Rozdział XIX, w
którym…
Pięć punktów do
zrealizowania • paranoiczny klimat Banjarmasin, miasta przewodników • gdzie się
zagubiły zagubione świątynie • Banjarmasin od kuchni • Wenecja Azji, czyli piechotą
na płyający rynek • zasłużony dzień relaksu • wodą czy lądem • bursztynek dla
Leo • co porywa dworcową publikę • w drodze • ludzie-ptaki • czy to na pewno
jeszcze Indonezja
Mira Hotel,
Banjarmasin, Kalimantan, noc z poniedziałku, 19 grudnia na wtorek, 20 grudnia
2011, dochodzi dziesiąta
Plan
na dzień pierwszy nie był skomplikowany i jako taki pozostawiał złośliwej
rzeczywistości niemałe pole do popisu...
Punkt
pierwszy. Dostać się na lotnisko. O nietypowej porze, bo gdzieś na czwartą
rano. Nasza szkoła potrafi zaskakiwać, nie powiem. Żeby zrobić ksero, trzeba
wypełnić odpowiedni druczek i złożyć go na ręce pana kserokopiarza na trzy dni
przed aktem kserowania. Nie, to nie żart. Raz złożyłem podanie dzień przed
planowanym testem i musiałem go przekładać... A tu proszę, okazało się, że
jeden z panów Andri może przysłać kierowcę, który zawiezie nas na Soekarno-Hatta
Airport. Sami z siebie to zaproponowali, jakby to była najnormalniejsza rzecz
na świecie. Wiecznie zatroskana i zdziwiona mina pana Andri zrobiła się jednak jeszcze
bardziej zatroskana i zdziwiona, kiedy oznajmiliśmy, że będziemy czekać pod naszą
wieżą o 3.30 nad ranem... Pojawiliśmy się na miejscu punktualnie, licząc się z
tym, że możemy po kwadransie czekania na gwałt łapać taksówkę, co na pewno nie
byłoby łatwe, a mogłoby się okazać niewykonalne. Długośmy się nie stresowali,
kierowca przyjechał w ciągu 60 sekund. Nasz szkolny autobus dostał skrzydeł na
opustoszłych drogach pogrążonych w mroku nocy. Po czterdziestu minutach byliśmy
już po odprawie, kontroli i uiszczeniu bzdurnej opłaty wyjazdowej. Standardowy
przykład azjatyckiej walki o wskaźniki ekonomiczne, zamiast wliczyć opłatę w
cenę biletu, stawia się kilka bramek i już bezrobocie spada. Cud gospodarczy...
Tak czy inaczej, początek wakacji dobrze rokuje.
Punkt
drugi. Dolecieć na miejsce. Wierzę w statystyki, które nie pozwalają mi wierzyć
w katastrofę lotniczą. Limit Polaków, którzy w takowych giną, wyczerpał się
chyba co najmniej na kilka najbliższych lat... Istotnie, dolecieliśmy. Może to
zasługa broszurek wetkniętych w fotele, na których wypisano, po indonezyjsku i
angielsku, modlitwy w intencji bezpiecznego lotu dla muzułmanów, protestantów,
katolików, buddystów i hinduistów. Lion Air sprytnie podchodzi do sprawy,
ryzyko żadne, a któryś bóg może okaże się prawdziwy i dopomoże, jakby co.
Punkt
trzeci. Odebrać bagaż. Tu też wierzę w statystyki, które z każdym kolejnym
lotem przybliżają mnie do dnia, kiedy mój jak zawsze zapakowany w gruby worek
na śmieci plecak nie wyjedzie na pas odbiorczy. Przez chwilę myślałem już, że
dzień ten właśnie nastąpił. Wózek został rozładowany, pas opustoszał, plecaka
nie ma. Ale przyjechały jeszcze dwa wózki i po chwili wysłużony deuter został
wesoło ciśnięty do odbioru.
Zabawne, nie wiem dlaczego, ale
Borneo jakoś mi się zawsze kojarzyło z niebem zasłanym kłębami stalowoszarych
chmur. I takim właśnie niebem przywitała nas jedna z dwóch największych wysp
Indonezji i jedna z czterech największych na świecie. Trochę się przez chwilę poczułem
jak w ojczyźnie. A później wysiadłem z samolotu i upał przywrócił mi zmysły.
Punkt czwarty. Dostać się do
miasta. Jakieś 24 kilometry. Taksówka ponoć za 75 tysięcy, ale nawet nie
sprawdzaliśmy aktualności tej informacji, doszliśmy do głównej drogi i
zaczęliśmy się rozglądać za angkotami, czyli mikrobusami, ktore na Kalimantanie
określa się, od popularnego tu modelu mitsubishi, mianem coltów. Obawiałem się
trochę co też usłyszę od kierowcy zapytanego o cenę przejazdu. Z początku nie
usłyszałem niczego, bo gość zaczął coś kreślić na zakurzonej szybie. Słabo mu
to szło, niewiele zrozumiałem. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła, kiedy
kierowca zauważył, że coś kleję w bahasa. 10 000 od osoby. Zgadza się z
przewodnikiem. Poczekaliśmy, aż oklejony plakatami Christiano Ronaldo i Valentino
Rossiego busik trochę się wypełni i ruszyliśmy.
Po
dwudziestu minutach wylądowaliśmy na dworcu autobusowym o dziwacznej nazwie Km
6 odległym od centrum Banjarmasin o kolejne 4 kilometry. Wymijajc naganiaczy
pospieszyliśmy w kierunku żóltych busików wyglądających na miejskie. Dobry
strzał, po kolejnych dziesięciu minutach byliśmy na miejscu.
Punkt
piąty. Znaleźć nocleg. Na to zeszło nam trochę czasu. Jeden z tanich homestayów,
Diamond, był zamknięty na głucho, drugi, znaleziony przypadkiem, był pełny,
trzeci, Borneo, wyglądał, jakby co najmniej kilku poprzednich gości zmarło w
swoim pokoju. Jakoś ekwilibrystycznie, na przykład wybuchając. 65 000 za noc
kusiło, ale postanowiliśmy dać sobie jeszcze trochę czasu i ewentualnie wrócić.
Odwiedziliśmy jeszcze jeszcze jeden hotelik, który okazał się za drogi i dwa, w
których nie było miejsc. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Mira Hotel, gdzie za
150 000 dostaliśmy pokój z dużym łózkiem, czystą pościelą, ręcznikami, butelką
wody i śniadaniem. I satelitą dla Renaty. Nie do przecenienia w obliczu newsa o
śmierci Kim Jong Ila, który dziś gruchnął. Jednego pajaca mniej na świecie,
zostało jeszcze parę miliardów. Wyjątkowo słabym timingiem wykazał się w tym
kontekście Havel, na BBC i CNN prawie o nim nie mówią. O Cesárii Évorze tym
bardziej. A o Filipińczykach walczących z wielką powodzią to już wogóle...
Na
pierwszym spacerze Banjarmasin zaprezentował nam się jako miasto wyjątkowo
brudne i nudne, mimo że wyszło słońce, w którym zwykle wszystko wygląda lepiej
niż zwykle. Przybijające pierwsze wrażenie ratują w pewnym stopniu wyjątkowo
liczne i wyjątkowo kolorowe meczety. I tyle by było tej wyjątkowości.
Banjarmasin
to miasto przewodników. Na początku ma się wrażenie, że oto spotkało się
przypadkiem kogoś, kto przypadkiem zajmuje się organizowaniem wycieczek, a
skoro już taka koincydencja miała miejsce, czemu by z niej nie skorzystać.
Wrażenie, mija wraz z przypadkowym spotkaniem drugiego przewodnika. Przy
trzecim zaczyna się już lekka paranoja, ściany zaczynają mieć uszy a każdy
przechodzień wydaje się być tajnym agentem na usługach przewodnickiego wywiadu.
Szczytem wszystkiego było dla mnie spotkanie z Mohammadem Tailah, który znalazł
mnie w lobby naszego hotelu. Przedstawił się grzecznie, po czym oświadczył, że
sąsiad powiedział mu, że byliśmy w jego homestayu. Diamond. Istotnie, byliśmy, było
zamknięte, ale skąd gość się dowiedział, że aktualnie rezydujemy właśnie w
Mira? Pewną wskazówką może być to, że od opuszczenia Jakarty widziałem dotąd
jedną parę białych, ergo nieco zwracamy na siebie uwagę. Ale mimo wszystko... No
nic, pogadaliśmy sobie o opcjach wycieczek trekkingowych, ale przy cenach
Mohammada, może wynikających ze sławy, którą dała mu wzmianka w przewodniku
Lonely Planet, nie bardzo było o czym gadać. Trzydniowa wycieczka po okolicy z
noclegami i wyżywieniem kosztuje 1 750 000 rupii za osobę. Ponad sześćset
złotych. Czyli ponad 1 800 złotych za trzyosobową grupę. Dużo, biorąc pod
uwagę, że jedzenie kosztuje niewiele a nocuje się po wioskach Dayaków. Co samo
w sobie jest bardzo pociągające, ale również nijak się ma do kasy, której Tailah
za to żąda. Poradzimy sobie sami.
Banjarmasin
zwany jest Wenecją Azji. Nie bardzo wiem przez kogo, ale żartowniś z niego
pierwszego sortu, to pewne. Podobieństwa z Wenecją Europy kończą się na tym, że
miasto pocięte jest kanałami Martapury, po których można, a czasem trzeba,
poruszać się łodzią lub tratwą. Z czego zresztą sprawnie działający cech
przewodników zrobił niesamowitą atrakcję. Za jedyne siedemdziesiąt złotych
można się przepłynąć na floating market, pływający rynek, na który miejscowi
pływają za zeta.
Listę
mdławych atrakcji miasta zamykają dwie chińskie świątynie, które z braku
lepszych pomysłów postanowiliśmy odnaleźć. Pierwszej za Chiny nie ma tam, gdzie
wedle lonelyplanetowej mapy być powinna. Do drugiej trafiliśmy, po długich
poszukiwaniach, choć centrum miasta wielkie nie jest. Do wnętrza niestety nie
udało nam się zajrzeć, zmierzchało już i wrota były zamknięte. Samą okazałą
budowlę obejrzeliśmy jednak dokładnie. Jest intrygująca, tak naszpikowano ją
czerwonymi lampionami, smokami, posągami lwów, malunkami boskich wojowników i
yingyangami, że bardziej niż chińską świątynię przypomina restaurację w China
Town. Aż się zrobiliśmy głodni...
Ha,
właśnie, dziś jeszcze nie było o jedzeniu! Nie bez powodu. Jedzenie, co mocno
mnie zmartwiło, jest tu takie same, jak wszędzie. Jedynie proporcje są nieco
inne. Banjarmasińczycy mniej chętnie niż jakartanie raczą się mie i bihunem,
wybierając zamiast tego soto ayam, zupę z kurczaka gotowaną na mleku kokosowym,
serwowaną z ryżem, i sate, szaszłyczki z kurczaka, których smakowity zapach
miłosiernie pokrywa wszechobecny zapach śmieci i Martapury.
Obudziłem się dziś kwadrans po
piątej i trochę mnie kusiło, żeby sobie odpuścić. Jakiś złośliwy demon snu
szeptał delikatnie, uwodzicielsko, że już za późno, że i tak nie zdążę nad
rzekę przed wschodem słońca, więc lepiej jeszcze trochę pospać. Ale dzieki
zaprawie z ostatnich mesięcy wczesne wstawanie nie boli już tak, jak kiedyś.
Zwlokłem się więc z łóżka, ogarnąłem się jakoś i rzuciłem w Olivera jego
ciuchami. O dziwo, wstał bez złorzeczenia.
A
był to, jak się okazało, dopiero początek. Przeszliśmy przez drewniany mostek i
weszliśmy na teren nadrzecznej wioski. Długo jeszcze szliśmy dróżką ciągnącą
się między niewielkimi domkami przyglądając się ukradkiem ich mieszkańcom
zażyawającym porannej kąpieli. Owinięte w ręczniki kobiety myły się i robiły
pranie siedząc grupkami na drewnianych pomostach, dzieci wesoło pływały i bawiły
się w mętnej żółtobrązowej wodzie. Nie powiem, żeby wyglądało to jakoś rajsko,
przede wszystkim z uwagi na drewniane wygódki umiejscowione dosłownie nad wodą.
Pogodny i beztroski nastrój udzielił nam się jednak, bez żalu daliśmy spokój
poszukiwaniom pływającego Pasar Kuin. Z przyjemnością wróciliśmy do Renaty tą
samą drogą, kupując jeszcze z myślą o niej trochę porannych przekąsek na jdnym
ze starganów.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLM6gap9OpW7-f5V-AXAeDWpAZnq9mEWA4kRexY5JVxg8iKBE9snxwrklghw10QELFSUGeGyndawrxVdtaMcT9WevHK5Lr19x1iGQcSyafsyTXWpeu0K0I3pRHvNyPf2OUVO4v5Eif_Xo/s320/DSCN1405.JPG)
Trafiliśmy
jeszcze, przypadkiem, wracając z nudnego centrum handlowego okraszonego
słabowyposażonym supermarketem, na drugą z chińskich świątyń. Za cholerę nie
była tam, gdzie zaznaczono ją na mapie. Miłe miejsce, oaza ciszy i spokoju w
samym środku poniedziałkowo ożywionej dzielnicy handlowej. Jak zawsze rozbiły mnie dary złożone przed
posągami, z herbatą w torebkach i wodą mineralną Aqua, firmowaną rzez Danone,
na czele.
Pomijając
poranną wizytę na rynkeczku, największym odkryciem, którego dokonaliśmy w
Banjarmasin, konkretnie w zaciszu naszego pokoju hotelowego, okazał się serial
BBC ‘Sherlock’, który przed wyjazdem zgraliśmy sobie od Stevena, nauczyciela
plastyki. Conan Doyle bezpardonowo, ale i bezpretensjonalnie, przeniesiony do
współczesnego Londynu. Nowe realia, stary dobry Holmes. Serial szczerze
polecam, Banjarmasin – bardzo niekoniecznie.
Loksado Hotel,
Kandangan, Kalimantan, noc z wtorku, 20 grudnia na środę, 21 grudnia 2011, po
dziesiątej
Wieczór
jest cichy i nieco mniej upalny niż dzień. Tak czy inaczej cieknie ze mnie,
cztery miesiące treningu odporności na temeraturę na nic się zdaje w zderzeniu
z dusznym borneańskim powietrzem. Niełatwo zebrać się w sobie i przerzucić mózg
choćby na drugi bieg. Papierosy nie smakują a gardła nie ma czym spłukać, co za
marazm. Słabe pocieszenie, że w pokoju jest jeszcze gorzej. Architekt okna nie
przewidział, właściciele nie przewidzieli dwóch wiatraków, które obsługiwałyby
po jednym łóżku. Jest jeden, do tego zepsuty, nie obraca się wokół własnej osi.
Ale jest tanio, zawsze coś.
Jaszczurki
najwyraźniej nie mają dość. Gromadzą się na sufcie wokół świetlówki, jakby
chciały się ogrzać. Gady. Niektórym nawet w głowie frywolna kopulacja na oczach
współplemieńców i jednego obcoplemieńca. Cicha orgia wśród miękkich kołysań
ogonków, czasem tylko któreś zaświergocze. Kiedyś myślałem, że to ptaki, ale
nie. Nazbyt często świergotanie towarzyszy harcom jaszczurek. W życiu by mi do
głowy nie przyszo, żejaszczurki świergoczą.
Parę
słów o tym, jakżeśmy się tu znaleźli, zanim komary do reszty spuszczą ze mnie
życie. Po śniadaniu i uzupełnieniu zapasów wody pomaszerowaliśmy na przystań
Sudi Mampir. W przewodniku piszą, że w poniedziałek i wtorek o 9.00 rano odpływają
stamtąd łodzie w górę rzeki, do Marabahan. W Marabahan nie ma chyba niczego
specjalnie ciekawego, ale sześć godzin w łodzi za 15 000 od głowy brzmiało
kusząco. Na przystani od razu zajął się nami jakiś żwawy staruszek. Klucząc po
niewielkim nadbrzeżnym targowisku poprowadził nas nad wodę. Istotnie, kilka
długich łódek o niskich daszkach, pod którymi nie da się chyba nawet usiąść,
kołysało się na falach. Zagadaliśmy do dwóch przewoźników. To już jakaś szopka,
rozumiem, że ludzie nie mówią tu po angielsku, ale po indonezyjsku powinni
chyba do cholery kleić. Cenę za rejs
udało się jednak wydobyć tylko z jednego. Półtora miliona. Chyba mu się od
upału pomyliło o dwa zera. Drugi bredził coś, co nie zawierało żadnych
numerków. Pies go.
Plan
B. Na dworzec autobusikowy. Tu bardziej nam się poszczęściło. Zanim złapaliśmy
transport miejski, zatrzymał się koło nas jakiś miejscowy i zaproponował podwózkę.
Odmówiłem, nie chcąc wdawać się w rozmowy o księżycowych cenach za taką
przysługę, ale gość powiedział, że nie chce pieniędzy. A niech tam, spróbujemy.
Na imię mu było Leo i okazał się chrześcijaninem. Już chyba wspomniałem, że
chrześcijanie poza Europą i Ameryką Północną to całkiem porządni ludzie. Nie
dość, że zawiózł nas na miejsce, upewnił się, że dostaniemy normalną cenę za
bilet i faktycznie niczego od nas nie chciał, to jeszcze dał nam numer telefonu
do siebie i swojej żony i powiedział, żeby dać mu znać, jak wrócimy do
Banjarmasin. Że możemy u niego nocować, bo ma wolny pokój, który na co dzień
wynajmuje studentom. I że zabierze nas na floating market i do kopalni
diamentów... Żałuję, że polskie bursztyny, które wziąłem ze sobą na takie okoliczności
miałem głęboko w plecaku. Należał mu się jeden, duży...
Jak już cena była ustalona i
miejsca w autobusie zajęte, okazało się, że dworzec to całkiem miłe miejsce. Do
gwaru idzie przywyknąć, a gapie nie byli specjalnie natarczywi, nie bardziej
niż zwykle. I niczego nam nie chcieli sprzedać. No, bez przesady, ale nie
cisnęli. Szybko zresztą znaleźli sobie lepszą atrakcję. Nieopodal grała muzyka,
jakaś mała orkiestra. Ewdidentnie przygrywała czemuś... Nie dałem się długo
prosić, poszedłem z miejscowymi zobaczyć, co się dzieje. Muzykanci okazali się
oprawą występów tresowanej małpki. Małpka odziana była w kombinezon motocyklisty
i kask. Dosiadała małego motorku wyścigowego, całkiem niezłej repliki, którą
wysoki chudy treser w obcisłych spodniach przeciągał z jednego końca placyku na
drugi. Małpka wyczyniała oczywiście zwierzęco zręczne sztuczki, ktorych
kulminacją był upadek i teatralne udawanie trupa. Nie powiem, całkiem to
ciekawie wyglądało w swojej absurdalności, ale uznałem, że nie będę wspierał biznesu
opartego na wyzysku zwierząt. Jeszcze zrobią z tego drugi floating market. Moi
towarzysze byli zawiedzeni, że nie mam aparatu – oczywiście go miałem, ale
kłamczuch ze mnie – i nie uwiecznię wystepu. Szybko jednak na powrót zajęli się
oglądaniem dalszej części show a ja wymknąłem się dyskretnie do autobusu.
Ruszyliśmy w drogę po jakiejś
godzinie, busik jakoś nie chciał się napełnić i kierowca najwyraźniej
zdecydował, że zbierze ekipę po drodze. Słusznie założył. Startowaliśmy we
czwórkę, z jedną zakutaną kolorowo i elegancko starszą panią, ale nie dane było
mi na długo rozłożyć się na całym rzędzie siedzeń. Wkrótce mieliśmy komplet, a
nawet nadkomplet. Bez przegięć jednak i zwisania za drzwiami, miejsc było
dwanaście a pasażerów zaledwie trzynastu. Pędziliśmy na złamanie karku, więc
nawet bardzo gorąco nie było.
Współpasażerowie okazali się
współpasażerami całkiem sympatycznymi. Troche pogadaliśmy i pogapiliśmy się na
siebie, przy czym zauważyłem dwie warte wspomnienia rzeczy. Po pierwsze, co
było do przewidzenia, im dalej od cywilizacji tym większy jest procent kobiet
noszących chusty. W naszym wesołym autobusie procent ten wynosił sto. Po
drugie, pewien typ urody, najwyraźniej widoczny wśród mężczyzn, jest tu
reprezentowany na tyle licznie, że poświęcę mu moment. Typ ów charakteryzuje
się drobną, szczupłą sylwetką, śniadą cerą i delikatnymi rysami twarzy, które
przykuwają uwagę wąskimi, ale nie skośnymi oczami, jakby wiecznie zmrużonymi w
zamyśleniu, i wąskimi, nieco haczykowatymi nosami. Tak nieco ptasie twarze, jak
i cała postawa noszą w sobie jakiś rys wrodzonej godności i szlachetności. W
taki też sposób zdają się zachowywać ci ludzie. Mowią niespiesznie i łagodnie,
głosy mają miłe i dźwięczne. W rozmowie zachowują delikatną równowagę między
żywym zainteresowaniem i dystansem, będącym tu na wagę co najmniej złota.
Nie
spałem praktycznie przez całą drogę, co wynikało nie tylko ze ścisku, ale i z
malowniczości przewijających się w mojej szybie widoków. Kiedy tylko
opuściliśmy okolice Banjarmasin, zieleń wystrzeliła bujnie z każdego zakamarka
przestrzeni między parterowymi domkami, które nieodparcie kojarzyły mi się z
domkami, jakie dominują w obrazie polskich ośrodków wczasowych. Może to właśnie
zasługa zieleni, która, podobnie jak śnieg, litościwie maskuje niedoskonałości
zurbanizowanego krajobrazu, dość powiedzieć, że całkiem się ten Kalimantan
ładnie prezentuje.
No comments:
Post a Comment