Rozdział XXI, w którym...
Opowieść wigilijna • Smuga, małpa w atlasie i co z
tego wynikło • konfrontacja • dzieci Makassaru • z deszczu pod dach Nowej
Legendy • Boże Narodzenie, jak nam materii staje • zdążyć przed siódmą • koszmar
• restauracje dla słoni • Gdańsk, Polska • gwiazda Bendy w przyjaznym domu
KM. Madani Nusantara, Cieśnina Makassar, Wigilia Bożego
Narodzenia 2011, dziewiąta
Od pięciu godzin
jesteśmy na morzu, wypłynęliśmy z, bagatela, czterogodzinnym opóźnieniem. Płyniemy
przez ciemność tak gęstą, że czerń wody zupełnie zlewa się z czernią nieba. O
ile jest jakaś woda i jakieś niebo, kto je tam wie. Wydaje się, jakbyśmy brnęli
przez pradawny ocean ciemności, z którego świat jeszcze się nie wyłonił. Nagle
krwistoczerwony błysk rozrywa ciemność. Wydawało mi się? Po chwili dziwna
czerwień znów rozkwita płomieniem. I jeszcze raz. Wpatruję się w ciemność,
urzeczony. Pytam kapitana, który też wyszedł na papierosa, co to za światła.
Burza. Musi być bardzo daleko, za horyzontem. Najwyraźniej jednak jest tam gdzieś
horyzont. I zza niego połyskuje ta niesamowita poświata, która zdaje się
wyłaniać z ciemności bajeczne, niewyobrażalnie wysokie góry. Chciałoby się
zatrzymać ten widok choć na chwilę, przyjrzeć mu się dokładniej, wrażenie jest
jednak ulotne. Jak wszystko co piękne onirycznym pięknem. Czeka się więc na
jeszcze jeden błysk, i jeszcze jeden, i jeszcze, nie sposób przestać. I nie
sposób zapomnieć. Jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie w życiu widziałem.
Proza życia. Klasa
ekonomi jest megasłaba. Nie ma kameralnej kabiny dwuosobowej, jak w klasie
pierwszej. Nie ma kabiny czteroosobowej, jak w klasie drugiej. Nie ma nawet kilkudziesięcioosobowej
sali, w której każdy ma swoją mikroskopijną leżankę wciśniętą między dwie inne
leżanki, taki morski Ryanair, jak w klasie trzeciej. Jest brudna podłoga bez
wyznaczonych miejsc. I prawo buszu. Każdy kawałek jest cenny. Żeby go podbić,
należy położyć na nim swój bagaż. To jednak taktyka zawodna, lepiej kupić za
5000 rupii kawałek mocnej foliowej plecionki, takiej, z jakiej robi się worki
na ziemniaki. Albo, jeszcze lepiej, wynająć matę za 10 000. Najwyżej punktowane
są kawałki w kątach, ale leżąc pod ścianą też można być z siebie dumnym. Nam
udało się wygrać nagrodę główną. Zajęliśmy obszerny korytarz na pokładzie z
kabinami pierwszej klasy. Tubylcy chyba nie mieli śmiałości. Jesteśmy
praktycznie sami, nasza trójka plus Daniel, Francuz, który popłynął z nami i
jeden sympatycznie milczący Indonezyjczyk. Nie jest gorąco i duszno, jak na
niższych pokładach. Nie jest też tak ogłuszająco głośno, choć z dołu słychać
muzykę. Klawisze, mdły kobiecy głos, jakieś diskoindo.
Trudno,
odebrawszy za młodu zachodnie wychowanie, nie pogrążyć się w lekkiej
melancholii, spędzając Wigilię w takich warunkach. Kiedy jednak zastanowić się
nad tym głębiej, jakie to ma znaczenie? Jakie znaczenie ma cokolwiek, jakby się
tak jeszcze głębiej zastanowić, ale to temat na inną noc. Zostańmy przy tym
jakie znaczenie ma to, że nie mamy choinki, pierogów, karpia i makowca. Ja
widzę to tak. Nieważne na jakim zadupiu świata jesteś, nieważne jak jesteś
brudny i zmęczony, nieważne, jakie gówno sączy się z głośników. Nieważne jak
mało masz miejsca na podłodze i że jest to kawałek podłogi koło kibla. Liczy
się to, i tylko to, kto zajmuje kawałek podłogi obok ciebie.
A w tej kwestii
jestem szczęściarzem. Wesołych Świąt, moi dzielni, pogrążeni we śnie towarzysze
podróży. I wesołych Świąt Wy, których mi tu jeszcze brakuje. Jakoś byśmy się
pomieścili.
Pia’s Poppies Hotel, Rantepao, Sulawesi, noc z
wtorku, 27 grudnia na środę, 28 grudnia 2011, kwadrans po jedensatej
Pamiętam, jak
kiedyś, miałem wtedy może z dziesięć lat, odwiedził moich rodziców znajomy.
Chyba tylko ten jeden jedyny raz go spotkałem. Nie wiem, kim był. Marynarzem,
podróżnikiem, może po prostu zapalonym miłośnikiem geografii? O geografii w każdym
razie, podróżach i morzach za siedmioma morzami rozmawialiśmy. A że trudno o
takich sprawach rozmawiać na sucho, gość poprosił o mapę. Pobiegłem do pokoju
po atlas, wielki kolorowy atlas świata, i z dumą położyłem go przed nowopoznanym
Smugą. Jakież było moje zdziwnienie, gdy usłyszałem, że najlepiej zrobię
oddając swój atlas do przedszkola... Głupio mi się trochę zrobiło, w końcu
miałem swoje nie byle jakie dziesięć lat, a atlas jak przedszkolak. Smuga miał
jednak, przy całej swej okrutnej prawdomówności, słuszność. Na kartonowych
stronicach ogromnej księgi nie oznaczono nawet południków i równoleżników,
prócz równika. Rodzicom też chyba zrobiło się głupio, bo niedługo potem
dostałem najlepszy atlas, jaki udało im się znaleźć w księgarni. Mimo, że
strony szybko zaczęły wypadać od częstego przerzucania, korzystam z niego po
dziś dzień. Tamtego dnia w każdym razie musiał nam wystarczyć atlas
przedszkolaka. I chyba wystarczył. Pamiętam, że niecodzienny gość tłumaczył mi,
jak fajnie jest bawić się z przyjaciółmi w zadawanie sobie nawzajem nazw geografcznych,
które należy następnie jak najszybciej odszukać na mapie. I że łatwo zapamiętać
kraje, morza i wyspy kojarząc z czymś ich kształt. Pamiętam, że wskazał na
jakąś dziwnie powykręcaną wyspę i powiedział „Celebes. Celebes wygląda jak
małpa”.
Jakieś
osiemnaście lat później, po prawie dwudziestu sześciu godzinach rejsu,
dłużącego się niemiłosiernie, bo statek krążył w kółko czekając na pilota a
wszyscy jakby się zmówili i chcieli sobie z nami robić pożegnalne zdjęcia, K.M.
Madani Nusantara zrzuciała trap w porcie Makassar na Celebes, zwanym przez
krajowców Sulawesi. No, niezupełnie zrzuciła trap, chyba się zepsuł. Musieliśmy
po stromych metalowych stopniach dostać się na pokład dla samochodów i, niejako
tylnymi drzwiami, zejść na ląd.
O ile w ogóle
miałem jako dziesięciolatek jakieś wyobrażenia na temat głównego portu na
Celebes, nie tak go sobie wyobrażałem. Po dziecięcej głowie kołatało mi się
pewnie palące słońce na błękitnym niebie, wytatuowani marynarze z kolorowymi
papugami na ramionach i przepaskami na oczach, kosze barwnych egzotycznych
owoców i innych niesamowitych skarbów. I uwijający się przy rozładunku i
załadunku półnadzy tubylcy.
Rzeczywistość
okazała się, jak to nad wyraz często bywa, pozbawiona kolorytu pięknych marzeń.
Niebo zasłane było burymi chmurami i za nic w świecie nie dało się powiedzieć,
gdzie jest słońce. Sama wiara w to, że gdzieś się ono kryje wydawała się bardzo
naiwną. Znów siąpił deszcz. Nudna załoga w brudnych wystandaryzowanych
uniformach zamiast krzątać się po pokładzie i miotać przekleństwami, siedziała
znudzona i czekała, aż pasażerowie wyniosą się ze statku, razem ze swoimi
torbami, pakunkami i kogutami. Papug nie zaobserwowałem. Kapitan najwyraźniej w
dzieciństwie nie fascynował się Ahabem. Nie dość, że sam w sobie nie był ani
trochę charyzmatyczny, to jeszcze nosił głupkowaty kombinezon roboczy z napisem
‘capitano’. Gdzieś sie zaszył, kiedy tylko przybiliśmy. Zamiast skrzyń ze skarbami
z ładowni wyjeżdżały samochody.
Tubylcy, owszem,
przybyli licznie. Najpierw gromada dzieciaków, jeden, jakiś herszt, z
papierosem. Pasażerowie rzucali im z pokładu maty. Te same, które przed rejsem
kupili za 5000 rupii. Walka była zacięta, nagrodą była w końcu perspektywa
odsprzedania mało używanej plecionki kolejnym podróżnym. Smutno to wyglądało.
Wciąż padało.
Następnie
przyszła kolej na natrętnych kierowców taksówek i becaków, których w miarę
możliwości bez słowa wymijaliśmy, w skrajnych przypadkach odpychaliśmy od
siebie. Dobrnęliśmy jakoś, we czwórkę, z Danielem, do ulicy i zaczęliśmy się
rozglądać za angkotem. Zaczęło lać, co nie sprzyjało dobiciu dobrego targu.
Jakiś gość w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym chciał nam wcisnąć, że bilety
kosztują 10 000. Zaczęliśmy wypytywać miejscowych pasażerów, jaka jest normalna
cena, więc szybko zszedł do 5000. Że też wogóle miał jeszcze czelność do nas
mówić... Najbardziej frustrujące w kontakcie z takimi ludźmi jest to, że nie da
się im wytknąć bezczelnego klamstwa, nie da się im nawet nawrzucać. Raz, że ich
znajomość angielskiego nie pozwala na ogarnięcie tematu a nasze wrzucanie w
bahasa nie wypadłoby przekonująco. Dwa, nawet najbardziej wyszukane odniesienia
do religii i pojmowanej w jej kontekście moralności spłynęły by po nich jak po
teflonie. Powinniśmy chyba byli zapłacić po 3000 od głowy, ale plecaki coraz
bardziej nasiąkały wodą, spasowaliśmy więc. Dojechaliśmy pod jakieś centrum
handlowe, przedyskutowaliśmy dalszy plan działania i, wypytawszy o drogę,
poczłapaliśmy dalej. Drugi z hosteli, do których trafiliśmy, New Legends okazał
się, jak na taką pogodę, wystarczająco dobry i tani, chociaż Daniel musiał
zapłacić za dwójkę, w której miał spać sam. Drogo wychodzi samotne
podróżowanie. Za to podróżowanie z dzieckiem polecam, nikt się nas tu
praktycznie nie czepia, że bierzemy dwójkę na trzy osoby. Ale nic, wreszcie
zrzuciliśmy z siebie plecaki i brudne, przepocone ciuchy, wzięliśmy rozkoszny prysznic.
Od razu lepiej.
Boże
Narodzenie... Próbowaliśmy znaleźć jakieś miłe miejsce, gdzie możnaby zjeść
zasłużoną odświętną kolację. Szyld Guinnessa na chwile rozbudził nasze
nadzieje, przywodząc na myśl kantoński pub The Paddy Field, europejską oazę na
chińskiej pustyni, gdzie z okazji Świąt poszerzono menu o tradycyjne potrawy,
przygotowywane ponoć przez mamę właściciela. Niestety, pod szyldem Guinnessa w
Makassarze krył się lokal wprawdzie interesujący, bo oferujący możliwośc
pogrania w bilard i wypicia przydrogiego irlandzkiego piwa, zupełnie jednak
pozbawiony atmosfery, choćby powierzchownej, której szukaliśmy. Błądziliśmy
jeszcze przez jakiś czas po mieście, bezskutecznie jednak. Makassar
najwyraźniej nie świętuje Bożego Narodzebnia niczym więcej niż sztucznymi
choinkami i błyszczącymi bannerami życzącymi wszystkim Merry Christmas. Ostatecznie,
wygłodzeni skromnymi posiłkami serwowanymi na promie, uznaliśmy, że Pizza Hut
będzie dla nas wystarczająco dobra. I takoż się stało. Najedliśmy się witamin w
barze sałatkowym, posililiśmy się pizzą w specjalnej wersji włoskiej,
pozwoliliśmy też sobie na wyszukane napoje i, wisienka na torcie, lody. W
indonezyjskiej Pizzy Hut lody komponuje się samemu. Wybiera się smak, dostaje
kubeczek ze szczodrą gołą gałką, a dodatki dosypuje samemu, wedle uznania, z
wymyślnych dozowników, których samo używanie jest frajdą. Można do woli obsypać
swoją porcję między innymi kruszonymi ciasteczkami oreo, płatkami śniadaniowymi
czy smartiesami. I polać sosem czekoladowym, oczywiście. Wyszlo więc całkiem słodko
i świąteczne uśmiechy zagościły na naszych zmęczonych buziach.
Dzieci Makassaru
II. Siedzę sobie przed hotelem. Pod daszkiem, bo, a jakże, pada. Ale internet
jest. Nagle z mroku wyłania się jakaś drobna sylwetka. Robi mi się nieswojo.
Powoli, jakby sunąc nad dziurawym
chodnikiem, zbliża się do mnie chłopiec. Wymuszam na sobie uśmiech. Bez
wzajemności, dziwnie dorosła twarz chłopca pozostaje nieruchoma. Próbuję skupić
się na wysyłaniu świątecznych maili i przerzucaniu stron. Chłopiec staje za
moimi plecami i, zgaduję, wpatruje się w ekran. Czuję, że dotyka mojego
ramienia. Odwracam się. Stoi jak posąg, z wyciągniętym przed siebie palcem,
najwyraźniej chcąc mi coś pokazać i wpatruje się w pogrążoną w mroku Jalan Jampea.
Nie wiem, co che mi pokazać, nic tam nie ma. Chyba. Deszcz stuka o dzaszek,
jest chłodno, i jakoś mocno odczuwam ten chłód. Cała sytuacja wydaje mi się
potwornie nienaturalna, przypominają mi się historie o zwiastunach śmierci,
złych omenach. He creeps me out, kołacze mi się po głowie fraza, dla której nie
znajduję przekonującego tłumaczenia. Próbując zachowac spokój, przyglądam się
chłopcu, wciąż przyjaźnie, na tyle, na ile mogę, się uśmiechając. Dostrzegam
teraz, że w drugiej ręce trzyma woreczek foliowy z pomarańczową mazią w środku.
Albo skończył jeść smażone tofu z sambalem i jeszcze napawa się jego aromatem,
albo wącha klej. Opcja numer dwa zdaje się mieć większą wartość eksplanacyjną.
Trochę już tego klimatu za wiele dla mnie, wracam do środka, do recepcji. Nie
idzie za mną, dobrze. Stoi pod daszkiem, zagląda przez szybę, jeszcze chwilę
stoi. Wdycha opary z woreczka. Po chwili znika, tak nagle, jak się pojawił...
Makassar nie jest
wart tego, by Was nim zanudzać. Czystszy niż Banjarmasin, brudniejszy niż
Balikpapan. Tak samo bez wyrazu, jak oba wymienione. Bez żalu kupiliśmy bilety
na nocny autokar odjeżdząjący następnego dnia o ósmej do Rantepao w regionie
Tana Toraja.
Zaraz zaraz.
Jakiej ósmej? Właściciel New Legend, który za rozsądną opłatą pojechał dla nas
po bilety mówił, że o ósmej, ale na bilecie stoi jak wół, że o siódmej! Rychło
w czas zauważyliśmy, jest szósta a do terminalu trzeba oczywiście dojechać
przez pół miasta... Kończę skajpową rozmowę z rodzicami, zamawiamy taksówkę,
szukamy pary Włochów, która chciała jechać razem z nami, pospiesznie żegnamy
się z Danielem. Nasze drogi niestety się rozchodzą, Francuz czeka na prom do
Ambon, będzie eksplorował Sulawesi od północy. Właścieiel, wciąż przekonany, że
wszystko jest w porządku i zdążymy, czeka na taksówkę pod parasolem. Jest
wreszcie. Wrzucamy rzeczy do bagażnika, ruszamy. 18.15. Niby jedziemy, choć de
facto stoimy, makassarskie korki nie są wiele lepsze od jakartańskich. Czas
płynie. 18.44. Pytam kierowcy, siląc się na spokojny ton, za ile dojedziemy. Za
piętnaście minut. To do diabła rychło w czas, bylebyś się nie mylił o dwie
minuty... Może indonezyjskie autokary rejsowe nie są najpunktualniejsze na
świecie, ale ten z Kandangan do Balikpapan odjechał dobry kwadrans przed
czasem, więc nigdy nic nie wiadomo. Korki, korki, korki, układam juz plan
awaryjny na wypadek spóźnienia. Szansa na dostanie biletów na inny autokar jest
nikła, gość z New Legend ledwie zdołał kupić te nasze, na nieklimatyzowany
autobus i nie obok siebie... Więc kolejny, co najmniej jeden, dzień w
Makassarze i 270 000 w plecy, plus nocleg... Próbuję do niego zadzwonić. Niech
się skontaktuje z kompanią przewozową i powie, że jesteśmy w drodze. Nie
odbiera. W samej kompanii pewno nie mówią po angielsku, ale też dzwonię. Nie
odbierają. Wreszcie zawracamy i ruszamy w przeciwnym kierunku po drugiej
stronie drogi. Dobry znak. Istotnie, dojeżdząmy na miejsce. Wypadam z taksówki
z biletami, zostawiając Renatę, Olivera, Włochów i plecaki. Byleby dać im znać,
że jesteśmy. Jest, bus stoi. Mówię gościowi, że zaraz wracam, biegnę po rodzinę
i plecak. Razem pędzimy do biura, gość coś tam kreśli na biletach, biegniemy do
autokaru. Udało się...
Epilog. Ruszamy o
19.45, po drodze zatrzymujemy się jeszcze na stacji benzynowej i czekamy na
jakąś spóźnioną kobiecinę z dzieckiem. To właśnie problem ludzi zachodu. Mówi
się im, że zdążą, a oni i tak zawsze się bez sensu spieszą....
Zdecydowanie
najgorsza noc w drodze. Dwóch gości z obsługi i kierowca odpalali jednego
papierosa od drugiego, a my siedzieliśmy na przedzie. Sam palę, ale palenia
biernego zwolennikiem na pewno nie jestem. Zwykle więc starm się mieć to na
uwadze w stosunku do innych, koncepcja tej drobnej uprzejmości jednak
najwyraźniej nie zaświtała w głowach obsługi. Mówi się, że jak tata pali, to
nie wyczuje, że dziecko pali. Bzdura, jak sam akurat nie palę, to czuję
papierosa zapalanego kilkanaście metrów ode mnie. I wcale mnie ta supermoc nie
cieszy, szczególnie, jak próbuję spać. Co tej nocy było o tyle trudne, że
trafiło mi się miejsce zaraz przy drzwiach. Po pierwsze drzwi były zepsute,
uszczelka nie trzymała i się nie domykały. Chłopak z obsługi przywiązał je
sznurkiem do swojego fotela pilota, ale szyba i tak się chwiała. A ja, to po
drugie, przed sobą nie miałem niczego, o co mógłbym oprzeć nogi, więc się
ciągle zsuwałem, a jak kierowca hamował, to leciałem do przodu. A jak juz
zasypiałem, to akurat zatrzymywaliśmy się na postój, bo przecież trzeba zrobić
siusiu, zjeść i zapalić, jak ktoś nie lubi palić w środku.
Mimo tego ciosu
dla morale, kiedy dojechaliśmy na miejsce, od razu poczułem, że mieliśmy dobry
pomysł. Świeże powietrze, chłodny klimat, przepięknie zieleniące się pasma
wzgórz okalające miasteczko... Do tego wreszcie przestało padać...
Pisałem ostatnio
o Jakarcie jako o przerażająco monumentalnym i nieprzyjaźnie rozległym mieście
dla słoni. W Rantepao dla słoni są rumah
makan, restauracje. Z początku wydawało nam się, że jest tu nieco drogo.
Ale kiedy przyniesiono nam zamówione chińskie przysmaki: banany w cieście z
czekoladą i serem, chrupiący makaron lo
mie, kurczaka w sosie słodko-kwaśnym i fu
yung hai omlet z sosem pomidorowym, szczęki nam poopadały a oczy wyszły z
orbit. Każde z tych dań w pojedynkę zaspokoiłoby głód całej naszej trójki...
Rumah Makan Saruran może być, kto wie, jedyną restauracją na świecie, gdzie porcje
na talerzach są większe – znacznie większe – niż porcje na zdjęciach w karcie
dań.
Nie
dziwota, że Saruran przez cały dzień jak magnes przyciąga w swoje brudnawe
progi rzesze tak miejscowych, jak i podróżnych.
W naszej zgodnej opinii gwiazdą wieczoru został Indonezyjczyk w koszulce
z orłem i napisem „Polska”. Nie mogliśmy się powstrzymać, zagadnęliśmy go i
wypytaliśmy o o powody wdziania takiego a nie innego wdzianka. Okazało się, że
gość nie dość, że był w Polsce, to jeszcze był w Gdańsku. Żeby przeprowadzić
wywiad z Wałęsą! Raz już chciałem to zrobić, ale jakiś długowłosy jakartanin w
koszulce Behemotha mi umknął. Zrobiłem to więc dziś. Poprosiłem miejscowego o
wspólną fotę. To ci heca...
W
Rantepao mają monopolowe. Tamat na dziś: Bendy Star, 15 procent. Szlachetna,
brunatnorubinowa barwa, przypominająca colę. Interesujący bukiet, z początku coś
jak zmywacz do paznokci, następnie mocno wyczuwalna nuta karmelu. Smak taki jak
zapach. Nasycony CO2. Albo innym świństwem. Raczej nie jest to
‘like’, a już na pewno nie ‘become a fan’, ale zawsze to jakaś odmiana. Na
pogrążonym w cykaniu świerszczy i rechocie żab ganku, z którego, przerywając
stukanie w klawiszę i zapalając kolejną fajeczkę, omiatam wzrokiem bujną
roślinność ogrodu okalającego staw, fair enough.
Małe wyjaśnienie. Trzy ostatnie focie to focie zaległe, ze spaceru po okolicach portu w Balikpapan na Kalimantanie. Raczej nie tak ludzie sobie wyobrażają niebiańskie indonezyjskie plaże... Kolory jakoś bledsze niż na zdjęciach z google image...
ReplyDeleteNie chciałeś dać sobie z dzieckiem kleju?:))) Czy poza Bali są tam w ogóle jakieś plaże w naszym tego słowa rozumieniu? Zaraz wyjdzie, że Gruzja bardziej turystyczna niż Indonezja.
ReplyDeleteBardzo nie bardzo, mały był naprawdę jak z Lyncha... Myślałem nawet, czy by szybko nie napisać do kogoś, że prawdopodobnie zaraz umrę albo że już nie żyję. Byłby piękny dowód...
ReplyDeleteNa koniec wyjazdu wylądowaliśmy na, ponoć, najlepszej plaży północnego wybrzeża Jawy. Źle nie było, ale poza niesamowitą temperaturą wody i palmami, to nie było jakoś specjalnie ładniej niż nad Bałtykiem. I gdzie do cholery te pocztówkowe kolory? W photoshopie chyba...