Rozdział XX, w
którym...
Nie możemy żyć bez
szkoły • jak na Borneo pada, to pada • na pace przez dżunglę i spaliny • pazerni
flisacy znad rzeki Amandit • czy w Malaris jest malaria • kajun manis, rambutan
i międzynarodowa kompania • bursztynowa Mutia • nocny autobus z mięsem • homestay
zwany homestayem • Aye, aye, Merry Christmas
Wisma Hotel,
Loksado, Kalimantan, noc ze środy, 21 grudnia na czwartek, 22 grudnia 2011, za
kwadrans ósma
Poznany
wczoraj podczas lunchu miejscowy nauczyciel przyszedł po nas za dwadzieścia
ósma, dwadzieścia minut przed czasem. Nie ucieszyła mnie jego
hiperpunktualność, ani trochę nie ucieszyła. Siedzę na łóżku po szybkim i
skromnym hotelowym śniadaniu i tępo patrząc w ścianę dochodzę do siebie po nocy
w zatęchłym pokoju, a koleś opowiada mi łamanym angielskim, że jego szkoła
wkrótce ma otrzymać status szkoły międzynarodowej. Porywające... Ale słowo się
rzekło. Zgodziliśmy się przecież, i to zupełnie nie po pijaku, z samego rana
odwiedzić jego uczniów...
W
gruncie rzeczy jednak nie było najgorzej, nie tak źle na pewno, jak się
spodziewaliśmy. Choćby z tej prozaicznej przyczyny, że kiedy tylko wstąpiliśmy
w progi szkoły, lunął deszcz. Deszcz o rzęsistości jak najbardziej godnej pory
deszczowej, i gwałtowności, która w mgnieniu oka uczyniłaby z nas mokre plamy,
gdybyśmy byli wtedy w drodze.
Na
początek zaproszono nas do zastawoionego dziesiątkami pucharów dyrektorskiego
gabinetu i poczęstowano herbatą. Nie wiem co się dodaje do herbaty na Borneo,
ale napój ów smakuje tu bardzo specyficznie, jakoś tak miodowo-ziołowo. I
słodko, cukier dostaje się z automatu. Potem przyszła kolej na długą sesję
fotograficzną. Każda nauczycielka musiała swoim blackberry lub miejscową
podróbką strzelić sobie z nami fotę. Wszelkie rekordy bił jednak jakiś wąsaty
woźny, który odnalazł w sobie najwyraźniej powołanie do modellingu i wbijał się
w każde możliwe ujęcie. Piszę woźny, ale Renata i Oliver twierdzą, że to był
dyrektor. Nie wiem, wszystkie te ich mundury były w podobnie militarnym
klimacie a na pagonach nie było stopni. Niektóre ze zdjęć trafić mają do
szkolnej galerii gości, w której wiszą już jacyś Holendrzy i Francuzka. Trochę
to wygląda, szczególnie w kontekście niewyraźnych min fotografowanych obcokrajowców,
jak ściana ofiar jakiegoś psychopaty, ale co kraj, to obyczaj w końcu, niech
mają. Wreszcie przyszła pora na odwiedzenie uczniów w ich klasach. To wypadło
słabo. Robiliśmy co mogliśmy, ale nawet pytania o wiek uczniów i o to, ile dziś
mają lekcji okazały się za trudne, nawet dla szóstoklasistów. Chociaż w sumie
co się dziwić, skoro sami nauczyciele angielskiego mówią nie lepiej niż moi
uczniowie z grade 2 w Jakarcie. Szkoła międzynarodowa, powodzenia...
To
by wlaściwie było na tyle, przyszła pora, żeby nasz kolega po fachu pomógł nam
dostać się w miejsce, z którego odchodzą ciężarówki do Loksado. Ale wciąż lało.
Zwiedziliśmy więc jeszcze kilka klas oraz pokój medyczny. Ciekawe miejsce, ze
ścianami oklejonymi plakatami dość agresywnej kampanii antynarkotykowej i
złowrogimi zdjęciami „małych doktrów”, którzy asystują chyba higienistce. Przejrzeliśmy
też podręczniki, z których dzieci uczą się matematyki. Nie mogę, muszę się
podzielić zadaniem nie do pobicia, obok którego wydrukowano rysunek ślicznych
białych króliczków jedzących marchewki:
Agus has 12 rabbits. One day 2
rabbits are slaughtered. What is the part of slaughtered rabbits of all Agus’
rabbits?
Dobra,
zaczęło się robić naprawdę późno, kolejni nauczyciele ciągle przychodzili po
kolejne, coraz bardziej wykręcone foty. Szacun dla Olivera, że to ze stoickim
spokojem przetrzymał. Dzieci też coraz śmielej zacieśniały krąg wokół nas. W
pewnym momencie zrobił się już z tego prawdziwy atak zombie, małe potwory
zaglądały przez okno, kilka rzędów napierało przez otwarte drzwi, taranując się
nawzajem. Na szczęście nasz znajomy wpadł na pomysł, że możemy pojechać
becakiem na przystanek pickupów. Same pickupy, jak powiedział, są zadaszone,
więc nie straszna nam będzie ulewa. Spoko, lepsza ulewa niż wysyp żywych trupów
w biało-czerwonych mundurkach, jedziemy. Ale będziemy potrzebowali dwóch
becaków. Dwóch, a po co? Hm. Niech pomyślę, mam tu dla Ciebie zadanie, jeszcze
lepsze niż to z króliczkami i lepsze niż z turystami w Borobudur i lepsze niż z
Mr. Erosem, sprzedawcą pamiątek. Uwaga, daję. Jest nas trójka, mamy trzy
plecaki, w tym jeden około 70-litrowy. W becaku są dwa miejsca. Ile
potrzebujemy becaków? Jeden. Dobra, nie teoretyzujmy, sprawdźmy to.
Sprawdziliśmy.
Gość miał rację. Morał: prawa matematyki i fizyki nie imają się indonezyjskich
środkow transportu. Zamiast rozkminiać temat, spytaj tubylca.
Jazda pickupem, w kontekście
cudownych widoków i przyrody, którą mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki,
była jednym z highlightów naszych dotychczasowych wakacji. A raczej byłaby,
gdyby nie to, że, też jakoś wbrew zachodniej myśli fizycznej, wiało w nas
spalinami. Mnie ściskało w gardlem, może od wstrzymywania oddechu, Renatę
rozbolała głowa a Oliverowi zrobiło się niedobrze. Czterdzieści kilometrów w
dół i w górę po wzgórzach ciągnęło się w nieskończoność. Ale dojechaliśmy, a
nim zameldowaliśmy się w hotelu Wisma i wyszliśmy na lunch, czuliśmy się już
zupełnie normalnie.
W leżącym nad rzeką Amandit
Loksado kończy się droga. To krótkie zdanie daje w zasadzie pełny obraz
sytuacji, odpowiada ono również na pytanie, dlaczego wioska ta jest punktem
startowym wędrówek po dżungli i spływów bambusowymi tratwami.
Tratwy,
niestety, okazały się drogie. Około 85 złotych za dwie godziny spływu, na
tratwę wchodzi trzy osoby plus przewoźnik. W Polsce wynajmuje się dwuosobowy kajak
za 35 zeta na dzień... Nie wiem, czy to brak konkurencji decyduje o tak
irytujących stawkach, czy lenistwo miejscowych. Może wolą po prostu zrobić
jedną drogą wycieczkę dla bogatych turystów niż cztery dla normalnych?
Najwidoczniej im się to spina. Albo wolą narzekać na biedę, niż chwycić za
bambusowy drąg i płynąć. Przez długi czas się wahałem, bo nie lubię przykładać
ręki do cenowych nadużyć, ale naprawdę chciałem spróbować białego szaleństwa.
Rzeka wyglądała klawo. Dobry spadek, silny nurt, sporo zakrętów i głazów. I gorejąca
zielenią dżungla po obu stronach. Postanowiłem dać szczęściu i przewoźnikowi
szansę. Zaproponowałem, że jeśli znajdzie jeszcze dwie osoby – widziałem, że
przyjechali po nas jeszcze jacyś biali – to ja się piszę, za jedną trzecią ceny.
Z początku nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi i powtarzał, że jeśli chcę płynąć
sam, to i tak płacę za całość. W końcu zajarzył. Ale innych chętnych nie było. Szczęście
i Charon z Loksado nie wykorzystali swojej szansy. Szkoda, jednak płacenie 250 000
byłoby wręcz niemoralne, a przynajmniej wiem, że próbowałem.
Co się jednak nie napływałem, to się z
nawiązką nachodziłem. Po południu wybraliśmy się wzdłuż rzeki do wioski
Dayaków. To już nie to, co kiedyś, gdy cała społeczność zamieszkiwała w jednej
ogromnej chacie tworzącej boki kwadratowego dziedzińca. Chata nadal stoi, ale
rodziny mieszkają osobno w małych domkach, na których gankach przesiadują,
obierając orzeszki ziemne. W wiosce jest już elektryczność, przy niektórych chatach
stoją też dziwaczne konstrukcje przypominające anteny satelitarne własnego
wyrobu. Wierzyć się nie chce, że mogą działać... Mimo to ciepłe popołudnie
ciągnie tu w nieskończoność, a wszyscy, młodzi i starzy, zdają się leniwie nim
cieszyć. Wioska nazywa się Malaris. Mam nadzieję, że zbieżność jest
przypadkowa, bo komary żrą na potęgę.
Siedzę
w obszernym lobby, które, pewnie za sprawą potężnych drewnianych wrót,
przywodzi na myśl europejski dworek, w którym urządzono hotel. Przyjemnie tu.
Tym bardziej, że z zewnątrz dobiega śpiew nocnych ptaków niknący w głośnym szumie.
Albo to tylko Amandit, nad którą stoi hotel, albo znowu pada...
homestay bez nazwy,
Balikpapan, Kalimantan, noc z piątku, 23 grudnia na sobotę, 24 grudnia 2011,
dziesiąta
No to udało się. Po dwudziestu
sześciu godzinach w pickupie, becaku, autokarze, na promie i w angkocie, zacny
zetsaw, dotarliśmy do Balikpapan. Umyliśmy się wreszcie i przebrali w trochę
pomięte, ale mimo wszystko świeże rzeczy, najedliśmy się, wręcz na zapas, nawet
zrelaksowaliśmy nieco. Juto rano znów w drogę.
Pora tymczasem na krótką relację
z pomyślnie zakończonego etapu.
Ciężarówka
z Loksado do Kandangan miała ruszyć, jak wynikało z wczorajszej łamanej
pogawędki z kierowcą, o szóstej trzydzieści rano. Po raz kolejny więc w czasie naszych
– tak zwanych – wakacji przyszło nam wstać przed świtem. Spakowaliśmy się
sprawnie i pospieszyliśmy pod warunga. Istotnie, kierowca, ten sam, który wiózł
nas wczoraj, był już na posterunku. Wygląda na to, że rozkład jazdy ciężarówek
opiera się na rozkładzie dnia ich właścicieli. Z samego rana ruszają oni do
Kandangan, zabierając chętnych, którym uda się ich złapać, wracają do Loksado
na noc, kiedy w satysfakcjonującym stopniu napełnią paki pickupów. Z tego zatem
wynika prawidłowość, o której mówili miejscowi. Do Loksado tylko około
południa, ewentualnie po południu, z powrotem tylko rano. Z tego też wynikać
może stosunkowo wysoka cena za pokój w hotelu Wisma. Jak już dojedzie się do
wsi, nie ma odwrotu aż do świtu...
Tym
razem Renata i Oliver, chcąc uniknąć powtórki z oddychania spalinami, zajęli
miejsca w szoferce. Ja zasiadłem na pace razem z nowo poznanymi: Niemcem, jego
towarzyszką Kolumbijką, Francuzem i sporym ładunkiem lasek kayu manis, czyli cynamonu.
Jakby zmielić wszystkie te długie laseczki wysuszonej kory i zapakować w paczuszki z napisem Kamis, byłoby to warte
co najmniej parę tysięcy złotych. Nie polecam entuzjastom higieny takiej
przejażdżki. Kto raz zobaczy wszystkie te pęki wonnej przyprawy rzucone byle
jak na brudną podłogę, między kanistry, palety jajek i plecaki, ten niechybnie
będzie musiał zrezygnować ze świątecznej
szarlotki... Chociaż z drugiej strony... Zarazki chyba się wypieką na śmierć,
czyż nie?
Podróż
upłynęła nam szybciej i przyjemniej niż poprzedniego dnia. Kiedy tylko za
pomocą pożyczonej z warunga łyżki pochłonąłem kupione tuż przed wyjazdem
śniadanie, zapakowany w szary papier nasi kuning, żółty ryż z mleczkiem kokosowym,
sosem cynamonowym – chyba że to te laseczki tak pachniały – i zanurzonym w nim losowym
kawałkiem kurczaka, zająłem się rozmową z Niemcem. Razem z Kolumbijką podrużuje
on w kierunku przeciwnym do obranego przez nas, z Sulawesi przez Borneo na
południe, było więc czym się wymieniać. Przewodniki lonely planet idą w odstawkę
przy starej dobrej wymianie najświeższych wieści z gościńca... Tym lepiej nam
się rozmawiało, że i nasz sąsiad zza Odry prawie nie spotykał na swojej drodze
podróżnych z naszego kawałka świata. Oprócz Francuza, który przez większość
czasu milczał. Widoki mieliśmy jeszcze bardziej nieziemskie niż wczoraj,
porośnięte dżunglą strome wzgórza magicznie tonęły w porannej mgle. I lekkiej
mżawce, która nie pozwalała nam zapomnieć, że poza Jakartą pora deszczowa to w
istocie pora deszczowa.
Na
jednym z krótkich postojów, podczas których kierowca załatwiał jakieś swoje
tajemnicze sprawy, Niemiec – piszę ciągle Niemiec, bo w sumie nawet się sobie
nie przedstawiliśmy – pozbierał zalegające na drodze owoce rambutan. Jakoś nie
miałem wczesniej okazji spróbować ich na surowo, a warto, zdecydowanie warto. Z
wyglądu przypominają kasztany o bardzo długich i miękkich kolcach i
żywoczerwonej barwie. Obiera się je wbijając palce pod skórkę i odrywając ją.
Obrany owoc przypomina wiekie winogrono, tak też smakuje. Świetna przekąska na
drogę i rozmowę, smaczna i orzeźwiająca, a przy tym wystarcza na długo, bo
obieranie zamuje sporo czasu. I można rzucać dużymi podłużnymi pestkami do
celu.
Kiedy zajechaliśmy na dworzec auobusowy,
rozpadało się na dobre i wszyscy dostali normalnego w takiej sytuacji
przyspieszenia. Niemiec z Kolumbijką wskoczyli w busik do Banjarmasin. Ja
pobiegłem się dowiedzieć o transport do Balikpapan. Powiedziano mi, tak
przynajmniej zrozumiałem, że autobus odjeżdża o piątej. Czyli za jakieś
dziewięć godzin. Szybka narada z Francuzem, który też zmierza na północ.
Postanowił zostać na dworcu i czekać. My poprosiliśmy kierowcę, żeby podrzucił nas
do centrum. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co zrobić z całym dniem czekania,
potencjalnie w deszczu, ale dworzec z jego mieszkańcami wydawał się nie być
konkurencją w stosunku do niczego, co mogło nam przyjść na myśl.
W
drodze wyklarował się w naszych głowach plan, który mógł się powieść.
Postanowiliśmy udać się do hotelu Mutia – który odwiedziliśmy pierwszego dnia,
ale w nim nie nocowaliśmy, choć miał wi-fi, bo okazał się za drogi – i poprosić
o możliwość posiedzenia w lobby przez parę godzin. Cóż mieliśmy do stracenia?
Czasem tak dziwnie się składa, że dobry plan w trakcie realizacji okazuje się
planem genialnym, a przynajmniej bardzo szczęśliwie trafionym. To właśnie nas
spotkało, w osobie właściciela, który posadził nas na sofie pod telewizorem i
kazał poczęstować się śniadaniem przygotowanym dla hotelowych gości. Zapłata za
śniadanie w pakiecie którego jest korzystanie z vipowskiej poczekalni wydawała
się być rewelacyjnym dealem, ale właściciel nie chciał słyszeć o pieniądzach...
Tu już nam trochę było głupio, podziękowaliśmy grzecznie, ale się uparł.
Wysłaliśmy więc Olivera do stołu, ale i to go nie usatysfakcjonowało. Nalegał i
nalegał. Cóż było począć, po chwili wszyscy raczyliśmy się najlepszym
śniadaniem, jaki spotkało nas od początku podróży. A potem telewizją i szybkim
łączem. Koło trzeciej pożegnaliśmy się i podziękowaliśmy po raz kolejny,
wręczając zdziwonemu zacnemu człekowi pierwszy wianuszek bałtyckich bursztynów.
Z
jednej strony żal mi bylo Francuza, który cały ten czas spędził na dworcu, z
drugiej liczyłem jednak, że zobaczymy go na posterunku, co będzie oznaczało, że
dobrze zrozumiałem informację o autobusie o piątej. Dobrze zrozumiałem,
zobaczyliśmy go, kiedyśmy tylko wygramoli się z rzężącego resztkami sił becaka
(sporo becaków w Kandangan poruszanych jest nie przez rowery, lecz skutery).
Autobus też już czekał. Zapłaciliśmy po 130 000 od osoby, co biorąc pod uwagę
dwanacie godzin jazdy, które dzieliło nas od Balikpapan, wydawało się ceną
sensowną. Tym bardziej, że dwanaście godzin od piątej po południu daje piątą
rano. Ergo ominąć miał nas koszt noclegu. Tym bardziej po wtóre, że zamiast
ciasnego i dusznego minibusa, którego się spodziewałem, czekał na nas autokar.
Może nie luksusowy, ale z klimą i siedzeniami rozkładanymi aż do pozycji
poziomej. Może są po prostu zepsute, ale jakie to właściwie ma znaczenie...
Długa droga upłynęła nam zdrowo
i spokojnie jak, mam nadzieję, nadchodzące Święta. Szczególnie zdrowo i
spokojnie zrobiło się koło dziewiątej, kiedy kierowca się zlitował i wyłączył
dudniącą w głośnikach muzykę, dzięki czemu nie tylko ja zdołałem się wyspać. W
przerwach między drzemkami, okraszonymi pokręconymi marzeniami sennymi,
próbowałem obserwować las, przez który jechaliśmy. Jakkolwiek jednak nocna
podróż przez dżunglę brzmi klimatycznie, niewiele dało się dostrzec w
całkowitej ciemności. Tylko blady blask energooszczędnych świetlówek – zabawne,
że nawet w takiej dziczy nie spotyka się praktycznie tradycyjnych żarówek,
wciąż tak popularnych w Polsce – ukazywał od czasu do czasu ganek wciśniętego w
gęste zarośla domku. Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się też w leżących po drodze
wioskach, raz, przed czwartą, na dłużej. Dało radę pójść do toalety i na
wczesne śniadanie, sehur normalnie. Dobre dwie godziny czekaliśmy na prom,
którym skróciliśmy sobie drogę przez zatokę. Niestety z tego etapu pdróży
pamiętam tylko industrialne rytmy maszynerii, przy których bardzo dobrze się
spało. Szkoda, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Jeszcze się nacieszę
morzem, może do znudzenia...
Do
Balkpapan wjechaliśmy, z trzygodzinnym opóźnieniem, o ósmej rano, po kolejnym
kwadransie jazdy angkotem byliśmy w centrum. Poszukiwania hotelu trochę nas z
początku podłamały. Albo drogo, albo nie ma miejsc. I wtedy oczom naszym ukazała
się tablica z numerem telefonu, napisem ‘homestay’ i drugim napisem ‘Rp. 100
000’. Tylko gdzie ten homestay? Zadnej strzałki, adresu... Byłem przekonany, że
obejdziemy się smakiem. Renata i Francuz nie dali jednak za wygraną. Kiedy ja
poszedłem do kolejnego hotelu, gdzie jedyny dostępny pokój był apartamentem za
399 000, zeksplorowali okolicę i, spryciarze, znaleźli. Przyjemny hostelik z
kilkoma sporymi i całkiem czystymi pokojami. Zdecydowaliśmy się, w nagrodę dla
mojej dzielnej żony, która od początku wyjazdu nie narzeka na niewygody, na
opcję z osobną łazienką i dodatkowym materacem za 140 000. I tak nieźle.
Francuz zajął pokój obok. Wszyscy z entuzjazmem przyjęliśmy informację, że miła
gospodyni za 10 000 od kilograma może nam zrobić pranie. Nie wie chyba
dziewczyna, na co się porywa...
Jak
się okazało, dygresja, mają tu na przestronnym ganku wyjątkowo wielkie
karaluchy. Które oczywiście biegają pod nogami, bezczelne, jakby wiedziały, że
nic im nie zrobię, bo nie lubię chrzęstu rozgniatanych pancerzyków. Przed
chwilą jeszcze podszedł do mojego fotela monstrualnych rozmiarów szczur, który
jakoś nie kwapi się wcale do zabrania się za dezynsekcję....
Balikpapan
jest bezsprzecznie, choć może relatywnie, ładnym miastem. Podobnie jak Kandangan,
jest stosunkowo czysty, chodniki zdobią donice z roślinami, a krawężniki są
estetycznie pomalowane na biało i czarno. Ze stanu 3:3 Balikpapan wychodzi
jednak na prowadzenie. 4:3 za pojemniki do segregacji śmieci. Pewnie, jak w
Polsce, ludzie nie używają ich zgodnie z przeznaczeniem, ale są. 5:3 za
obecność McDonaldsa, KFC, Pizzy Hut, Starbucksa i najlepiej zaopatrzonego
hipermarketu – konkretnie znanego nam ze stolicy, choć w uboższej wersji
Hypermartu – jaki spotkaliśmy w Indonezji. Nie żeby te sieciówki były jakoś
nieodzowne, ale skoro już znaleźliśmy się w mieście, żeby odpocząć po i przed
podróżą, niech to będzie miasto pełną gębą. Ma to jednak, ma się rozumieć, swoją
ciemną stronę. Dotychczas udawało nam się zamykać budżet dzienny, z noclegami i
transportem, w mniej więcej 400 000 rupii (circa 135 złotych) na całą trójkę. Dziś
wydaliśy dwa razy tyle. Ale jak mogłem na przykład nie kupić oldskulowych
conversów na wyprzedaży za jedyne 18 zeta, co z tego, że będę je woził przez
pół Indonezji, a potem przez pół świata do Polski? No i tak się jakoś
nazbierało...
W
grucie rzeczy jednak nie mamy tu nic do roboty, przyjechaliśmy do Balikpapan
jako do miasta portowego, żeby złapać prom na Sulawesi, czyli Celebes.
Postanowiliśmy więc, zaznawszy względnego odpoczynku od dziczy, jak najprędzej
ruszać dalej.
Pierwsze
biuro zajmujące się kolportażem biletów okazało się nie obsługiwać promów. Ale
skoro już tam trafiliśmy, postanowiliśmy
sprawdzić ceny przelotu, na wszelki wypdek, gdyby na statek trzeba było
czekac kilka dni. Niedobrze, najtańsze bilety, na pojutrze, to koszt rzędu 850
000 za osobę... Po kilku kolejnych agencjach celujących tylko w linie lotnicze,
trafiliśmy wreszcie do biura bardziej wszechstronnego. Dwie panie, odkryliśmy z
ulgą, wspólnymi siłami były w stanie dogadać się z nami w mieszaninie
angielskiego i indonezyjskiego. Na rejs do Pare-Pare, na który liczyliśmy,
musielibyśmy czekać do poniedziałku. Długo. Jutro w południe wypływa jednak
statek do Makassaru. Najtańsze bilety za 175 000 od dorosłego, 130 000 za
dziecko. No to Makassar. Wiąże się to z dodatkowymi 150 kilometrami do
pokonania na drodze do regionu Tana Toraja, na którym nam zależy, ale nie
tracimy dwóch dni na bezsensowne siedzenie w mieście. Mieście może ładnym, ale
w którym nie ma raczej niczego ciekawego. Jedno „ale”. Biuro jedynie udziela
informacji, bilety musimy nabyć w siedzibie kompanii Prima Vista...
No to powtórka z Pelni, kołatało
nam się po głowach po drodze. Pelni dostało od nas trzy szanse w dwóch miastach
i zmarnowało je wszystkie. Brak elementarnego angielskiego, elementarnej chęci
komunikacji i każdorazowe długie czekanie, aż nasze zapytania nabiorą mocy
urzędowej... Jak w tym kontekście wypadnie mniejsza Prima Vista?
Otóż wzorowo. Uprzejmy pan zza
kontuaru zapytał w czym może pomóc, jasno przedstawił nam ceny biletów
poszczególnych klas na poszczególnych trasach, jeszcze wytłumaczył – posiłkując
się zdjęciami! – czym się która klasa charakteryzuje. Po krótkim namyśle
zostaliśmy przy pierwotnym wyborze. Makassar, jutro, klasa ‘ekonomi’.
Najtańsza. Dla prawdziwych twardzieli. Damy radę, mam nadzieję. Się zobaczy. W
każdym razie, co bardzo nas urzekło, każdy z nas ma w bilecie po trzy kupony na
posiłki ze stołówki. Co by to ne było, fajna sprawa.
Jutro rano znów w drogę. Na
spotkanie rozszalałych sztormów, na spotkanie przerażających potworów Mórz
Południowych, na spotkanie przygody. All
hands! Ply to windward! Get cracking, ye bloomin’ cockroaches! Borneo served me
well. But now, by the Gods of sea and sky, make way for Celebes!
Wesołyyyych!
ReplyDeleteMasakra na języku w podręcznikach dzieci niemała. Czy te, z których Wy korzystacie w szkole, też są tak napisane?
Widzę, że sztuka plakatu propagandowego ani trochę nie ustępuje naszej krajowej. Dobrze, że chociaż gdzieś kwitnie, bo u nas już trochę zapomniana...
Nie dziwię się wcale Twoim porównaniom szkolnych dzieci do gromady zombie. Zdjęcie, na którym wlewają się przez drzwi, niektóre (dobrowolnie?) czołgając się po podłodze, rzeczywiście napawa przerażeniem.
Dżunglowa przyroda wygląda rewelacyjnie! Da się zaobserwować jakieś zwierzęta oprócz insektów i gadów (i szczurów)? Jest tam jakieś ptactwo?
Ps. Aha, M., zauważ, że dobijamy do 10000 odsłon, pamiętaj, aby przyszykować coś extra! :P
ReplyDeleteNasze podręczniki prezentują się nico sensowniej. Wydawane są w Singapurze, miejscu bądź co bądź cywilizowanym. Ale szału nie ma. Amerykańkie podręczniki Harcourt, z których korzystaliśmy w Syrii, były o niebo lepsze. Choć amerykańskie.
ReplyDeleteI w Indonezji plakat propagandowy ma się raczej nienajlepiej. Demokracja tępi jednak nieco ostrze moralnej cenzury. Ale bez obaw, mam w zanadrzu mocarny plakat z aktualnej kampanii wyborczej. Już wkrótce!
Atak zombie wyglądał właśnie tak, jak na zdjęciu. Żadnych przekłamań, czysta żądza krwi.
Przyroda istotnie zapiera dech w piersiach. Florę widać na zdjęciach, fauna, głównie ptactwo, raczej daje po uszach. Niestety wartych uwagi encounterów z wartych uwagi egzotycznymi zwierzętami na razie brak. Choć wszechobecne jaszczurki mają klimat.
Tak jest, dobijamy do 10 000 odsłon i, pozwolę sobie zauważyć, 1000 wejść z różnych IP z ojczyzny. Jeszcze parędziesiąt lat i ktoś może zacznie mi płacić za pisanie :) A wtedy będziemy wszyscy życli krótko, ale szczęśliwie :D