Thursday, December 22, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XIX


Rozdział XIX, w którym…
Pięć punktów do zrealizowania • paranoiczny klimat Banjarmasin, miasta przewodników • gdzie się zagubiły zagubione świątynie • Banjarmasin od kuchni • Wenecja Azji, czyli piechotą na płyający rynek • zasłużony dzień relaksu • wodą czy lądem • bursztynek dla Leo • co porywa dworcową publikę • w drodze • ludzie-ptaki • czy to na pewno jeszcze Indonezja
  
Mira Hotel, Banjarmasin, Kalimantan, noc z poniedziałku, 19 grudnia na wtorek, 20 grudnia 2011, dochodzi dziesiąta
Plan na dzień pierwszy nie był skomplikowany i jako taki pozostawiał złośliwej rzeczywistości niemałe pole do popisu...

Punkt pierwszy. Dostać się na lotnisko. O nietypowej porze, bo gdzieś na czwartą rano. Nasza szkoła potrafi zaskakiwać, nie powiem. Żeby zrobić ksero, trzeba wypełnić odpowiedni druczek i złożyć go na ręce pana kserokopiarza na trzy dni przed aktem kserowania. Nie, to nie żart. Raz złożyłem podanie dzień przed planowanym testem i musiałem go przekładać... A tu proszę, okazało się, że jeden z panów Andri może przysłać kierowcę, który zawiezie nas na Soekarno-Hatta Airport. Sami z siebie to zaproponowali, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Wiecznie zatroskana i zdziwiona mina pana Andri zrobiła się jednak jeszcze bardziej zatroskana i zdziwiona, kiedy oznajmiliśmy, że będziemy czekać pod naszą wieżą o 3.30 nad ranem... Pojawiliśmy się na miejscu punktualnie, licząc się z tym, że możemy po kwadransie czekania na gwałt łapać taksówkę, co na pewno nie byłoby łatwe, a mogłoby się okazać niewykonalne. Długośmy się nie stresowali, kierowca przyjechał w ciągu 60 sekund. Nasz szkolny autobus dostał skrzydeł na opustoszłych drogach pogrążonych w mroku nocy. Po czterdziestu minutach byliśmy już po odprawie, kontroli i uiszczeniu bzdurnej opłaty wyjazdowej. Standardowy przykład azjatyckiej walki o wskaźniki ekonomiczne, zamiast wliczyć opłatę w cenę biletu, stawia się kilka bramek i już bezrobocie spada. Cud gospodarczy... Tak czy inaczej, początek wakacji dobrze rokuje.  
Punkt drugi. Dolecieć na miejsce. Wierzę w statystyki, które nie pozwalają mi wierzyć w katastrofę lotniczą. Limit Polaków, którzy w takowych giną, wyczerpał się chyba co najmniej na kilka najbliższych lat... Istotnie, dolecieliśmy. Może to zasługa broszurek wetkniętych w fotele, na których wypisano, po indonezyjsku i angielsku, modlitwy w intencji bezpiecznego lotu dla muzułmanów, protestantów, katolików, buddystów i hinduistów. Lion Air sprytnie podchodzi do sprawy, ryzyko żadne, a któryś bóg może okaże się prawdziwy i dopomoże, jakby co. 
Punkt trzeci. Odebrać bagaż. Tu też wierzę w statystyki, które z każdym kolejnym lotem przybliżają mnie do dnia, kiedy mój jak zawsze zapakowany w gruby worek na śmieci plecak nie wyjedzie na pas odbiorczy. Przez chwilę myślałem już, że dzień ten właśnie nastąpił. Wózek został rozładowany, pas opustoszał, plecaka nie ma. Ale przyjechały jeszcze dwa wózki i po chwili wysłużony deuter został wesoło ciśnięty do odbioru.  
                Zabawne, nie wiem dlaczego, ale Borneo jakoś mi się zawsze kojarzyło z niebem zasłanym kłębami stalowoszarych chmur. I takim właśnie niebem przywitała nas jedna z dwóch największych wysp Indonezji i jedna z czterech największych na świecie. Trochę się przez chwilę poczułem jak w ojczyźnie. A później wysiadłem z samolotu i upał przywrócił mi zmysły.
                Punkt czwarty. Dostać się do miasta. Jakieś 24 kilometry. Taksówka ponoć za 75 tysięcy, ale nawet nie sprawdzaliśmy aktualności tej informacji, doszliśmy do głównej drogi i zaczęliśmy się rozglądać za angkotami, czyli mikrobusami, ktore na Kalimantanie określa się, od popularnego tu modelu mitsubishi, mianem coltów. Obawiałem się trochę co też usłyszę od kierowcy zapytanego o cenę przejazdu. Z początku nie usłyszałem niczego, bo gość zaczął coś kreślić na zakurzonej szybie. Słabo mu to szło, niewiele zrozumiałem. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła, kiedy kierowca zauważył, że coś kleję w bahasa. 10 000 od osoby. Zgadza się z przewodnikiem. Poczekaliśmy, aż oklejony plakatami Christiano Ronaldo i Valentino Rossiego busik trochę się wypełni i ruszyliśmy.
Po dwudziestu minutach wylądowaliśmy na dworcu autobusowym o dziwacznej nazwie Km 6 odległym od centrum Banjarmasin o kolejne 4 kilometry. Wymijajc naganiaczy pospieszyliśmy w kierunku żóltych busików wyglądających na miejskie. Dobry strzał, po kolejnych dziesięciu minutach byliśmy na miejscu.
Punkt piąty. Znaleźć nocleg. Na to zeszło nam trochę czasu. Jeden z tanich homestayów, Diamond, był zamknięty na głucho, drugi, znaleziony przypadkiem, był pełny, trzeci, Borneo, wyglądał, jakby co najmniej kilku poprzednich gości zmarło w swoim pokoju. Jakoś ekwilibrystycznie, na przykład wybuchając. 65 000 za noc kusiło, ale postanowiliśmy dać sobie jeszcze trochę czasu i ewentualnie wrócić. Odwiedziliśmy jeszcze jeszcze jeden hotelik, który okazał się za drogi i dwa, w których nie było miejsc. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Mira Hotel, gdzie za 150 000 dostaliśmy pokój z dużym łózkiem, czystą pościelą, ręcznikami, butelką wody i śniadaniem. I satelitą dla Renaty. Nie do przecenienia w obliczu newsa o śmierci Kim Jong Ila, który dziś gruchnął. Jednego pajaca mniej na świecie, zostało jeszcze parę miliardów. Wyjątkowo słabym timingiem wykazał się w tym kontekście Havel, na BBC i CNN prawie o nim nie mówią. O Cesárii Évorze tym bardziej. A o Filipińczykach walczących z wielką powodzią to już wogóle...   
Na pierwszym spacerze Banjarmasin zaprezentował nam się jako miasto wyjątkowo brudne i nudne, mimo że wyszło słońce, w którym zwykle wszystko wygląda lepiej niż zwykle. Przybijające pierwsze wrażenie ratują w pewnym stopniu wyjątkowo liczne i wyjątkowo kolorowe meczety. I tyle by było tej wyjątkowości.

Banjarmasin to miasto przewodników. Na początku ma się wrażenie, że oto spotkało się przypadkiem kogoś, kto przypadkiem zajmuje się organizowaniem wycieczek, a skoro już taka koincydencja miała miejsce, czemu by z niej nie skorzystać. Wrażenie, mija wraz z przypadkowym spotkaniem drugiego przewodnika. Przy trzecim zaczyna się już lekka paranoja, ściany zaczynają mieć uszy a każdy przechodzień wydaje się być tajnym agentem na usługach przewodnickiego wywiadu. Szczytem wszystkiego było dla mnie spotkanie z Mohammadem Tailah, który znalazł mnie w lobby naszego hotelu. Przedstawił się grzecznie, po czym oświadczył, że sąsiad powiedział mu, że byliśmy w jego homestayu. Diamond. Istotnie, byliśmy, było zamknięte, ale skąd gość się dowiedział, że aktualnie rezydujemy właśnie w Mira? Pewną wskazówką może być to, że od opuszczenia Jakarty widziałem dotąd jedną parę białych, ergo nieco zwracamy na siebie uwagę. Ale mimo wszystko... No nic, pogadaliśmy sobie o opcjach wycieczek trekkingowych, ale przy cenach Mohammada, może wynikających ze sławy, którą dała mu wzmianka w przewodniku Lonely Planet, nie bardzo było o czym gadać. Trzydniowa wycieczka po okolicy z noclegami i wyżywieniem kosztuje 1 750 000 rupii za osobę. Ponad sześćset złotych. Czyli ponad 1 800 złotych za trzyosobową grupę. Dużo, biorąc pod uwagę, że jedzenie kosztuje niewiele a nocuje się po wioskach Dayaków. Co samo w sobie jest bardzo pociągające, ale również nijak się ma do kasy, której Tailah za to żąda. Poradzimy sobie sami.
Banjarmasin zwany jest Wenecją Azji. Nie bardzo wiem przez kogo, ale żartowniś z niego pierwszego sortu, to pewne. Podobieństwa z Wenecją Europy kończą się na tym, że miasto pocięte jest kanałami Martapury, po których można, a czasem trzeba, poruszać się łodzią lub tratwą. Z czego zresztą sprawnie działający cech przewodników zrobił niesamowitą atrakcję. Za jedyne siedemdziesiąt złotych można się przepłynąć na floating market, pływający rynek, na który miejscowi pływają za zeta.
Listę mdławych atrakcji miasta zamykają dwie chińskie świątynie, które z braku lepszych pomysłów postanowiliśmy odnaleźć. Pierwszej za Chiny nie ma tam, gdzie wedle lonelyplanetowej mapy być powinna. Do drugiej trafiliśmy, po długich poszukiwaniach, choć centrum miasta wielkie nie jest. Do wnętrza niestety nie udało nam się zajrzeć, zmierzchało już i wrota były zamknięte. Samą okazałą budowlę obejrzeliśmy jednak dokładnie. Jest intrygująca, tak naszpikowano ją czerwonymi lampionami, smokami, posągami lwów, malunkami boskich wojowników i yingyangami, że bardziej niż chińską świątynię przypomina restaurację w China Town. Aż się zrobiliśmy głodni...
Ha, właśnie, dziś jeszcze nie było o jedzeniu! Nie bez powodu. Jedzenie, co mocno mnie zmartwiło, jest tu takie same, jak wszędzie. Jedynie proporcje są nieco inne. Banjarmasińczycy mniej chętnie niż jakartanie raczą się mie i bihunem, wybierając zamiast tego soto ayam, zupę z kurczaka gotowaną na mleku kokosowym, serwowaną z ryżem, i sate, szaszłyczki z kurczaka, których smakowity zapach miłosiernie pokrywa wszechobecny zapach śmieci i Martapury.


                Obudziłem się dziś kwadrans po piątej i trochę mnie kusiło, żeby sobie odpuścić. Jakiś złośliwy demon snu szeptał delikatnie, uwodzicielsko, że już za późno, że i tak nie zdążę nad rzekę przed wschodem słońca, więc lepiej jeszcze trochę pospać. Ale dzieki zaprawie z ostatnich mesięcy wczesne wstawanie nie boli już tak, jak kiedyś. Zwlokłem się więc z łóżka, ogarnąłem się jakoś i rzuciłem w Olivera jego ciuchami. O dziwo, wstał bez złorzeczenia.
                Po chwili maszerowaliśmy raźno pogrążoną w ciemności ulicą w stronę Martapury. No proszę, wystarczy znaleźć się nad jej brzegiem zanim nastanie świt i wszystko od razu wygląda pięknie. Śmieci nie widać, fale błyszczą, a samotny wioślarz na długiej łódce w świetle pierwszych promieni slońca to już zupełna magia chwili... Celem naszym był Pasar Kuin, najbliższy z pływających rynków, ale uznaliśmy, że jeśli bez asysty przewodnika się nie uda, też będzie spoko. Wschód słońca zawsze miło zobaczyć. Najmilej, jak wraca się z udanej imprezy albo dopala sie ostatniego papierosa i zamyka komputer, ale i wczesne rozpoczęcie dnia i zrobienie czegoś interesującego przed śniadaniem ma swoją wartość. Szliśmy więc wzdłuż brzegu delektując się chłodnym porannym powietrzem, szliśmy, aż doszliśmy do rynku. Nie pływał, ale jakoś nas to bardzo nie zmartwiło. A kiedy sie w niego zagłębiliśmy, poczuliśmy, że to jest to. Trafiliśmy, przypadkiem, jak to zwykle bywa, w miejsce, do którego większość turytów nie trafia, bo nie figuruje ono ani w repertuarach przewodników książkowych, ani tym bardziej w ofertach przewodników żywych. Ot targowisko, na którym codzienne zakupy robią miejscowi. Bez fajerwerków, ale z bezcenną autentycznością. Kurczaki, świeże ryby, od wielkich do maleńkich, może trzycentymetrowych, owoce, warzywa. Żadnych batików i innych pamiątek, które ktoś chciałby nam wcisnąć. Szliśmy sobie spokojnie – choć ja musiałem się mocno garbić pod sufitem z plandek chroniących kupców i kupujących przed deszczem – starając się nikomu nie przeszkadzać, i nam również nie przeszkadzano, choć kiedy zatrzymywaliśmy się przy jakimś straganie na dłużej, za każdym razem obdarzani byliśmy życzliwymi uśmiechami. 
A był to, jak się okazało, dopiero początek. Przeszliśmy przez drewniany mostek i weszliśmy na teren nadrzecznej wioski. Długo jeszcze szliśmy dróżką ciągnącą się między niewielkimi domkami przyglądając się ukradkiem ich mieszkańcom zażyawającym porannej kąpieli. Owinięte w ręczniki kobiety myły się i robiły pranie siedząc grupkami na drewnianych pomostach, dzieci wesoło pływały i bawiły się w mętnej żółtobrązowej wodzie. Nie powiem, żeby wyglądało to jakoś rajsko, przede wszystkim z uwagi na drewniane wygódki umiejscowione dosłownie nad wodą. Pogodny i beztroski nastrój udzielił nam się jednak, bez żalu daliśmy spokój poszukiwaniom pływającego Pasar Kuin. Z przyjemnością wróciliśmy do Renaty tą samą drogą, kupując jeszcze z myślą o niej trochę porannych przekąsek na jdnym ze starganów.   
                Po śniadaniu poleniliśmy się jeszcze trochę, po czym udaliśmy się na poszukiwania biura Pelni. Czas pomyśleć o transporcie z Balkpapan na Sulawesi. Przybytek kompanii promowej odnaleźliśmy, nie poszło nam z nim jednak wiele lepiej, niż w Jakarcie. Znów okazały budynek, kilka okienek i nikogo do obsługi klientów. Dziwaczna jest ta firma. Poszedłem za głosami, które dobiegały gdzieś zza rzędu kas i znalazłem jakąś panią. Wzięła ode mnie karteczkę z zapotrzebowaniem i kazała czekać. Déjà vu. Tym razem jednak trwało to nie dłużej niż dziesięć minut. Jest jakiś statek do Pare-Pare 27 grudnia. Trochę późno, ale nie chciało nam się znowu czekać, czy pani czasem nie znajdzie czegoś wcześniej. Dojedziemy do Balikpapan, to się okaże. Powinny tam być i inne firmy przewozowe, może któraś będzie bardziej kontaktowa...
Trafiliśmy jeszcze, przypadkiem, wracając z nudnego centrum handlowego okraszonego słabowyposażonym supermarketem, na drugą z chińskich świątyń. Za cholerę nie była tam, gdzie zaznaczono ją na mapie. Miłe miejsce, oaza ciszy i spokoju w samym środku poniedziałkowo ożywionej dzielnicy handlowej.  Jak zawsze rozbiły mnie dary złożone przed posągami, z herbatą w torebkach i wodą mineralną Aqua, firmowaną rzez Danone, na czele.
Pomijając poranną wizytę na rynkeczku, największym odkryciem, którego dokonaliśmy w Banjarmasin, konkretnie w zaciszu naszego pokoju hotelowego, okazał się serial BBC ‘Sherlock’, który przed wyjazdem zgraliśmy sobie od Stevena, nauczyciela plastyki. Conan Doyle bezpardonowo, ale i bezpretensjonalnie, przeniesiony do współczesnego Londynu. Nowe realia, stary dobry Holmes. Serial szczerze polecam, Banjarmasin – bardzo niekoniecznie.

Loksado Hotel, Kandangan, Kalimantan, noc z wtorku, 20 grudnia na środę, 21 grudnia 2011, po dziesiątej

Wieczór jest cichy i nieco mniej upalny niż dzień. Tak czy inaczej cieknie ze mnie, cztery miesiące treningu odporności na temeraturę na nic się zdaje w zderzeniu z dusznym borneańskim powietrzem. Niełatwo zebrać się w sobie i przerzucić mózg choćby na drugi bieg. Papierosy nie smakują a gardła nie ma czym spłukać, co za marazm. Słabe pocieszenie, że w pokoju jest jeszcze gorzej. Architekt okna nie przewidział, właściciele nie przewidzieli dwóch wiatraków, które obsługiwałyby po jednym łóżku. Jest jeden, do tego zepsuty, nie obraca się wokół własnej osi. Ale jest tanio, zawsze coś.
Jaszczurki najwyraźniej nie mają dość. Gromadzą się na sufcie wokół świetlówki, jakby chciały się ogrzać. Gady. Niektórym nawet w głowie frywolna kopulacja na oczach współplemieńców i jednego obcoplemieńca. Cicha orgia wśród miękkich kołysań ogonków, czasem tylko któreś zaświergocze. Kiedyś myślałem, że to ptaki, ale nie. Nazbyt często świergotanie towarzyszy harcom jaszczurek. W życiu by mi do głowy nie przyszo, żejaszczurki świergoczą.      
Parę słów o tym, jakżeśmy się tu znaleźli, zanim komary do reszty spuszczą ze mnie życie. Po śniadaniu i uzupełnieniu zapasów wody pomaszerowaliśmy na przystań Sudi Mampir. W przewodniku piszą, że w poniedziałek i wtorek o 9.00 rano odpływają stamtąd łodzie w górę rzeki, do Marabahan. W Marabahan nie ma chyba niczego specjalnie ciekawego, ale sześć godzin w łodzi za 15 000 od głowy brzmiało kusząco. Na przystani od razu zajął się nami jakiś żwawy staruszek. Klucząc po niewielkim nadbrzeżnym targowisku poprowadził nas nad wodę. Istotnie, kilka długich łódek o niskich daszkach, pod którymi nie da się chyba nawet usiąść, kołysało się na falach. Zagadaliśmy do dwóch przewoźników. To już jakaś szopka, rozumiem, że ludzie nie mówią tu po angielsku, ale po indonezyjsku powinni chyba  do cholery kleić. Cenę za rejs udało się jednak wydobyć tylko z jednego. Półtora miliona. Chyba mu się od upału pomyliło o dwa zera. Drugi bredził coś, co nie zawierało żadnych numerków. Pies go.
Plan B. Na dworzec autobusikowy. Tu bardziej nam się poszczęściło. Zanim złapaliśmy transport miejski, zatrzymał się koło nas jakiś miejscowy i zaproponował podwózkę. Odmówiłem, nie chcąc wdawać się w rozmowy o księżycowych cenach za taką przysługę, ale gość powiedział, że nie chce pieniędzy. A niech tam, spróbujemy. Na imię mu było Leo i okazał się chrześcijaninem. Już chyba wspomniałem, że chrześcijanie poza Europą i Ameryką Północną to całkiem porządni ludzie. Nie dość, że zawiózł nas na miejsce, upewnił się, że dostaniemy normalną cenę za bilet i faktycznie niczego od nas nie chciał, to jeszcze dał nam numer telefonu do siebie i swojej żony i powiedział, żeby dać mu znać, jak wrócimy do Banjarmasin. Że możemy u niego nocować, bo ma wolny pokój, który na co dzień wynajmuje studentom. I że zabierze nas na floating market i do kopalni diamentów... Żałuję, że polskie bursztyny, które wziąłem ze sobą na takie okoliczności miałem głęboko w plecaku. Należał mu się jeden, duży...
                Jak już cena była ustalona i miejsca w autobusie zajęte, okazało się, że dworzec to całkiem miłe miejsce. Do gwaru idzie przywyknąć, a gapie nie byli specjalnie natarczywi, nie bardziej niż zwykle. I niczego nam nie chcieli sprzedać. No, bez przesady, ale nie cisnęli. Szybko zresztą znaleźli sobie lepszą atrakcję. Nieopodal grała muzyka, jakaś mała orkiestra. Ewdidentnie przygrywała czemuś... Nie dałem się długo prosić, poszedłem z miejscowymi zobaczyć, co się dzieje. Muzykanci okazali się oprawą występów tresowanej małpki. Małpka odziana była w kombinezon motocyklisty i kask. Dosiadała małego motorku wyścigowego, całkiem niezłej repliki, którą wysoki chudy treser w obcisłych spodniach przeciągał z jednego końca placyku na drugi. Małpka wyczyniała oczywiście zwierzęco zręczne sztuczki, ktorych kulminacją był upadek i teatralne udawanie trupa. Nie powiem, całkiem to ciekawie wyglądało w swojej absurdalności, ale uznałem, że nie będę wspierał biznesu opartego na wyzysku zwierząt. Jeszcze zrobią z tego drugi floating market. Moi towarzysze byli zawiedzeni, że nie mam aparatu – oczywiście go miałem, ale kłamczuch ze mnie – i nie uwiecznię wystepu. Szybko jednak na powrót zajęli się oglądaniem dalszej części show a ja wymknąłem się dyskretnie do autobusu.
                Ruszyliśmy w drogę po jakiejś godzinie, busik jakoś nie chciał się napełnić i kierowca najwyraźniej zdecydował, że zbierze ekipę po drodze. Słusznie założył. Startowaliśmy we czwórkę, z jedną zakutaną kolorowo i elegancko starszą panią, ale nie dane było mi na długo rozłożyć się na całym rzędzie siedzeń. Wkrótce mieliśmy komplet, a nawet nadkomplet. Bez przegięć jednak i zwisania za drzwiami, miejsc było dwanaście a pasażerów zaledwie trzynastu. Pędziliśmy na złamanie karku, więc nawet bardzo gorąco nie było.
                Współpasażerowie okazali się współpasażerami całkiem sympatycznymi. Troche pogadaliśmy i pogapiliśmy się na siebie, przy czym zauważyłem dwie warte wspomnienia rzeczy. Po pierwsze, co było do przewidzenia, im dalej od cywilizacji tym większy jest procent kobiet noszących chusty. W naszym wesołym autobusie procent ten wynosił sto. Po drugie, pewien typ urody, najwyraźniej widoczny wśród mężczyzn, jest tu reprezentowany na tyle licznie, że poświęcę mu moment. Typ ów charakteryzuje się drobną, szczupłą sylwetką, śniadą cerą i delikatnymi rysami twarzy, które przykuwają uwagę wąskimi, ale nie skośnymi oczami, jakby wiecznie zmrużonymi w zamyśleniu, i wąskimi, nieco haczykowatymi nosami. Tak nieco ptasie twarze, jak i cała postawa noszą w sobie jakiś rys wrodzonej godności i szlachetności. W taki też sposób zdają się zachowywać ci ludzie. Mowią niespiesznie i łagodnie, głosy mają miłe i dźwięczne. W rozmowie zachowują delikatną równowagę między żywym zainteresowaniem i dystansem, będącym tu na wagę co najmniej złota.
Nie spałem praktycznie przez całą drogę, co wynikało nie tylko ze ścisku, ale i z malowniczości przewijających się w mojej szybie widoków. Kiedy tylko opuściliśmy okolice Banjarmasin, zieleń wystrzeliła bujnie z każdego zakamarka przestrzeni między parterowymi domkami, które nieodparcie kojarzyły mi się z domkami, jakie dominują w obrazie polskich ośrodków wczasowych. Może to właśnie zasługa zieleni, która, podobnie jak śnieg, litościwie maskuje niedoskonałości zurbanizowanego krajobrazu, dość powiedzieć, że całkiem się ten Kalimantan ładnie prezentuje.
                Kandangan zaskoczył nas niesamowitą, relatywnie, czystością. Na ulicach wzdłuż których ciągną sie świeżo odmalowane biało-czarne krawężniki prawie nie ma śmieci. Są za to kolorowe donice z roślinami. A zielone równo przytrzyżone miejskie trawniki to już bajka zupełnie inna, niż ta, którą do tej pory Wam opowiadałem.





No comments:

Post a Comment