to wyjaśniam, że nie, to nie byłem ja. Wybuch był na dziewiątym piętrze, bar jest na pierwszym, także spoko. Na przygotowywaniu egzaminów jakoś się nie mogłem skupić, Frank przełożył naszą rozmowę o wizytacji, która, miałem nadzieję, zabije trochę czasu, do tego jeszcze codzienny mityng został odwołany, jak na złość... Ale oto są, Misie moje, schodzą po schodach!







Suk Sabai Restaurant, Bangkok, 1 listopada 2013, w pół do ósmej



            Dźwięki przyjemne. Przed chwilą lokals skończył wymiatać na gitarze Whiskey in The Jar. Nie znał tekstu za dobrze i musiał się wokalizą wspomagać, ale Hotel California pojechał już mistrzowsko. Teraz Nirvanę zapodaje. Jakiś długowłosy Francuz koło pięćdziesiątki wtoczył się do mojej knajpy i prawie mi Changa rozlał. Skończyło się na stojaku na serwetki, dzięki Bogu. Ladyboy, który/a przywitał/a mnie oschle przy wejściu ma tyłek 8/10. Bez kitu, strzelę fotę, jak tylko się nadarzy okazja. Jakiś brodaty rasta sunie wzdłuż Soi Rambutri, parasolki sprzedaje. Inny handlarz bez ceregieli wbił się pomiędzy stoliki, ten znów ma skorpiony grillowane w ofercie. Nie żeby miejscowi je jedli, ale turyści muszą się czuć egzotycznie. Jest jeszcze pani obwieszona bransoletkami i kapeluszami – na sprzedaż, a jakże. Tom Yam, które przed chwilą ladyboy mi przyniósł/osła, Powrót Posła, rządzi jak Under the Bridge, ktore teraz rozbrzmiewa. Chaos reigns. Welcome to Bangkok.




Dzień dzisiejszy był wyjątkowo długi, jakoś u mnie dziwnie ostatnio czas się zachowuje. Chociaż opisując Sarze, nowej koleżance, nauczycielce z Edynburga, drogę z Traders na Dziewiętnastą pomyliłem sie o jakieś dwie minuty tylko, powiedziałem trzynaście, a spacer trwał kwadrans. W sumie jakby wziąć poprawkę na zakup betelu, plucie betelem i na to, że Sarah wolno przebierała nogami, to trafiłem. Przyleciałem w każdym razie na Don Maung, lotnisko w Bangkoku obsługujące niskokosztową Air Asię, trochę po dziesiątej. Głupio wyszło trochę, że Tai Zar, zwany Bezużytecznym, zabukował mi Air Asię właśnie, bo planowałem sobie kupić zegarek, który dwa miesiące temu widziałem na Suvarnabhumi, głównym lotnisku, z którego lataja wszystkie inne poza Air Asią linie.



Do diabła, teraz jakaś staruszka  zza mórz postanowiła rozlać mojego kolejnego Changa swoim odwłokiem, czy ci turyści nie mogą trochę zgrabniej sie przemykać między stolikami? Jak ladyboye na przykład? Oni jakoś potrafią. No nic, myślałem, żeby może złapać bezpłatny shuttlebus z Don Maung na Suvarnabhumi i wypatrzony zegarek nabyć, ale uznałem, że to bez sensu, bo i tak mnie do strefy wolnocłowej raczej nie wpuszczą bez biletu, tylko bym czas zmarnował. Zamiast tego postanowiłem dostać się na Siam i pokręcić się po tamtejszych centrach handlowych. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.



Centra handlowe Bangoku, a centrowego Siam w szczególności, to koszmar dla kogoś takiego, jak ja, starca, który nie ogarnia Galerii Bałtyckiej. Mają po miliard pięter, numerowanych od minus tysiąca do plus dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy i i tak nie wiadomo, na którym się jest, bo mogą je liczyć po europejsku, z parterem, albo po amerykańsku, z parterem oznaczonym jako piętro pierwsze. Do ogarnięcia, myślicie, spryciarze? Tylko że te molochy diabelskie łączą się na różnych poziomach ze sobą w jedno ubercentrum handlowe, nazwa się zmienia nie wiadomo kiedy! Ludzie zapytani po angielsku o zegarki reagują mangowymi oczami. W punktach informacyjnych, o ile uda się je znaleźć, bo nigdy nie wiadomo na którym poziomie w danym centrum są, jest, przyznam, lingwistycznie nieźle, i estetycznie do tego. Gorzej w samych punktach Tissot, których udało mi sie znaleźć niemało, bo aż cztery. Generalnie nie wiedzą, co sprzedają. 20 bar wodoodporności? Nie, panie, nie da rady, dziesięć i ani bara więcej, to nasze ostatnie słowo. A katalog macie? A mamy! Mieli w trzech z czterech stoisk. Pokazuję im, że PRC 200 ma 20 bar, czyli tak zwane 200 m, wodoodporności. Nie mają tych modeli. Mają te mniej wodoodporne, za to z wyższą ceną, na pocieszenie. Tak to jest, jak człowiek postanowi kupić sobie wreszcie na stare lata zegarek ze średniej półki, żeby podczas lekcji nie wyciągać sto razy z kieszeni komórki, zresearchuje temat i wybierze. Nie mają tego modelu.



   Tak właśnie zmarnowałem jakieś trzy godziny życia, jak nie cztery. Po czym, żeby chociaż pieniędzy na taksówkę nie zmarnować, ruszyłem z sandała na zachód, w stronę Khao San. Skytrain, czyli metro, tam nie dojeżdża. Khao San to ulica – a nawet, w szerszym rozumieniu, okolica, chociaż ta nazywa się właściwie Banglamphu – popularna wśród podróżujących na budżecie ze względu na wszechobecne na niej tanie opcje noclegowe. Niczego dobrego o niej nie słyszałem pócz tego, że jest tanio. Fair enough. Droga ze Siam do Khao San, jest raczej nudnawa, ale wiadomo – nowe, nadal, miasto, nawet nudna droga jest interesująca. Minąwszy w rozterce dwa salony masażu, w trzecim zarządziłem wreszcie godzinną przerwę. Bardzo przyjemnie, trochę inaczej niż w Indonezji i Birmie, więcej rozciągania kończyn i łamania kręgosłupa. Do tego olejek mentolowy chwilowo dobrze mi zrobił na ból gardła, jakiś wirus, co się w poniedziałek przyplątał i nie chce się odplątać.



Skąd będę wiedział, że jestem już na Khao San? Tak sie zpytywałem w drodze. Głupie pytanie. Naprawdę nie trzeba być tam wcześniej, żeby wiedzieć, że to musi być to. Nagle, ni stąd ni zowąd, zaczynają się stoiska z koszulkami, etno bransoletkami, salony tatuażu, knajpy z wypisanymi na stojakach cenami piwa. Jakbyście wciąż mieli wątpliwości, rozwieją je naganiacze. Naganiacze hotelowi, myślicie pewnie? Naganiacze sklepów z kamieniami szlachetnymi, może torebkami, kombinujecie słusznie? Też się tego spodziewałem. „Hing-hing”, jak to się w Birmie mawia zamiast „nie”, kręcąc przy tym głową. Na Khao San królują naganiacze salonów krawieckich. Nie potrafię tego wyjasnić, to absurd jakiś totalny, absurd w swym niepohamowanym absurdzie fascynujący. Jaki, do cholery, procent turystów, którzy zapuszczają się w tę okolicę, żeby tanio się upodlić i przenocować, chce sobie sprawić garnitur? Niesamowici są ci goście, swoją drogą. Żadne tam ‘mister come to my shop very cheap’. ‘Excuse me, sir, I am sorry to bother you, may I take a minute of your time?’, zagajają niezłym angielskim eleganccy młodzieńcy. Aż się ma, za pierwszym razem, ochotę spojrzeć na te ich żurnale. Ale na chuj mi tu garnitur? Kto tu kupuje garnitury? A jest tych krawców tuziny, jak nie kopy!



Dobra, zostawmy to. Noclegi. Najwyraźniej sezon się zaczał, bo miejsca polecane przez Lonely Planet – pożyczyłem od Alana przewodnik – są albo zajęte, albo posrane, jak kible, albo mężczyźni po trzydziestce. Spodobało mi się Lamphu House na Rambutri, już sie witałem z gąską, już płaciłem za dwójkę za 42 zeta – jedynek nie mieli – a tu zonk, też są zajęci, dwójka od jutra jest dostępna dopiero, okazało się, się nie zrozumieliśmy. Zmierzchało już, więc wziąłem, co było w okolicy, pokój za 22 złote w My House, co za głupia nazwa. „Biorę”, oświadczyłem pani recepcjonistce, na co ona „Zobacz pokój najpierw”. Powiało grozą.



Często tak bywa w Azji, że tanie opcje noclegowe okazują się pod każdym względem najlepsze. Taka magiczna tendencja. Zamiast bezpłciowego drogiego molocha stupokojowego bierzemy jeden z dziesięciu pokoi w małym guesthousie, dostając w pakiecie ciekawe towarzystwo, hostelową biblioteczkę, rekomendacje w temacie wycieczek po okolicy i szczery uśmiech od każdego członka rodziny prowadzącej ten rodzinny biznes. Śniadanie nawet nierzadko. Aż chce się wracać z włąsną rodziną i przyjaciołom polecać. 



To nie była jedna z tych magicznych sytuacji. Wspiąłem się na drugie piętro, czyli pierwsze piętro – amerykańskie zamieszanie wynikające z nazywania zera jedynką – zajrzałem do pokoju 207 i pokiwałem głową, niekoniecznie dosłownie. Zszedłem z powrotem na dół i zapłaciłem u wyjątkowo niedoruchanej pani 22 zeta za pokój bez okien, ze zdezelowanym materacem, bez prześcieradła, którym dałoby radę się przykryć. O klimatyzacji nie wpomnę nawet. Był wiatrak natomiast, więc czymś się przykryć należało, na szczęście ręcznik był niemały. Mydła i papieru toaletowego nie udostepniono. Cóż, bywało gorzej za tę cenę, bywło i lepiej za niższą.



Plan na jutro: wstać o piątej, zebrać się w sobie, odebrać 500 baht depozytu za klucz do pokoju, złapać taksę do Victory Monument, stramtąd zlapać autobus do Nakhon Chai Si, wysiąść gdzieś po drodze i złapać motor do Wat Bang Phra. W owym wacie, świątyni czyli, wkupić się w łaski mnichów jakąś standardową ofiarą i otrzymać w zamian unikalny tajski  mnisi tatuaż. Będzie się działo...










Klasyk na dziś:



W przyćmionym świetle spojrzał na Lazarę zapalającą papierosa, po czym wyrwał go jej chciwym ruchem palców.

Zaciągnął się głęboko i  przetrzymał dym w  gardle. Zaskoczona Lazara, chcąc zapalić, sięgnęła po paczkę i zapałki, ale prezydent oddał jej zapalonego papierosa. „Pali pani z taką przyjemnością, że nie mogłem oprzeć się pokusie”, powiedział. I  natychmiast musiał wypuścić dym, bo zaniósł się kaszlem.

– Rzuciłem nałóg wiele lat temu, ale on nie całkiem mnie rzucił – powiedział. – Czasami potrafi mnie jeszcze pokonać. Jak teraz.



Gabriel Garcia Marquez, Szczęśliwej podróży, panie prezydencie (z tomu „12 opowiadań tułaczych”)






1 comment:

  1. Bez jaj, że byłes sam na Khao San i nie oferowali Ci pan i panów! Tajlandia sie konczy!!!

    ReplyDelete