Sunday, January 1, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XXI

Rozdział XXI, w którym...

Opowieść wigilijna • Smuga, małpa w atlasie i co z tego wynikło • konfrontacja • dzieci Makassaru • z deszczu pod dach Nowej Legendy • Boże Narodzenie, jak nam materii staje • zdążyć przed siódmą • koszmar • restauracje dla słoni • Gdańsk, Polska • gwiazda Bendy w przyjaznym domu

KM. Madani Nusantara, Cieśnina Makassar, Wigilia Bożego Narodzenia 2011, dziewiąta

Od pięciu godzin jesteśmy na morzu, wypłynęliśmy z, bagatela, czterogodzinnym opóźnieniem. Płyniemy przez ciemność tak gęstą, że czerń wody zupełnie zlewa się z czernią nieba. O ile jest jakaś woda i jakieś niebo, kto je tam wie. Wydaje się, jakbyśmy brnęli przez pradawny ocean ciemności, z którego świat jeszcze się nie wyłonił. Nagle krwistoczerwony błysk rozrywa ciemność. Wydawało mi się? Po chwili dziwna czerwień znów rozkwita płomieniem. I jeszcze raz. Wpatruję się w ciemność, urzeczony. Pytam kapitana, który też wyszedł na papierosa, co to za światła. Burza. Musi być bardzo daleko, za horyzontem. Najwyraźniej jednak jest tam gdzieś horyzont. I zza niego połyskuje ta niesamowita poświata, która zdaje się wyłaniać z ciemności bajeczne, niewyobrażalnie wysokie góry. Chciałoby się zatrzymać ten widok choć na chwilę, przyjrzeć mu się dokładniej, wrażenie jest jednak ulotne. Jak wszystko co piękne onirycznym pięknem. Czeka się więc na jeszcze jeden błysk, i jeszcze jeden, i jeszcze, nie sposób przestać. I nie sposób zapomnieć. Jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie w życiu widziałem.
Proza życia. Klasa ekonomi jest megasłaba. Nie ma kameralnej kabiny dwuosobowej, jak w klasie pierwszej. Nie ma kabiny czteroosobowej, jak w klasie drugiej. Nie ma nawet kilkudziesięcioosobowej sali, w której każdy ma swoją mikroskopijną leżankę wciśniętą między dwie inne leżanki, taki morski Ryanair, jak w klasie trzeciej. Jest brudna podłoga bez wyznaczonych miejsc. I prawo buszu. Każdy kawałek jest cenny. Żeby go podbić, należy położyć na nim swój bagaż. To jednak taktyka zawodna, lepiej kupić za 5000 rupii kawałek mocnej foliowej plecionki, takiej, z jakiej robi się worki na ziemniaki. Albo, jeszcze lepiej, wynająć matę za 10 000. Najwyżej punktowane są kawałki w kątach, ale leżąc pod ścianą też można być z siebie dumnym. Nam udało się wygrać nagrodę główną. Zajęliśmy obszerny korytarz na pokładzie z kabinami pierwszej klasy. Tubylcy chyba nie mieli śmiałości. Jesteśmy praktycznie sami, nasza trójka plus Daniel, Francuz, który popłynął z nami i jeden sympatycznie milczący Indonezyjczyk. Nie jest gorąco i duszno, jak na niższych pokładach. Nie jest też tak ogłuszająco głośno, choć z dołu słychać muzykę. Klawisze, mdły kobiecy głos, jakieś diskoindo.
Trudno, odebrawszy za młodu zachodnie wychowanie, nie pogrążyć się w lekkiej melancholii, spędzając Wigilię w takich warunkach. Kiedy jednak zastanowić się nad tym głębiej, jakie to ma znaczenie? Jakie znaczenie ma cokolwiek, jakby się tak jeszcze głębiej zastanowić, ale to temat na inną noc. Zostańmy przy tym jakie znaczenie ma to, że nie mamy choinki, pierogów, karpia i makowca. Ja widzę to tak. Nieważne na jakim zadupiu świata jesteś, nieważne jak jesteś brudny i zmęczony, nieważne, jakie gówno sączy się z głośników. Nieważne jak mało masz miejsca na podłodze i że jest to kawałek podłogi koło kibla. Liczy się to, i tylko to, kto zajmuje kawałek podłogi obok ciebie.
A w tej kwestii jestem szczęściarzem. Wesołych Świąt, moi dzielni, pogrążeni we śnie towarzysze podróży. I wesołych Świąt Wy, których mi tu jeszcze brakuje. Jakoś byśmy się pomieścili.

Pia’s Poppies Hotel, Rantepao, Sulawesi, noc z wtorku, 27 grudnia na środę, 28 grudnia 2011, kwadrans po jedensatej

Pamiętam, jak kiedyś, miałem wtedy może z dziesięć lat, odwiedził moich rodziców znajomy. Chyba tylko ten jeden jedyny raz go spotkałem. Nie wiem, kim był. Marynarzem, podróżnikiem, może po prostu zapalonym miłośnikiem geografii? O geografii w każdym razie, podróżach i morzach za siedmioma morzami rozmawialiśmy. A że trudno o takich sprawach rozmawiać na sucho, gość poprosił o mapę. Pobiegłem do pokoju po atlas, wielki kolorowy atlas świata, i z dumą położyłem go przed nowopoznanym Smugą. Jakież było moje zdziwnienie, gdy usłyszałem, że najlepiej zrobię oddając swój atlas do przedszkola... Głupio mi się trochę zrobiło, w końcu miałem swoje nie byle jakie dziesięć lat, a atlas jak przedszkolak. Smuga miał jednak, przy całej swej okrutnej prawdomówności, słuszność. Na kartonowych stronicach ogromnej księgi nie oznaczono nawet południków i równoleżników, prócz równika. Rodzicom też chyba zrobiło się głupio, bo niedługo potem dostałem najlepszy atlas, jaki udało im się znaleźć w księgarni. Mimo, że strony szybko zaczęły wypadać od częstego przerzucania, korzystam z niego po dziś dzień. Tamtego dnia w każdym razie musiał nam wystarczyć atlas przedszkolaka. I chyba wystarczył. Pamiętam, że niecodzienny gość tłumaczył mi, jak fajnie jest bawić się z przyjaciółmi w zadawanie sobie nawzajem nazw geografcznych, które należy następnie jak najszybciej odszukać na mapie. I że łatwo zapamiętać kraje, morza i wyspy kojarząc z czymś ich kształt. Pamiętam, że wskazał na jakąś dziwnie powykręcaną wyspę i powiedział „Celebes. Celebes wygląda jak małpa”.     
Jakieś osiemnaście lat później, po prawie dwudziestu sześciu godzinach rejsu, dłużącego się niemiłosiernie, bo statek krążył w kółko czekając na pilota a wszyscy jakby się zmówili i chcieli sobie z nami robić pożegnalne zdjęcia, K.M. Madani Nusantara zrzuciała trap w porcie Makassar na Celebes, zwanym przez krajowców Sulawesi. No, niezupełnie zrzuciła trap, chyba się zepsuł. Musieliśmy po stromych metalowych stopniach dostać się na pokład dla samochodów i, niejako tylnymi drzwiami, zejść na ląd.
O ile w ogóle miałem jako dziesięciolatek jakieś wyobrażenia na temat głównego portu na Celebes, nie tak go sobie wyobrażałem. Po dziecięcej głowie kołatało mi się pewnie palące słońce na błękitnym niebie, wytatuowani marynarze z kolorowymi papugami na ramionach i przepaskami na oczach, kosze barwnych egzotycznych owoców i innych niesamowitych skarbów. I uwijający się przy rozładunku i załadunku półnadzy tubylcy.
Rzeczywistość okazała się, jak to nad wyraz często bywa, pozbawiona kolorytu pięknych marzeń. Niebo zasłane było burymi chmurami i za nic w świecie nie dało się powiedzieć, gdzie jest słońce. Sama wiara w to, że gdzieś się ono kryje wydawała się bardzo naiwną. Znów siąpił deszcz. Nudna załoga w brudnych wystandaryzowanych uniformach zamiast krzątać się po pokładzie i miotać przekleństwami, siedziała znudzona i czekała, aż pasażerowie wyniosą się ze statku, razem ze swoimi torbami, pakunkami i kogutami. Papug nie zaobserwowałem. Kapitan najwyraźniej w dzieciństwie nie fascynował się Ahabem. Nie dość, że sam w sobie nie był ani trochę charyzmatyczny, to jeszcze nosił głupkowaty kombinezon roboczy z napisem ‘capitano’. Gdzieś sie zaszył, kiedy tylko przybiliśmy. Zamiast skrzyń ze skarbami z ładowni wyjeżdżały samochody.
Tubylcy, owszem, przybyli licznie. Najpierw gromada dzieciaków, jeden, jakiś herszt, z papierosem. Pasażerowie rzucali im z pokładu maty. Te same, które przed rejsem kupili za 5000 rupii. Walka była zacięta, nagrodą była w końcu perspektywa odsprzedania mało używanej plecionki kolejnym podróżnym. Smutno to wyglądało. Wciąż padało.
Następnie przyszła kolej na natrętnych kierowców taksówek i becaków, których w miarę możliwości bez słowa wymijaliśmy, w skrajnych przypadkach odpychaliśmy od siebie. Dobrnęliśmy jakoś, we czwórkę, z Danielem, do ulicy i zaczęliśmy się rozglądać za angkotem. Zaczęło lać, co nie sprzyjało dobiciu dobrego targu. Jakiś gość w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym chciał nam wcisnąć, że bilety kosztują 10 000. Zaczęliśmy wypytywać miejscowych pasażerów, jaka jest normalna cena, więc szybko zszedł do 5000. Że też wogóle miał jeszcze czelność do nas mówić... Najbardziej frustrujące w kontakcie z takimi ludźmi jest to, że nie da się im wytknąć bezczelnego klamstwa, nie da się im nawet nawrzucać. Raz, że ich znajomość angielskiego nie pozwala na ogarnięcie tematu a nasze wrzucanie w bahasa nie wypadłoby przekonująco. Dwa, nawet najbardziej wyszukane odniesienia do religii i pojmowanej w jej kontekście moralności spłynęły by po nich jak po teflonie. Powinniśmy chyba byli zapłacić po 3000 od głowy, ale plecaki coraz bardziej nasiąkały wodą, spasowaliśmy więc. Dojechaliśmy pod jakieś centrum handlowe, przedyskutowaliśmy dalszy plan działania i, wypytawszy o drogę, poczłapaliśmy dalej. Drugi z hosteli, do których trafiliśmy, New Legends okazał się, jak na taką pogodę, wystarczająco dobry i tani, chociaż Daniel musiał zapłacić za dwójkę, w której miał spać sam. Drogo wychodzi samotne podróżowanie. Za to podróżowanie z dzieckiem polecam, nikt się nas tu praktycznie nie czepia, że bierzemy dwójkę na trzy osoby. Ale nic, wreszcie zrzuciliśmy z siebie plecaki i brudne, przepocone ciuchy, wzięliśmy rozkoszny prysznic. Od razu lepiej.
Boże Narodzenie... Próbowaliśmy znaleźć jakieś miłe miejsce, gdzie możnaby zjeść zasłużoną odświętną kolację. Szyld Guinnessa na chwile rozbudził nasze nadzieje, przywodząc na myśl kantoński pub The Paddy Field, europejską oazę na chińskiej pustyni, gdzie z okazji Świąt poszerzono menu o tradycyjne potrawy, przygotowywane ponoć przez mamę właściciela. Niestety, pod szyldem Guinnessa w Makassarze krył się lokal wprawdzie interesujący, bo oferujący możliwośc pogrania w bilard i wypicia przydrogiego irlandzkiego piwa, zupełnie jednak pozbawiony atmosfery, choćby powierzchownej, której szukaliśmy. Błądziliśmy jeszcze przez jakiś czas po mieście, bezskutecznie jednak. Makassar najwyraźniej nie świętuje Bożego Narodzebnia niczym więcej niż sztucznymi choinkami i błyszczącymi bannerami życzącymi wszystkim Merry Christmas. Ostatecznie, wygłodzeni skromnymi posiłkami serwowanymi na promie, uznaliśmy, że Pizza Hut będzie dla nas wystarczająco dobra. I takoż się stało. Najedliśmy się witamin w barze sałatkowym, posililiśmy się pizzą w specjalnej wersji włoskiej, pozwoliliśmy też sobie na wyszukane napoje i, wisienka na torcie, lody. W indonezyjskiej Pizzy Hut lody komponuje się samemu. Wybiera się smak, dostaje kubeczek ze szczodrą gołą gałką, a dodatki dosypuje samemu, wedle uznania, z wymyślnych dozowników, których samo używanie jest frajdą. Można do woli obsypać swoją porcję między innymi kruszonymi ciasteczkami oreo, płatkami śniadaniowymi czy smartiesami. I polać sosem czekoladowym, oczywiście. Wyszlo więc całkiem słodko i świąteczne uśmiechy zagościły na naszych zmęczonych buziach.    
Dzieci Makassaru II. Siedzę sobie przed hotelem. Pod daszkiem, bo, a jakże, pada. Ale internet jest. Nagle z mroku wyłania się jakaś drobna sylwetka. Robi mi się nieswojo. Powoli, jakby sunąc nad dziurawym  chodnikiem, zbliża się do mnie chłopiec. Wymuszam na sobie uśmiech. Bez wzajemności, dziwnie dorosła twarz chłopca pozostaje nieruchoma. Próbuję skupić się na wysyłaniu świątecznych maili i przerzucaniu stron. Chłopiec staje za moimi plecami i, zgaduję, wpatruje się w ekran. Czuję, że dotyka mojego ramienia. Odwracam się. Stoi jak posąg, z wyciągniętym przed siebie palcem, najwyraźniej chcąc mi coś pokazać i wpatruje się w pogrążoną w mroku Jalan Jampea. Nie wiem, co che mi pokazać, nic tam nie ma. Chyba. Deszcz stuka o dzaszek, jest chłodno, i jakoś mocno odczuwam ten chłód. Cała sytuacja wydaje mi się potwornie nienaturalna, przypominają mi się historie o zwiastunach śmierci, złych omenach. He creeps me out, kołacze mi się po głowie fraza, dla której nie znajduję przekonującego tłumaczenia. Próbując zachowac spokój, przyglądam się chłopcu, wciąż przyjaźnie, na tyle, na ile mogę, się uśmiechając. Dostrzegam teraz, że w drugiej ręce trzyma woreczek foliowy z pomarańczową mazią w środku. Albo skończył jeść smażone tofu z sambalem i jeszcze napawa się jego aromatem, albo wącha klej. Opcja numer dwa zdaje się mieć większą wartość eksplanacyjną. Trochę już tego klimatu za wiele dla mnie, wracam do środka, do recepcji. Nie idzie za mną, dobrze. Stoi pod daszkiem, zagląda przez szybę, jeszcze chwilę stoi. Wdycha opary z woreczka. Po chwili znika, tak nagle, jak się pojawił...
Makassar nie jest wart tego, by Was nim zanudzać. Czystszy niż Banjarmasin, brudniejszy niż Balikpapan. Tak samo bez wyrazu, jak oba wymienione. Bez żalu kupiliśmy bilety na nocny autokar odjeżdząjący następnego dnia o ósmej do Rantepao w regionie Tana Toraja. 
Zaraz zaraz. Jakiej ósmej? Właściciel New Legend, który za rozsądną opłatą pojechał dla nas po bilety mówił, że o ósmej, ale na bilecie stoi jak wół, że o siódmej! Rychło w czas zauważyliśmy, jest szósta a do terminalu trzeba oczywiście dojechać przez pół miasta... Kończę skajpową rozmowę z rodzicami, zamawiamy taksówkę, szukamy pary Włochów, która chciała jechać razem z nami, pospiesznie żegnamy się z Danielem. Nasze drogi niestety się rozchodzą, Francuz czeka na prom do Ambon, będzie eksplorował Sulawesi od północy. Właścieiel, wciąż przekonany, że wszystko jest w porządku i zdążymy, czeka na taksówkę pod parasolem. Jest wreszcie. Wrzucamy rzeczy do bagażnika, ruszamy. 18.15. Niby jedziemy, choć de facto stoimy, makassarskie korki nie są wiele lepsze od jakartańskich. Czas płynie. 18.44. Pytam kierowcy, siląc się na spokojny ton, za ile dojedziemy. Za piętnaście minut. To do diabła rychło w czas, bylebyś się nie mylił o dwie minuty... Może indonezyjskie autokary rejsowe nie są najpunktualniejsze na świecie, ale ten z Kandangan do Balikpapan odjechał dobry kwadrans przed czasem, więc nigdy nic nie wiadomo. Korki, korki, korki, układam juz plan awaryjny na wypadek spóźnienia. Szansa na dostanie biletów na inny autokar jest nikła, gość z New Legend ledwie zdołał kupić te nasze, na nieklimatyzowany autobus i nie obok siebie... Więc kolejny, co najmniej jeden, dzień w Makassarze i 270 000 w plecy, plus nocleg... Próbuję do niego zadzwonić. Niech się skontaktuje z kompanią przewozową i powie, że jesteśmy w drodze. Nie odbiera. W samej kompanii pewno nie mówią po angielsku, ale też dzwonię. Nie odbierają. Wreszcie zawracamy i ruszamy w przeciwnym kierunku po drugiej stronie drogi. Dobry znak. Istotnie, dojeżdząmy na miejsce. Wypadam z taksówki z biletami, zostawiając Renatę, Olivera, Włochów i plecaki. Byleby dać im znać, że jesteśmy. Jest, bus stoi. Mówię gościowi, że zaraz wracam, biegnę po rodzinę i plecak. Razem pędzimy do biura, gość coś tam kreśli na biletach, biegniemy do autokaru. Udało się...
Epilog. Ruszamy o 19.45, po drodze zatrzymujemy się jeszcze na stacji benzynowej i czekamy na jakąś spóźnioną kobiecinę z dzieckiem. To właśnie problem ludzi zachodu. Mówi się im, że zdążą, a oni i tak zawsze się bez sensu spieszą....
Zdecydowanie najgorsza noc w drodze. Dwóch gości z obsługi i kierowca odpalali jednego papierosa od drugiego, a my siedzieliśmy na przedzie. Sam palę, ale palenia biernego zwolennikiem na pewno nie jestem. Zwykle więc starm się mieć to na uwadze w stosunku do innych, koncepcja tej drobnej uprzejmości jednak najwyraźniej nie zaświtała w głowach obsługi. Mówi się, że jak tata pali, to nie wyczuje, że dziecko pali. Bzdura, jak sam akurat nie palę, to czuję papierosa zapalanego kilkanaście metrów ode mnie. I wcale mnie ta supermoc nie cieszy, szczególnie, jak próbuję spać. Co tej nocy było o tyle trudne, że trafiło mi się miejsce zaraz przy drzwiach. Po pierwsze drzwi były zepsute, uszczelka nie trzymała i się nie domykały. Chłopak z obsługi przywiązał je sznurkiem do swojego fotela pilota, ale szyba i tak się chwiała. A ja, to po drugie, przed sobą nie miałem niczego, o co mógłbym oprzeć nogi, więc się ciągle zsuwałem, a jak kierowca hamował, to leciałem do przodu. A jak juz zasypiałem, to akurat zatrzymywaliśmy się na postój, bo przecież trzeba zrobić siusiu, zjeść i zapalić, jak ktoś nie lubi palić w środku.
Mimo tego ciosu dla morale, kiedy dojechaliśmy na miejsce, od razu poczułem, że mieliśmy dobry pomysł. Świeże powietrze, chłodny klimat, przepięknie zieleniące się pasma wzgórz okalające miasteczko... Do tego wreszcie przestało padać...
Pisałem ostatnio o Jakarcie jako o przerażająco monumentalnym i nieprzyjaźnie rozległym mieście dla słoni. W Rantepao dla słoni są rumah makan, restauracje. Z początku wydawało nam się, że jest tu nieco drogo. Ale kiedy przyniesiono nam zamówione chińskie przysmaki: banany w cieście z czekoladą i serem, chrupiący makaron lo mie, kurczaka w sosie słodko-kwaśnym i fu yung hai omlet z sosem pomidorowym, szczęki nam poopadały a oczy wyszły z orbit. Każde z tych dań w pojedynkę zaspokoiłoby głód całej naszej trójki... Rumah Makan Saruran może być, kto wie, jedyną restauracją na świecie, gdzie porcje na talerzach są większe – znacznie większe – niż porcje na zdjęciach w karcie dań. 
                Nie dziwota, że Saruran przez cały dzień jak magnes przyciąga w swoje brudnawe progi rzesze tak miejscowych, jak i podróżnych.  W naszej zgodnej opinii gwiazdą wieczoru został Indonezyjczyk w koszulce z orłem i napisem „Polska”. Nie mogliśmy się powstrzymać, zagadnęliśmy go i wypytaliśmy o o powody wdziania takiego a nie innego wdzianka. Okazało się, że gość nie dość, że był w Polsce, to jeszcze był w Gdańsku. Żeby przeprowadzić wywiad z Wałęsą! Raz już chciałem to zrobić, ale jakiś długowłosy jakartanin w koszulce Behemotha mi umknął. Zrobiłem to więc dziś. Poprosiłem miejscowego o wspólną fotę. To ci heca...
                W Rantepao mają monopolowe. Tamat na dziś: Bendy Star, 15 procent. Szlachetna, brunatnorubinowa barwa, przypominająca colę. Interesujący bukiet, z początku coś jak zmywacz do paznokci, następnie mocno wyczuwalna nuta karmelu. Smak taki jak zapach. Nasycony CO2. Albo innym świństwem. Raczej nie jest to ‘like’, a już na pewno nie ‘become a fan’, ale zawsze to jakaś odmiana. Na pogrążonym w cykaniu świerszczy i rechocie żab ganku, z którego, przerywając stukanie w klawiszę i zapalając kolejną fajeczkę, omiatam wzrokiem bujną roślinność ogrodu okalającego staw, fair enough.


















3 comments:

  1. Małe wyjaśnienie. Trzy ostatnie focie to focie zaległe, ze spaceru po okolicach portu w Balikpapan na Kalimantanie. Raczej nie tak ludzie sobie wyobrażają niebiańskie indonezyjskie plaże... Kolory jakoś bledsze niż na zdjęciach z google image...

    ReplyDelete
  2. Nie chciałeś dać sobie z dzieckiem kleju?:))) Czy poza Bali są tam w ogóle jakieś plaże w naszym tego słowa rozumieniu? Zaraz wyjdzie, że Gruzja bardziej turystyczna niż Indonezja.

    ReplyDelete
  3. Bardzo nie bardzo, mały był naprawdę jak z Lyncha... Myślałem nawet, czy by szybko nie napisać do kogoś, że prawdopodobnie zaraz umrę albo że już nie żyję. Byłby piękny dowód...

    Na koniec wyjazdu wylądowaliśmy na, ponoć, najlepszej plaży północnego wybrzeża Jawy. Źle nie było, ale poza niesamowitą temperaturą wody i palmami, to nie było jakoś specjalnie ładniej niż nad Bałtykiem. I gdzie do cholery te pocztówkowe kolory? W photoshopie chyba...

    ReplyDelete