Monday, January 16, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XXIV


Rozdział XXIV, w którym...

W rozterce • co mogą szefowie wszystkich szefów • chiński dom wariatów w „Międzyczasie” • dajemy się kupić  • stepowa melancholia • zmiana kursu • jak ciśnie doradca Home Brokera • rzut kośćmi za 1200 złotych • dlaczego wszyscy lubią Lewina i dlaczego wszyscy lubią nas • Towarzystwo Pijaństwa Polsko-Kanadysjkiego

Jakarta, noc z czwartku, 12 stycznia na piątek, 13 stycznia 2012, za dziesięć dziesiąta

We wtorek zapadła decyzja. Zostajemy w Indonezji.
Dziwacznie lekko to brzmi, biorąc pod uwagę grubo ponad miesiąc roztrząsania sytuacji na wszystkie strony i szukania alternatywy dla tego, co mamy tutaj. A co mamy? Krótkie przypomnienie. Renacie dostanie się uczciwa wiza pracownicza, Oliver zostanie pod nią podpięty. Ja mogę uczyć dalej, szkoła jest jak najbardziej na tak, bo jestem kurczę dobry, czy nie tak? Tylko nie będę nosił mundurka, a jak Stephen zobaczy w kamerach, że nadchodzi kontrola z urzędu imigracyjnego, mam opuścić klasę i udawać Greka. Głupka znaczy. Że żona tu pracuje, syn się uczy, a ja ich doglądam, bo zazdrosny ze mnie mąż i troskliwy ojciec. Czyli całkiem spoko, bo mundurka nienawidzę, a szansa na to, że mnie złapią na gorącym uczynku – „Aha! Uczysz! Mamy Cię! – i deportują jest nikła. Ciekawe swoją drogą jak taka deportacja wygląda. Odesłaliby mnie do kraju? Zapłaciliby za bilet, gdybym był spłukany? Machnęliby ręką na opłatę wyjazdową na lotnisku? A może zgniłbym w miejscowym więzieniu? W każdym razie tak się sprawa ma z Indonezją.
Co też mamy na drugiej szali? Z konkretniejszych konkretów – dwie oferty z Chin. Jedna od pani o wdzięcznym imieniu Snow, strasznie dużo emotek używa. Z Ningde, prowincja Fujian położonana na północ od Guangdong nad Cieśniną Taiwańską, łączącą Morze Południowochińskie i Wschodniochińskie. Gorąco, wilgotno, płącą 8000 yuanów miesięcznie przy 22 lekcjach w tygodniu. Zakwaterowanie i częściowe wyżywienie w cenie, na koniec kontraktu po 3000 yuanów bonusu, co pokrywa cześć kosztów biletów do domu. Pasuje im, że chcemy zostać tylko na drugi semestr. Pasuje im, że będziemy pracować na wizie turystycznej. Oferta druga. Od pani Jilly Zhang. Hohhot, Mongolia Wewnętrzna. Północ po całości. Jakieś -10˚C na starcie. Stepy dookoła. Niby Chiny, do których nam tęskno, ale i Mongolia. Dwa w jednym. Niestety płacą tylko 7000 yuanów, choć to i tak, trzeba przyznać, bardzo dużo, jak na tę prowincję. A lekcji tylko 14 w tygodniu. Zakwaterowanie plus zwrot za bilety z Jakrty do Hohhot dla mnie i Renaty. Kontrakt na semestr pasuje, choć docelowo chcieliby nas na dłużej, wiza turystyczna pasuje, choć gdybyśmy chcieli zostać, mogą ogarnąć pracowniczą. Kusi.
Jakbyśmy jednak tematu nie rozkminiali, finansowo żadna z tych ofert nie przebija Kanaan Global School. Raz, z uwagi na bonusowa pensję na koniec kontraktu, dwa, z uwagi na bilety powrotne, za które dostaliśmy już zwrot. Jedno ale. Bilety mamy na 30 maja – bo kupowaliśmy jeszcze pod inną ofertę – a semestr kończy się 16 czerwca. Stąd nasza prośba do szkoły, żeby puścili nas wolno dwa tygodnie przed terminem. Przed wakacjami się nie udało. Stephen i Neha jednogłośnie orzekli że będzie bardzo ciężko, że ojej, że nie da rady, że zarząd tak nie lubi, bla bla bla. Wielkie ajwaj. Napisaliśmy jeszcze maila z wyjaśnieniem dlaczego nam tak bardzo zależy. Po jakimś tygodniu doczekaliśmy się odpowiedzi. Nie bo nie. Dobra, zwalacie na zarząd, szefa wszystkich szefów, proszę bardzo, uderzymy do zarządu!
Poniedziałek, piszemy oficjalne pismo, wpraszamy się z nim do gabinetu Julii i Linni, które są kimś w rodzaju przedstawicielek zarządu stacjonujących w szkole, wyjaśniamy nasz punkt widzenia, składamy pismo i prosimy o wczesniejsze zwolnienie. I decyzję do jutra. Oczy jak monety tysiącrupiowe, zero komentarza. Jakbyśmy im zaproponowali co najmniej seks zbiorowy z chlapaniem się we krwi i darciem biblii...
We wtorek z rana Stephen chce nas widzieć. Zanim zbieramy się w sobie i ruszamy na górę, sam przychodzi. „Jak tam samopoczucie, co słychać?” Słodycz taka, że aż bolą zęby. Gdyby pytał po polsku, nie wiem czy udałoby mi się powstrzymać przed odpowiedzeniem klasykiem z Wiedźmina („Co słychać? Stare kurwy nie chcą zdychać!”). „A ten mail to niepotrzebnie pisaliście, trzeba było wyjaśnić”. Jak byśmy do diabła nie wyjaśniali... „Zaakceptujemy to, możecie wracać wcześniej, spotkajmy się jeszcze oficjalnie z panią Nehą o 13.30, żeby obgadać szczegóły, ale jest ok”. A więc jednak przyszła koza do woza. Zależy im.
W tak zwanym międzyczasie Jilly przysyła nam mailem imienne zaproszenie do Chin i skan swojego dowodu osobistego. Tak naprawdę byliśmy już z Hohhotem w sprawie warunków kontraktu dogadani, w piątek więc, zaraz po powrocie do Jakarty, odwiedziliśmy ambasadę chińską, żeby sprawdzić jak się mają sprawy wizowe. Otóż mają się tak, że od pierwszego stycznia 2012 Chińczyków, trzeba to sobie jasno powiedzieć, zupełnie popaprało. Żeby dostać najprostszą nawet wizę turystyczną, jednowjazdową na 30 dni, trzeba wylegitymować się następującymi świstkami papieru. Jeden. Dokładna rozpiska trasy wycieczki po Chinach. Na zasadzie: 10 lutego – przylot do Pekinu. 11 lutego – zwiedzanie miasta, zakupy, 13 lutego – zwiedzanie Wielkiego Muru. I tak dalej. Oczywiście nikt zapewne tego nie sprawdza, ale napisać trzeba, a na wszelki wypadek musi się to jeszcze trzymać kupy. Dwa. Kopia biletów lotniczych. W obie strony, żeby nie było, że zostaniemy za długo. A my przecież chcemy zostać za długo, przedłużając sobie wizę na miejscu, w Ułan Bator lub w Hongkongu. Trzy, Przegięcie Roku 2012, potwierdzone – czytaj opłacone – rezerwacje hoteli. Kto przy zdrowych zmysłach rezerwuje sobie hotele na cały miesiąc podróży? Przecież większość z nich, przynajmniej tych z naszej półki, nie ma nawet stron internetowych! Się jedzie i się szuka na miejscu, można sobie obejrzeć i wybrać, a nie tak kota w worku. Rezerwowanie przez intrernet, choć w sezonowych szczytach ma sens, jest jak zawarcie związku małżeńskiego przed jego skonsumowaniem. Podsumowując, totalna porażka. Nadanie naszemu nauczycielskiemu wyjazdowi pozorów wycieczki krajoznawczej byłoby megakosztowne i megaupierdliwe. Jest jednak alternatywa. Zaproszenie od członka rodziny lub chińskiego frienda, obie opcje poparte skanem dowodu i paszportu zapraszającego. Na członka rodziny raczej szans nie mieliśmy. Rolę frienda zgodziła się zagrać Jilly. Stąd zaproszenie i skan jej dowodu. Skanu paszportu Jilly nie przysłała bo paszportu nie posiada. Jak wyjaśniła, w Hohhocie – mieście, zważmy, prawie trzymilionowym – nie ma go prawie nikt. Dobra, na moje wyczucie w ambasadzie powinni na to przymknąć oko. Zresztą, to już chyba nie ma znaczenia.
                Swoją drogą, „Międzyczas” to genialna nazwa dla kawiarni, nie uważacie? Spotkajmy się w „Międzyczasie”...
Rozmowa z parą dyrektorów istotnie tyczy się już tylko tego, jak przesunąć nasze egzaminy tak, żebyśmy mogli się nimi nacieszyć przed wyjazdem. Pozostaje jeszcze ustalić sposób rozliczenia z Julią. Wbijamy do Julii. Obetną nam te dni czerwca, które opuścimy. Za resztę miesiąca – kontrakt mamy do 30 – zapłacą nam normalnie. Bonusową pensję dostaniemy, tyle że proporcjonalnie zmniejszoną. Mogło być lepiej, po cichu liczyliśmy, że darują nam tę czerwcową obcinkę, ale jest ok. Dobry deal.
No więc we wtorek zapadła decyzja. Zostajemy w Indonezji.
Śmiesznie czasem działa ludzka psychika. Właściwie zanim przypieczętowaliśmy swój los na drugi semestr, opcja „zostajemy” i opcja „Mongolia Wewnętrzna” wydawały nam się równie atrakcyjne.  KGS wyglądało lepiej finansowo i wykazało się zrozumieniem, tym nas wygrało. Ale jak już klamka zapadła, okazało się, że czuję się z tym bardzo średnio. Kolejne pięć miesięcy wstawania o 5.45. Kolejne pięć miesięcy bezsensownego siedzenia w szkole od 6.45 do 15.30, choć lekcje zaczynam nie wcześniej niż o 8.30 a kończę nie później niż o 13.15. Kolejne pięć miesięcy zaprowadzania uczniów na ‘praise and worship’ i czekania na zewnątrz assembly hallu, żeby mi głowa nie pękła od huku religijnych pieśni z przydużych głośników. Kolejne pięć miesięcy unikania porannych modlitw dla nauczycieli i ceremonii wciągania flagi na maszt. Kolejne pięć miesięcy tłumaczenia dyrektorce, że między lekcjami wolę siedzieć w bibliotece albo kantynie niż w głośnym pokoju nauczycielskim. Fakt, finansowo to opcja nie do przebicia, ale mój rozwój osobisty kończy się na jodze i czytaniu. Mongolia... Zupełnie nowa przygoda... Może ostatnia tego typu, może to już nasz ostatni nauczycielski wyjazd za granicę... Niby płacą mniej... Ale to tylko 14 lekcji w tygodniu, żadnych bzdurnych office hours. Gdyby znaleźć parę dodatkowych godzin... Do diabła, budżet mógłby się spiąć... Cóż, za późno...  
Środa rano, sprawdzam pocztę. Z sercem mocno bijącym, bo serce miewam gołębie i zawsze mi żal pracodawców, których zawodzimy odrzucając dopięte na przedostatni guzik oferty. A trochę się ich przez te kilka jobsearchów przewinęło, któraś oferta jest priorytetem, któraś backup planem, tu już się którąś dogrywa, tam pojawia się inna. Ostatecznie przyjmuje się jedną, a autorów pozostałych trzeba unieszczęśliwić. Życie. A przecież poznaje się trochę tych ludzi przez wszystkie te maile i skajpy... Wręcz zżywa się z nimi, nawet, jeśli się ich nie widzi, z niektórymi przecież tylko czatujemy. Są autentyczne emocje, są wzajemne oczekiwania. Kiedy czasem, szukając jakichś załączników, wracamy w skrzynce mailowej do roku 2007 i przerzucamy korespondencję z Chinami, okazuje się, że dobrze pamiętamy naszych niedoszłych pracodawców.... No więc sprawdzam pocztę, sprawdzam jak biedna Jilly przyjęła kosza. Pisze, że nasz mail był dla niej i dla szkoły wielkim zaskoczeniem. Jeśli to sprawi, że jeszcze raz przemyślimy sprawę, to dyrektor oferuje nam 8000 yuanów miesięcznie... Pięknie, myślałem, że wczoraj już elegancko przepracowałem stratę, a tu obuchem w łeb. Masz, przemyśl sobie jeszcze raz.
Myślę. KGS poszło nam na rękę, pokazało, że im zależy. My powiedzieliśmy, że zostajemy. Może nie jest to racjonalne, ale słowo się rzekło...
Tak szlachetnie, a może po prostu przyzwoicie, sobie postanawiam. Ale umysł pracuje dalej, zwęszył krew, bezczelny. Wbrew podjętej i podtrzymanej decyzji kombinuje dalej. Niby zostajemy, ale wczoraj Julia wspomniała, że jednak może być problem z moją wizą. Że teoretycznie jak wyjadę do Singapuru, żeby wrócić i rozpocząć kolejny cykl przedłużania pozwolenia na pobyt na miejscu, to mogą mnie nie wpuścić. Dnia poprzedniego właściwie to olałem, Stephen i Neha mówili, że nie będzie kłopotu, że nie będę pierwszym, który przez to przechodzi. Umysł, zupełnie już opanowany fantazmatem włóczykija chwyta się jednak tej myśli. Tak na wszelki wypadek piszę do Jilly, że dziekuję za maila i odezwę się asap. Idziemy do Julii i pytamy, o co właściwie wczoraj chodziło z tym Singapurem, bo tak nas to jakoś uderzyło po namyśle. Mówi, że skonsultuje to z agentem i że mamy przyjść o 14oo.
14oo punkt. No więc jak? No więc spoko, agent twierdzi, że wstęp do Indoraju nie powinien zostać mi odmówiony. Ale jest jedna rzecz. Wiza dla Olivera, za którą płacimy my, miała kosztować 3 miliony rupii z kawałkiem, kosztuje 4,5 miliona. Z biletem do Singapuru to 6 milionów rupii. Ach, i jeszcze jedno. Nasza pensja czerwcowa nie zostanie pomniejszona o nieobecności. Po prostu jej nie dostaniemy...
Szybka rozmowa z Sarą. Niech dzwoni do agenta, żeby przywiózł jutro mój paszport, który od rana zdążył już zabrać. Nie, nie może być na popołudnie. Ma być na rano, bo jedziemy do ambasady chińskiej po wizy. Szybka rozmowa ze Stephenem. Nie tak się umawialiśmy. W związku z czym potrzebujemy na ostateczną decyzję kolejnych kilku dni. Błyskawiczny mail do Jilly. Spotkajmy się na skajpie o 17oo.
17oo. Jilly nie ma na skajpie. Pewnie nie zdążyła odczytać wiadomości. Już wcześniej wspominała, że nie ma stałego łącza, więc to zrozumiałe, choć niepewność jest. Nic, piszemy maila. Wyjaśniamy sytuację. Że nie chodziło o pieniądze, ale o to, że musieliśmy podjąć natychmiastową decyzję i wybraliśmy bezpieczniejszą opcję. Ale sytuacja się zmieniła. Jeśli hohhotańska szkoła naprawdę  się na nas nie wkurzyła i chce nas za 8000, to jutro jedziemy do ambasady.
Dzisiejszy poranek. Przyjeżdżamy do szkoły o 6.45. Odpowiedzi brak. Słabo. Piszę kolejnego maila. 8.30. Odpowiedzi brak. Bardzo słabo. Możemy zostać na lodzie. Cisnę smsem. Po chwili jest. Yes, you may come with monthly salary of RMB 8000.” Yes, yes, yes!
Adrenalina kąsa w mózg. I fajka za fajką. Kurwa, czuję się, jakbym znów pracował w Home Brokerze... A nie pracuję tam od pięciu miesięcy. A nie palę, prócz pisania, od prawie czterech. Oto jak nałogi siedzą w człowieku, tylko czekają na okazję... Bardzo zabawne jest przy tym to, że lekcje wychodzą mi w takim stanie nadzwyczajnie. Tryskam energią a uśmiech nie schodzi mi z gęby. Pełną gębą profesjonalizm, że tak powiem.
Przed 12oo zwalniamy się ze szkoły. Spokojnie, na razie na jeden dzień. Wycieczka do ambasady. Niby nasza okolica i centrum to ta sama Jakarta, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Taksówka, autobus, drugi autobus, kolejna taksówka. Na miejscu jesteśmy po prawie wóch godzinach, o 13.30. Przyjmą wniosek bez skanu paszportu Jilly, czy nie przyjmą? Przyjmą wniosek bez wizy indonezyjskiej ważnej do czasu wjazdu do Chin, czy nie przyjmą? Przyjmą wniosek bez numeru ubezpiecznia medycznego, czy nie przyjmą? Przyjmą zdjęcia na czerwonym tle, mimo że mają jak wół napisane, że mają być na jasnym, czy nie przyjmą? Przyjmują. Dostaniemy wizy na trzy miesiące, które później sobie sprytnie o kolejne trzy przedłużymy? Pani w okienku mówi, że tak na 80 procent. Ktoś może się przyczepić, że 90 dni to długo jak na wizę turystyczną. Dowiemy się, moi Kochani, za cztery dni robocze. Długo? No nam też wydało sie długo. Sypnęliśmy rupiami i poprosiliśmy o ekpres. Jutro o 15oo.     
Przy odbiorze przyjdzie nam zapłacić 1200 zeta. Czyli alea iacta est.

Jakarta, noc z piątku, 13 stycznia na sobotę, 14 stycznia 2012, za dziesięć druga

Lipa.
Formularz tyczący się opuszczenia terenu szkoły przed magiczną 15.30 wypełniony i złożony na ręce dyrekcji. O 12.30 wychodzimy. Powtórka z wczorajszej rozrywkowej podróży do centrum. W ambasadzie jesteśmy pół godziny przed magiczną trzecią. Starżnik karze czkać. Fajka od fajki. Za pięć, wbijamy. Podchodzimy do okienka, gdzie płaci się za wizy. Pani nabija na kasie 1 800 000 rupii. No to polegliśmy. Miało być 3 150 000. Najwidoczniej pojechali po dniach pobytu na terenie Chin. Niechybnie dostaliśmy wizy na miesiąc...
Lipa.
Ale zapłacić trzeba, co zrobić... Płacimy, dostajemy paragon. W okienku obok Pani życzy nam miłej podróży i wręcza paszporty. Drżącymi rękami sprawdzamy pierwszy. Double entry, 90 days. Drugi. To samo. Czyli z trzecim jest coś nie tak. Renata nie jest już nawet w stanie znaleźć odpowiedniej strony w swoim przeładowanym pieczątkami i wlepkami paszporcie. Wreszcie jest. Double entry, 90 days.
O żesz w cholerę, udało się! Pojęcia nie mam, czemu zapłaciliśmy mniej, niż w tabelce. Może Polska ma jakieś specjalne wizowe relacje z Chinami? Nieważne, mamy je, kasa nie przepadła, szansa na nową przygodę nie przepadła. I jeszcze jedna śmiesznostka. Tak się zastanawialiśmy, czy zaznaczyć we wniosku pojedynczy wjazd czy wjazdy dwa. Dwa kosztowały chyba z pięćdziesiąt zeta drożej od łebka. A co tam, nuż się przyda, może się pojedzie na krotką wycieczkę do Ułan Bator czy coś. No i mamy dwa wjazdy. I teraz uwaga. Duration of each stay: 90 days. Tak to jest na wizie sformułowane. Czyli dwa razy po 90 dni – nie 90 dni z możliwością opuszczenia kraju i powrotu w trakcie ich trwania. Wygląda na to, że już w tej chwili, głupim przypadkiem, mamy wizy na całe pół roku! Może z przeznaczeniem jednak jest coś na rzeczy? A może po prostu głupi ma szczęście...
Lewin słuchał ich i widział wyraźnie, że właściwie nie było ani tych skreślonych sum, ani rur, ani w ogóle nic w tym rodzaju i że wszyscy oni wcale się nie złościli, tylko że byli to tacy przemili, zacni ludzie i wszystko pomiędzy nimi odbywało się tak pięknie i sympatycznie. Nikt nikomu nie wchodził w drogę i wszystkim było przyjemnie. Dla Lewina jedna rzecz była godna uwagi: oto dnia tego wszyscy oni byli dla niego całkiem przezroczyści, a on z drobnych, dawniej niedostrzegalnych oznak rozpoznawał duszę każdego — i widział jasno, że wszyscy byli dobrzy. A zwłaszcza wszyscy oni lubili Lewina tego dnia. Widać to było ze sposobu, w jaki z nim rozmawiali, jak serdecznie, z jaką miłością nań patrzyli — ci nawet, którzy go nie znali.
Tak jak u Tołstoja wszyscy lubili wreszczie szczęśliwie zakochanego Lewina, tak dziś wszyscy lubili nas. Z obsługą Seven-Eleven na czele. Nie mieliśmy wątpliwości, że to z myślą o nas właśnie najlepszy spożywczak w mieście przygotował hotdogową promocję. Za każde wydane 30 000 – potężny hotdog gratis. No to wydaliśmy. Na lody, orzeszki, red brainfreeza, kratingdaenga, papierosy. Uzbierało się. Tak dobre hotdogi jak w 7/11 jedliśmy w Indonezji po raz pierwszy. I prawdopodobnie ostatni. I one też nas lubiły.
Wyjątkowo udany piątek trzynastego skończyliśmy właśnie przed chwilą opijać z Josee. Wspominałem już, że od dłuższego czasu Kanadyjka wydawała nam się osobą potencjalnie interesującą, nasze nieliczne konwersacje w autobusie i w szkole nigdy jednak nie wzbijały się ponad poziom pięciominutowych chit-chatów. Dwie sytuacje podczas pierwszych trzech dni po powrocie z wakacji urzekły mnie jednak tak bardzo, że postanowiłem coś z naszą pełną północnej rezerwy relacją zrobić. Po pierwsze Josee nie gestykulowała przy piosenkach religijnych na rozpoczęciu roku dla nauczycieli, a wymagało to nie lada asertywności, żeby nie powiedzieć jaj. Po drugie, na skrzeczące napomnienie naszej filipińskiej superwajzorki, że pora już iśc na lunch, odparła zimno coś w rodzaju I’ll stay by my antisocial self”. No bratnia dusza. I to na takim zdominowanym przez KGS-owskie chrześcijańksie mission and vision intelektualnym postkowiu. Podczas którejś płytkiej konwersacji dowiedziałem się, że Josee planuje kupić sobie odtwarzacz DVD, bo ma mnóstwo filmów, a nie ma ich na czym oglądać. No więc zaprosiliśmy ją na dzisiejszy wieczór na patio. My przynosimy kompa, ona filmy, zaproponowała między Trainspotting, wszyscy przynosimy piwo. Przyszła z naręczem płyt, ale bez piwa. Przeprosiła nas, że jest zmęczona i jednak pójdzie spać. No spoko, trochę szkoda, ale po prawdzie to i my nie mieliśmy dziś, po wizowych przejściach, wielkiej zajawki na oglądanie, dużą za to na porządną rozmowę. Staliśmy tak więc i rozmawialiśmy, to pomyślałem, że otworzę sobie jednak tego bintanga. Po chwili usiedliśmy i Josee zapytała, czy może podkraść fajeczkę. Potem powiedziała, że jednak skoczy do lodówki po swoje browary. Potem ja skoczyłem do naszej lodówki. A potem jeszcze raz, miałem się dziś czym dzielić. Ostatecznie przez dobre cztery godziny siedzieliśmy tak sobie na wyłożonej białymi kaflami posadzce naszego patio, paląc, kipując na te białe kafle i rozmawiając o wszytskim, co, jak się okazało, i nam i jej od dawna leżało  na sercu.
 








3 comments:

  1. 1. i 2. Manifa towarzysząca nam w drodze do ambasady. Dzięki niej kawałek dalej miasto zakorkowało się jeszcze bardziej niż zwykle, a to już naprawde bardzo. Niewiele brakowało do poziomu z odcinka Doctora Who, gdzie ludzie jechali w korku przez całe życie :P

    3. i 4. Hotdogowe świętowanie wizowego sukcesu i początku nowej przygody...

    5. I poprawiny w niedzielę. Jak na złość, jak postanowiliśmy, że się stąd zabieramy, w pobliskim centrum handlowym otworzyli tani bar z sushi...

    ReplyDelete
  2. Na nude nie mozecie narzekac, to fakt:)
    Trzymajcie sie!

    ReplyDelete