Piwo Angkor i piwo Cambodia, czyli Holiday in Cambodia czas zacząć • dolary przeciw rielom • gdzie leży światowa stolica pizzy • uśmiech przez łzy, czyli Bangkok w okresie świątecznym • tajskie i kambodżańskie brum-brumy • antidotum na Święta w Bangkoku • gdy latanie nie jest tanie
U-Dara Inn, Siem
Reap, Kambodża, niedziela, 22 grudnia 2013, w pół do dwunastej – w nocy, rzecz
jasna, szanującemu się autorowi nie wypada wszak zaczynać pisania przed
zmrokiem, a juz na pewno nie przed piątą po południu
Dziwacznie, jedzie
człowiek do Kambodży, spodziewa się odrobiny egzotyki, a tu dwie rzeczy, które
wprawiają go w zdumienie to dolary jako waluta dominująca i największa gęstość
zapizzeriowienia na świecie. Chyba czas zmienić kontynent.
Cambodia, drugie z
dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw, ten sam typ, podobne parametry
techniczne, jakby nieco bardziej słodkawe, ale może to efekt mentolu z
Davidoffów. Posmakujmy raz jeszcze. Nie, chyba istotnie bardziej słodkawe.
Batalię sponsorów wieczoru wygrywa więc Cambodia, jednym punktem, za krztę
odmienności od ogólnoświatowego calsbergowo-heinekenowego wzorca. Nie żebym
kręcił nosem na carlsberga i heinekena, ale nie ma to jak dokopać wielkim
korporacjom i mainstreamowi jako takiemu.
Znam ten ból, też
od dłuższego czasu nie mam jakoś czasu na zgłębianie niezgłębionych możliwości
podróżowania po okolicy. Jestem ignorantem. O sytuacji politycznej w Birmie
wiem niewiele więcej niż przeciętny widz BBC News, zamiast czytać o historii
Kambodży, tłukę jakichś rosyjskich ponuraków. I jadę gdzieś później, niby coś
oglądam, ale tak naprawdę zaliczam po prostu w sposób zawstydzająco płytki
kolejną przewodnikową atrakcję. Więcej pożytku przynosi mi, myślę sobie czasem,
powłóczenie się po mieście bez celu i pogapienie się na ludzi znad komputera
niż odwiedzenie zabytku z listy UNESCO, którego nie potrafię sobie wpisać
porządnie w szerszy kontekst historyczno-kulturowy. Przydałby mi się towarzysz
z tych, co to przygotowują się miesiącami do wyprawy, czytają, oglądają, a
później potrafią się zafascynować jakimś prowincjonalnym muzeum, bo coś tam
wypatrzyli wiekopomnego.
Podczas mojej
pierwszej wizyty w stolicy Tajlandii, kiedy zatrzymałem się u mieszkającej w
nieturystycznej dzielnicy Dagmary, nadziwić się nie mogłem, że z taksówkarzami
nie trzeba negocjować stawek, że wsiada się po prostu, kierowca włącza licznik
i tyle. Podczas kolejnej wizyty przekonałem się, że zasada ta nie dotyczy
kursów z i do Khao San Road. Tym razem okazało się, że w okresie Świąt
znalezienie gdziekolwiek w mieście kierowcy lub kierowczyni, którzy zgodzą się
na standardowy kurs graniczy z cudem.
Mało? Najfajniejsze
hostele są zajęte. Wiedząc, że będę tym razem podróżować z Renatą i Oliverem, i
biorąc pod uwagę fakt, że przylecimy wieczorem, postanowiłem wyjątkowo
zabukować pokój przez internet. Generalnie nie lubię tego robić, bo wielu
wartościowych miejsc w internecie nie ma. Poza tym zdjęcia kłamią w kwestii
standardu, o klimacie, znacznie bardziej istotnym, nie wspominając nawet. Ale
chciałem mieć miejscówkę, do której udamy się prosto z lotniska. Wydawało mi
się, że dwa tygodnie wyprzedzenia to dużo. Myliłem się. Pewnie, zawsze można
pokręcić się po okolicy i znaleźć coś w miarę sensownego, aż tak nie jest, żeby
obłożenie sięgnęło stu procent, ale na to znów trzeba dać sobie trochę czasu,
czasu, którego za wiele się nie ma na korporacyjnym urlopie.
Nasz pierwszy,
prowizoryczny hostel, New Joe Guesthouse, był do zaakceptowania, ale niczego
sobą nie wnosił do poziomu przyjemności płynącej z zasłużonych wakacji.
Postanowiliśmy go zmienić nazajutrz, znaleźliśmy pokój w Merry V, przybytku
nieco bardziej atrakcyjnym, choć równie pozbawionym atmosfery. Trudne to nie
było, ale zanim, odebrawszy po drodze bilety na autobus do Siem Reap,
wylądowaliśmy wreszcie na Chatuchak, była już piąta.
U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, poniedziałek, 23 grudnia 2013, północ
Północ, doskonała
godzina na wypróbowanie kolejnych lokalnych wypocin, piwa Phnom Penh.
Sympatyczny stout, siedem procent mocy wspartych sloganem głoszącym: ‘Replenish
your energy’. Na jednej stronie puszki. Na antypodach jakieś krzaczki lokalne,
bardzo ładne, jak to południowo-wschodnie azjatyckie krzaczki. Może powinienem
był dokupić jeszcze parę puszek na rano, jak bum cyk cyk przyda mi się trochę
energii, pobudkę zaplanowaliśmy na 4:30. O piątej punkt ruszamy w stronę
kompleksu Angkor Wat. Nie ma to jak ósmy cud świata w wigilijnym menu. Siedem
kilometrów. Nawet jeśli nie złapiemy po drodze tuk-tuka, powinniśmy piechotą
zdążyć na wschód słońca.
Komiczni ci Azjaci,
nazywać motor z budką – przyczepką, gwoli ścisłości, w wersji kambodżańskiej –
‘tuk-tukiem’... ‘Tuk-tuk’ to onomatopeja, która całkiem trafnie oddaje odgłos
silnika powyższego pojazdu. Ale jakby to brzmiało, jak byśmy w Polsce łapali,
czy raczej dzwonili po, ‘brum-brumy’. ‘Dobry wieczór, chciałbym zamówić
brum-bruma na Grunwaldzką 24, koło Stacji De Luxe’. Komicznie i tyle.
Infantylnie. Patrząc na tych półtorametrowych ludzików siedzących w kucki przy drodze z zacieszem na twarzy
trudno uwierzyć, że całkiem niedawno mordowali się oni setkami tysięcy w imię
jakichś pokręconych marksistowskich idei. Azja jest nie do pojęcia. Ale wróćmy,
po raz kolejny, do Bangkoku.
Pierwotny plan był
taki, żeby polecieć do Bangkoku, spędzić tam dzień, po czym polecieć albo do
któregoś z miast laotiańskich, Vientianne lub Luang Prabang, albo
kambodżańskich, Phnom Penh lub Siem Reap. A po przylocie pofantazjować dalej.
Najtańszą opcją wydawał się lot Air Asią do Siem Reap, jakieś 100 dolarów od
głowy. Niby znośnie, ale jednak 900 złotych w skali rodziny piechotą nie
chodzi, nie oszukujmy się. Poszliśmy więc po rozum do głowy i wróciliśmy z
ciekawą alternatywą. Autobus. Osiem – dziewięć godzin jazdy, 25 dolców od
osoby. 675 złotych oszczędności. Postanowione.
Autobus możnaby
szybko i łatwo załatwić na Khao San Road, ale Lonely Planet ostrzega przed
interesującym scamem. Biznesplan tajskich małych agentów jest następujący.
Zamiast, wyjechawszy wczesnym rankiem z Bangkoku, obrać kurs na najbliższe
przejście graniczne Aranya Prathet – Poipet, jadą drogą bardziej wyboistą na
przejście dalsze, Ban Pakard – Psar Pruhm . Zamiast dotrzeć do Siem Reap pod
wieczór i wypuścić z autobusu wypoczętych pasażerów w przygodowych nastrojach,
dojeżdżają w nocy i wysypują zmaltretowanych ludzi pod hotelem, który płaci im
prowizję. Mała szkodliwość społeczna? Niby owszem, dla mnie i paru innych
sknerów, którzy zacisną zęby i ruszą z buta w miasto w poszukiwaniu taniego
noclegu. Znajdą sie jednak i tacy, którzy machną ręką i zatrzymają się w hotelu
zasugerowanym delikatnie przez agencję. Hotelu będącym w stanie zapłacić owej
agencji prowkę, hotelu w związku z tym zdecydowanie nie tanim.
Sposobem na
uniknięcie powyższych nieprzyjemności jest, wykazał research, skorzystanie
bezpośrednio z usług firmy przewozowej. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Strona
wygląda niby nieźle. Można sobie nawet miejscsa wybrać. Więcej, można nawet
wybrać sobie miejsce obok pani zamiast obok pana, płeć współpasażerów ujawniana
jest obrazkowo na planiku pojazdu. Poznaje się ją po fryzurach, nie po
symbolach fallicznych i jonicznych. Strona ma – ograniczoną bo ograniczoną, ale
ma – wersję angielską. Już jednak formularzu rezerwacji biletów jednak w wersji
innej niż krzaczasta tajska nie podaje się. Trochę trwa przetłumaczenie
wszystkiego w google translatorze. Płaci się kartą, przechodzą zarówno Visa,
jak i Mastercard, jest dobrze. Tyle że zaraz potem następuje kolejna dziwaczna
komplikacja. Biletów nie otrzymuje się w wersji elektronicznej, trzeba je
odebrać osobiście. Punktów odbioru jest w bród, ale udać się do nich trzeba, i
człowiek przyjeżdża na Chatuchak o piątej zamiast o trzeciej. Bez sensu.
Czas wtaszczyć
meble do lobby i paść na łoże, zostało trzy i pół godziny snu. Do jutra.
Klasyk na dziś:
Wzruszyłem ramionami i zacząłem
iść, pogwizdując wesoło. W ulicznym rynsztoku dostrzegłem długi niedopałek. Podniosłem
go bez żadnych ceregieli, stojąc jedną nogą w rynsztoku, a potem zapaliłem, zaciągnąłem
się i wypuściłem dym w stronę gwiazd. Byłem Amerykaninem, dumnym z tego faktu
jak diabli. To wielkie miasto, te nadzwyczajne ulice i okazałe budynki to głos Ameryki.
Na pustyni porośniętej kaktusami my, Amerykanie, zbudowaliśmy imperium.
Przodkowie Camilli też mieli swoją szansę, ale jej nie wykorzystali. My,
Amerykanie, dokonaliśmy tego cudu. Dzięki Ci, Boże, za mój kraj. Dzięki Ci, że
jestem Amerykaninem.
John Fante, Pył
Polecam Ci 'Bangkok 8', jeżeli jeszcze nie miałeś okazji, dobrze się czyta, poza główną intrygą można się trochę dowiedzieć o mieście i Tajlandii. Chyba Cię bardzo nie zaskoczę, że miesiąc później w BKK było dokładnie to samo, wściek turystów, korki i kłopoty z sensownym zakwaterowaniem.
ReplyDeleteCzekam na ciąg dalszy Kambodży i zaskoczę Cię: optycznie wydawało mi się, że w irańskim Shiraz było jeszcze więcej pizzerii niż w SR. Co dziwne, w innych miastach jakoś przesadnie dużo jej nie mieli, ale w Shiraz każdy sprzedawał pizzę. Jeszcze co do wałów na granicy: wysadzają po tajskiej stronie i mówią, żeby iść z buta, a tam po drugiej stronie będzie czekał drugi autobus, już do SR. Taaaaak.