Wednesday, January 29, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XVII



Piwo Angkor i piwo Cambodia, czyli Holiday in Cambodia czas zacząć • dolary przeciw rielom • gdzie leży światowa stolica pizzy • uśmiech przez łzy, czyli Bangkok w okresie świątecznym • tajskie i kambodżańskie brum-brumy • antidotum na Święta w Bangkoku • gdy latanie nie jest tanie




U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, niedziela, 22 grudnia 2013, w pół do dwunastej – w nocy, rzecz jasna, szanującemu się autorowi nie wypada wszak zaczynać pisania przed zmrokiem, a juz na pewno nie przed piątą po południu



               Dzisiejszy rześki wieczór sponsorują piwa Angkor i Cambodia. Oraz repellant Kawiwa, po który musiałem wrócić do pokoju. Nie jestem jedynym bytem, okazuje się, który postanowił rześkim powietrzem nacieszyć się przed drzwiami guesthausu. Tyle że ja, żeby nie przeszkadzać śpiącym w lobby recepcjonistom, i żeby móc palić, musiałem wytaszczyć na zewnątrz diabelnie ciężki, i diabelnie ładnie rzeźbiony, tekowy stolik, i takiż stołek. Komary natomiast nie zrobiły nic, zleciały się bezczelnie na darmową kolację i zadowolone jak świnie w gównie. Do czasu, pasożyty, mocy Kawiwa – przybywaj!



              Angkor, jedno z dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw to zwykły pięcioprocentowy lager, daje radę, ale niezapomnianych wrażeń nie dostarcza. Szczególnie w kontekście ceny, 1,4 dolara za pintę w sklepie to nieco za dużo, wiele kawiarenek i barów, które mijałem dziś na tak zwanej Pub Street oferuje draft po pół dolara za kufelek. Cen w dolarach nie podaję przypadkiem, tym razem nie podaję ich również, jak w relacjach z Birmy, dla Waszej wygody, Czytelnicy drodzy. Po prostu wygląda na to, że dolar jest w Siem Reap walutą oficjalną. Nie jest oczywiście w Azji niczym niezwykłym akceptowanie dolarów. I trudno ukryć, że wygodnie jest czasem móc zapłacić dolarami w hotelu na przykład, o czym przekonałem się choćby w piątek, przyleciawszy do Bangkoku około dziewiątej i założywszy, błędnie, że na Khao San Road na pewno jest jakaś nocna wymiana walut, więc stawkom lotniskowym mówię stanowcze ‘nie!’. Nie było, nie znalazłem w każdym razie, nawet cinkciarzy jak na złość nie było. Ale o Bangkoku zaraz. W Siem Reap postanowiliśmy nie ryzykować i udaliśmy się do kantoru zaraz po wyjściu z autobusu, było już po szóstej a chcieliśmy uniknąć powtórki z rozrywki. Zamieniliśmy marne sto dolarów na dumne 400 000 rieli. A tu niespodzianka. W bazie wypadowej do Angkor Wat nie tylko da radę płacić w dolarach – w dolarach płaci się z założenia. Wiadomo, turystyczne miasteczko, hotelarze, restauratorzy i straganowi sprzedawcy są przyzwyczajeni do amerykańskiej waluty. Ale nawet w sklepach spożywczo-monopolowych towary opatrzone są etykietkami z cenami w dolarach. Tylko w dolarach! Kasjer pika butelkę, a na ekranie wyskakują dolary! Ludzie przed nami płacą w dolarach, resztę otrzymują w dolarach. Można niby używać rieli, okazało się na szczęście, ale sprzedawcy miny mieli jakieś takie dziwne, jakbyśmy im kłopot robili. W pizzerii, do której udaliśmy się na kolację po znalezieniu hotelu – to samo. Ceny w menu tylko w dolarach, pani skonsternowana, patrzy na wręczone  riele, jakby je pierwszy raz w życiu widziała, znika z nimi, wraca, coś tam przelicza. Bardzo to osobliwe.



               Drugą śmiesznostką, skoro już na to zeszło, rzucającą się w Siem Reap w oczy od progu prawie że jest ilość pizzerii. Wychodzimy z hotelu, spostrzegamy pizzerię i radujemy się. Poszczęściło nam się, wyposzczenym w Birmie prowincjuszom, taka gratka na starcie! Nie zastanawiamy się długo, co tam kuchnia khmerska, idziemy na pizzę! Po posiłku wychodzimy, idziemy się przejść, a tu całe pasaże pizzerii! Doprawdy, nie wierzę, żeby w miastach włoskich ilość pizzerii na kilometr kwadratowy mogła byc wyższa niż w Siem Reap.

              

               Dziwacznie, jedzie człowiek do Kambodży, spodziewa się odrobiny egzotyki, a tu dwie rzeczy, które wprawiają go w zdumienie to dolary jako waluta dominująca i największa gęstość zapizzeriowienia na świecie. Chyba czas zmienić kontynent.



               Cambodia, drugie z dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw, ten sam typ, podobne parametry techniczne, jakby nieco bardziej słodkawe, ale może to efekt mentolu z Davidoffów. Posmakujmy raz jeszcze. Nie, chyba istotnie bardziej słodkawe. Batalię sponsorów wieczoru wygrywa więc Cambodia, jednym punktem, za krztę odmienności od ogólnoświatowego calsbergowo-heinekenowego wzorca. Nie żebym kręcił nosem na carlsberga i heinekena, ale nie ma to jak dokopać wielkim korporacjom i mainstreamowi jako takiemu.



               Wróćmy do Bangkoku jeszcze. Bangkok nie jest destynacją bożonarodzeniową. A może właśnie jest, i w tym problem. Pewnie, jeśli brakuje czasu, inwencji i energii na mierzenie się z czymś bardziej kreatywnym – czemu by nie. Bangkok jest prosty w obsłudze i relatywnie  przyjazny użytkownikowi. Lot w promocji, wiza z marszu, naganiaczy prawie zero, tani pociąg do miasta, tanie taksówki, tani hotel, tanie piwo. Pogoda o tej porze roku idealna, nie pada, ale i za gorąco nie jest. Wycieczka do dżungli – proszę bardzo, pływający rynek, świątynia tygrysów – nie ma problemu, oferują je dziesiątki agencji na Khao San. Zwariowanymi zdjęciami na fejsie natomiast wciąż chyba można zaimponować koleżankom z pracy. Powiedzmy sobie szczerze, zdjęcie z tygrysem, przy odrobinie szczęścia, może być nawet wyjątkowo dobrym profilowym. Kusząca opcja, trudno ukryć.



               Znam ten ból, też od dłuższego czasu nie mam jakoś czasu na zgłębianie niezgłębionych możliwości podróżowania po okolicy. Jestem ignorantem. O sytuacji politycznej w Birmie wiem niewiele więcej niż przeciętny widz BBC News, zamiast czytać o historii Kambodży, tłukę jakichś rosyjskich ponuraków. I jadę gdzieś później, niby coś oglądam, ale tak naprawdę zaliczam po prostu w sposób zawstydzająco płytki kolejną przewodnikową atrakcję. Więcej pożytku przynosi mi, myślę sobie czasem, powłóczenie się po mieście bez celu i pogapienie się na ludzi znad komputera niż odwiedzenie zabytku z listy UNESCO, którego nie potrafię sobie wpisać porządnie w szerszy kontekst historyczno-kulturowy. Przydałby mi się towarzysz z tych, co to przygotowują się miesiącami do wyprawy, czytają, oglądają, a później potrafią się zafascynować jakimś prowincjonalnym muzeum, bo coś tam wypatrzyli wiekopomnego.



               Ale dość o mnie. Bangkok kusi więc, ale wiedzcie, moi drodzy, że za uśmiechniętymi zdjęciami z tygrysem u boku albo skorpionem na twarzy kryje się nierzadko pierwszorzędne pierwszoświatowe cierpienie. Pierwszy z brzegu przykład: godziny bardzo mało egzotycznego stania w korkach. Bangkok w okresie świątecznym jest zatłoczony jak chyba nigdy. ‘Zrobię w te Święta coś nietypowego, zaszaleję sobie w Bangkoku’, myśli sobie człowiek, a wraz z nim myśli tak tysiące innych pracowników europejskich, amerykańskich i australijskich korporacji, którzy też mają wtedy wolne. I stoją później w tych korkach, a ja z nimi. Fakt, na sytuację mogą mieć pewien wpływ masowe protesty antyrządowe, które z gorącym okresem świątecznym się teraz zbiegły, bo do stolicy zjeżdża się autobusami i ciężarówkami prowincja, ale nie przeceniałbym tego. To turyści paraliżują miasto. ‘Very bad, very very traffic’, rzuca pani taksówkarz, z którą jedziemy z Khao San Road do najbliższej stacji metra, pokonując drogę, która powinna zabrać góra dziesięć minut, w bez mała godzinę. I tak mamy szczęście, że dość szybko trafiliśmy na taksówkarkę, która zgadza się włączyć taksometr. Kolejny problem.



               Podczas mojej pierwszej wizyty w stolicy Tajlandii, kiedy zatrzymałem się u mieszkającej w nieturystycznej dzielnicy Dagmary, nadziwić się nie mogłem, że z taksówkarzami nie trzeba negocjować stawek, że wsiada się po prostu, kierowca włącza licznik i tyle. Podczas kolejnej wizyty przekonałem się, że zasada ta nie dotyczy kursów z i do Khao San Road. Tym razem okazało się, że w okresie Świąt znalezienie gdziekolwiek w mieście kierowcy lub kierowczyni, którzy zgodzą się na standardowy kurs graniczy z cudem.



               Mało? Najfajniejsze hostele są zajęte. Wiedząc, że będę tym razem podróżować z Renatą i Oliverem, i biorąc pod uwagę fakt, że przylecimy wieczorem, postanowiłem wyjątkowo zabukować pokój przez internet. Generalnie nie lubię tego robić, bo wielu wartościowych miejsc w internecie nie ma. Poza tym zdjęcia kłamią w kwestii standardu, o klimacie, znacznie bardziej istotnym, nie wspominając nawet. Ale chciałem mieć miejscówkę, do której udamy się prosto z lotniska. Wydawało mi się, że dwa tygodnie wyprzedzenia to dużo. Myliłem się. Pewnie, zawsze można pokręcić się po okolicy i znaleźć coś w miarę sensownego, aż tak nie jest, żeby obłożenie sięgnęło stu procent, ale na to znów trzeba dać sobie trochę czasu, czasu, którego za wiele się nie ma na korporacyjnym urlopie.



               Nasz pierwszy, prowizoryczny hostel, New Joe Guesthouse, był do zaakceptowania, ale niczego sobą nie wnosił do poziomu przyjemności płynącej z zasłużonych wakacji. Postanowiliśmy go zmienić nazajutrz, znaleźliśmy pokój w Merry V, przybytku nieco bardziej atrakcyjnym, choć równie pozbawionym atmosfery. Trudne to nie było, ale zanim, odebrawszy po drodze bilety na autobus do Siem Reap, wylądowaliśmy wreszcie na Chatuchak, była już piąta.



              

U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, poniedziałek, 23 grudnia 2013, północ



               Północ, doskonała godzina na wypróbowanie kolejnych lokalnych wypocin, piwa Phnom Penh. Sympatyczny stout, siedem procent mocy wspartych sloganem głoszącym: ‘Replenish your energy’. Na jednej stronie puszki. Na antypodach jakieś krzaczki lokalne, bardzo ładne, jak to południowo-wschodnie azjatyckie krzaczki. Może powinienem był dokupić jeszcze parę puszek na rano, jak bum cyk cyk przyda mi się trochę energii, pobudkę zaplanowaliśmy na 4:30. O piątej punkt ruszamy w stronę kompleksu Angkor Wat. Nie ma to jak ósmy cud świata w wigilijnym menu. Siedem kilometrów. Nawet jeśli nie złapiemy po drodze tuk-tuka, powinniśmy piechotą zdążyć na wschód słońca.



               Komiczni ci Azjaci, nazywać motor z budką – przyczepką, gwoli ścisłości, w wersji kambodżańskiej – ‘tuk-tukiem’... ‘Tuk-tuk’ to onomatopeja, która całkiem trafnie oddaje odgłos silnika powyższego pojazdu. Ale jakby to brzmiało, jak byśmy w Polsce łapali, czy raczej dzwonili po, ‘brum-brumy’. ‘Dobry wieczór, chciałbym zamówić brum-bruma na Grunwaldzką 24, koło Stacji De Luxe’. Komicznie i tyle. Infantylnie. Patrząc na tych półtorametrowych ludzików siedzących  w kucki przy drodze z zacieszem na twarzy trudno uwierzyć, że całkiem niedawno mordowali się oni setkami tysięcy w imię jakichś pokręconych marksistowskich idei. Azja jest nie do pojęcia. Ale wróćmy, po raz kolejny, do Bangkoku. 



              Chatuchak, jak to Chatuchak, największy weekendowy market na świecie, zatłoczony jest zawsze, ale tym razem zatłoczony był wyjątkowo, przynajmniej do szóstej, kiedy niby oficjalnie się kończy. Cholerne Święta, cholerni turyści. Tak czy owak, na szczęście, zarówno Renata, jak i Oliver, mimo zmęczenia, dali się uwieść jego urokowi. Kosmiczne przekąski, na które bez dwóch zdań warto było oszczędzać apetyt przez cały dzień, stylowe koszulki i bluzki, których projektanci zostawiają daleko w tyle projektantów H&M, wreszcie kapelusze, których czar równy jest jedynie ich użyteczności... Choć nie stało nam tym razem czasu na danie porządnego nura w sekcję vintage i pokręcenie się po sekcji artystycznej, każdy znalazł coś dla siebie, każdemu wypieki zakupowej gorączki na twarz wystąpiły, nikt z pustymi rękami do Merry V nie wrócił.



               Podsumowując, Moi Drodzy, Konfucjusz mówi: ‘Nie jedźcie do Bangoku w okresie bożonarodzeniowym i okresie masowych protestów antyrządowych, a jeśli już musicie, wbijajcie na Chatuchak, to uratuje Wasze wakacje.’ Zaprawdę zaprawdę.

              

              












                  Pierwotny plan był taki, żeby polecieć do Bangkoku, spędzić tam dzień, po czym polecieć albo do któregoś z miast laotiańskich, Vientianne lub Luang Prabang, albo kambodżańskich, Phnom Penh lub Siem Reap. A po przylocie pofantazjować dalej. Najtańszą opcją wydawał się lot Air Asią do Siem Reap, jakieś 100 dolarów od głowy. Niby znośnie, ale jednak 900 złotych w skali rodziny piechotą nie chodzi, nie oszukujmy się. Poszliśmy więc po rozum do głowy i wróciliśmy z ciekawą alternatywą. Autobus. Osiem – dziewięć godzin jazdy, 25 dolców od osoby. 675 złotych oszczędności. Postanowione.



               Autobus możnaby szybko i łatwo załatwić na Khao San Road, ale Lonely Planet ostrzega przed interesującym scamem. Biznesplan tajskich małych agentów jest następujący. Zamiast, wyjechawszy wczesnym rankiem z Bangkoku, obrać kurs na najbliższe przejście graniczne Aranya Prathet – Poipet, jadą drogą bardziej wyboistą na przejście dalsze, Ban Pakard – Psar Pruhm . Zamiast dotrzeć do Siem Reap pod wieczór i wypuścić z autobusu wypoczętych pasażerów w przygodowych nastrojach, dojeżdżają w nocy i wysypują zmaltretowanych ludzi pod hotelem, który płaci im prowizję. Mała szkodliwość społeczna? Niby owszem, dla mnie i paru innych sknerów, którzy zacisną zęby i ruszą z buta w miasto w poszukiwaniu taniego noclegu. Znajdą sie jednak i tacy, którzy machną ręką i zatrzymają się w hotelu zasugerowanym delikatnie przez agencję. Hotelu będącym w stanie zapłacić owej agencji prowkę, hotelu w związku z tym zdecydowanie nie tanim.



               Sposobem na uniknięcie powyższych nieprzyjemności jest, wykazał research, skorzystanie bezpośrednio z usług firmy przewozowej. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Strona wygląda niby nieźle. Można sobie nawet miejscsa wybrać. Więcej, można nawet wybrać sobie miejsce obok pani zamiast obok pana, płeć współpasażerów ujawniana jest obrazkowo na planiku pojazdu. Poznaje się ją po fryzurach, nie po symbolach fallicznych i jonicznych. Strona ma – ograniczoną bo ograniczoną, ale ma – wersję angielską. Już jednak formularzu rezerwacji biletów jednak w wersji innej niż krzaczasta tajska nie podaje się. Trochę trwa przetłumaczenie wszystkiego w google translatorze. Płaci się kartą, przechodzą zarówno Visa, jak i Mastercard, jest dobrze. Tyle że zaraz potem następuje kolejna dziwaczna komplikacja. Biletów nie otrzymuje się w wersji elektronicznej, trzeba je odebrać osobiście. Punktów odbioru jest w bród, ale udać się do nich trzeba, i człowiek przyjeżdża na Chatuchak o piątej zamiast o trzeciej. Bez sensu.    



               Czas wtaszczyć meble do lobby i paść na łoże, zostało trzy i pół godziny snu. Do jutra.










Klasyk na dziś:



Wzruszyłem ramionami i zacząłem iść, pogwizdując wesoło. W ulicznym rynsztoku dostrzegłem długi niedopałek. Podniosłem go bez żadnych ceregieli, stojąc jedną nogą w rynsztoku, a potem zapaliłem, zaciągnąłem się i wypuściłem dym w stronę gwiazd. Byłem Amerykaninem, dumnym z tego faktu jak diabli. To wielkie miasto, te nadzwyczajne ulice i okazałe budynki to głos Ameryki. Na pustyni porośniętej kaktusami my, Amerykanie, zbudowaliśmy imperium. Przodkowie Camilli też mieli swoją szansę, ale jej nie wykorzystali. My, Amerykanie, dokonaliśmy tego cudu. Dzięki Ci, Boże, za mój kraj. Dzięki Ci, że jestem Amerykaninem.



John Fante, Pył






1 comment:

  1. Polecam Ci 'Bangkok 8', jeżeli jeszcze nie miałeś okazji, dobrze się czyta, poza główną intrygą można się trochę dowiedzieć o mieście i Tajlandii. Chyba Cię bardzo nie zaskoczę, że miesiąc później w BKK było dokładnie to samo, wściek turystów, korki i kłopoty z sensownym zakwaterowaniem.

    Czekam na ciąg dalszy Kambodży i zaskoczę Cię: optycznie wydawało mi się, że w irańskim Shiraz było jeszcze więcej pizzerii niż w SR. Co dziwne, w innych miastach jakoś przesadnie dużo jej nie mieli, ale w Shiraz każdy sprzedawał pizzę. Jeszcze co do wałów na granicy: wysadzają po tajskiej stronie i mówią, żeby iść z buta, a tam po drugiej stronie będzie czekał drugi autobus, już do SR. Taaaaak.

    ReplyDelete