Pożegnanie z Ludźmi Ze Wzgórz i Krainą
Śmierci • jak wydostać się z Sulawesi • minusy dodatnie azjatyckiego rasizmu • Jawa
budzi nas ze snu • w niebezpieczeństwie – romans socjologiczny • spaleni
słońcem
Jakarta, noc z piątku, 6 stycznia na
sobotę, 7 stycznia 2012, pół do dwunastej
Jakarta, noc z pątku, 20 stycznia, na
sobotę, 21 stycznia 2012, pół do jedenastej
Jakarta, noc z soboty, 21 stycznia, na
niedzielę, 22 stycznia 2012 (wigilia Chińskiego Nowego Roku), za kwadrans jedenasta
Po dziewiętnastu dniach
wolno obracająca się wskazówka naszej podróży po Indonezji zatoczyła pełne
koło, na powrót przywodząc nas do Jakarty, a mnie na moje nocne patio. Koło
okazało się może nie tak okazałe, jak w pierwotnych śmialych zamierzeniach,
niemniej jednak satysfakcjonujące. Zanim pozwolę sobie na krótkie podsumowanie
wakacji, na miejscu wydaje się skreślenie paru słów na temat ich ostatniej
prostej.
Żal było nam opuszczać
Tana Toraja, Krainę Ludzi Ze Wzgórz. Przez te kilka dni dostosowaliśmy swój
rytm do spokojnego bicia serca i równego oddechu Rantepao, do piania kogutów o
świcie, pogodnych poranków, idealnych na wędrówki po funeralnej okolicy,
głównego posiłku dnia w Saruran, które stało się naszą stołówką, do deszczowych
popołudni, podczas ktorych relaksowalismy się w pokoju przy brytyjskich
serialach, wreszcie do chłodnawych wieczorów na hotelowym ganku... Przykro było
burzyć w sobie tę przyjemną harmonię, trzeba nam było jednak znów ruszać w
drogę.
Po pierwsze, dlaczego
Surabaya. Otóż okazało się, niestety, że najbliższy prom na Flores, jedną z
ciekawszych wysp Nusa Tenggara, na której plażach myślałem odpocząć na koniec
podróży, odchodził z Makassaru dopiero 4 stycznia. Za późno, bylibyśmy na
miejscu dopiero nazajutrz, 5 stycznia, a przecież już cztery dni później, w
poniedziałek, startuje szkoła, co wypada uczcić pojawieniem się w jej progach.
Z samolotu na Flores zrezygnowac musieliśmy ze względu na zaporową cenę, chyba
około tysiąca złotych za naszą grupę. Więc plan B, wcześniejszy powrót na Jawę.
Surabaya była najbliżej, poza tym mieliśmy się tam spotkać z Ferą, naszą
niedoszłą pracodawczynią, która wciąż mogła mieć dla nas propozycję
zatrudnienia konkurencyjną wobec KGS. Opcję opuszczenia naszej szkoły ciągle
bowiem bierzemy pod uwagę.
Trzy autobusy po śniadaniu
byliśmy na lotnisku. Kurs na biuro Merpati. Jak nad wyraz często bywa,
martwiliśmy się na próżno. Pani, bez zrzędzenia, i bez dodatkowych opłat,
wydrukowała nam bilety i po sprawie. Czas do boardingu upłynął nam szybko przy
Kevinie Samym w Domu. Święta z Culkinem to nie tylko polska specyfika, okazuje
się...
Indonezja jest rasistowska.
Nie dziwota właściwie, wszak cały świat zdaje się być rasistowski. Indonezja
jest jednak rasistowska na modłę azjatycką. W wersji południowo-wschodniej,
naznaczonej rysem kolonializmu. Jest autorasistowska. Na poziomie
nieświadomości zbiorowej indonezyjskie społeczeństwo nosi w sobie wyraźny
kompleks niższości wobec białego człowieka. Ujawnia się on nieskrępowanie i w
całej okazałości w obrębie najliczniejszej jego warstwy, Indonezyjczyków ubogich
i niewykształconych. To oni właśnie przodują w gapieniu się na nas jak cielęta
na malowane wrota i bezmyślnym wykrzykiwaniu ‘hello mister’, oni głównie chcą
sobie z nami robić zdjęcia, im wreszcie - choć przyznam, że relatywnie rzadko –
pojawiają się w oczach symbole dolarów. A nad głowami żaróweczki oznaczające
genialny pomysł okantowania nas. Składając to wszystko do kupy, jesteśmy
odbierani jako przedstawiciele zamożniejszego, lepszego świata, czyli jako
ludzie ulepieni z lepszej gliny, jakkolwiek nieszczęśliwie by to nie brzmiało –
lepsi. Nieco inaczej rzecz się ma z przedstawicielami klasy średniej. Tu
kompleks ujawnia się pośrednio, w formie nieco zawoalowanej. Elitom nie wypada
po prostu lgnąć do białych, zamisat tego starają się one, nieudolnie i
powierzchownie, realizować stereotyp dobrobytu przypisywanego zachodniej klasie
średniej. Począwszy od spędzania wolnego czasu na zakupach w odpowiednich
centrach handlowych, przez zamiłowanie do wszelkich marek i produktów
importowanych, po posyłanie dzieci na zagraniczne studia. Albo, na dobry start,
do miejscowych szkół, w których uczą
expaci. Stąd banalna i smutna nieco prawda, która uderza nas, gdziekolwiek nie
jedziemy uczyć. Wysokość naszych pensji co najwyżej połowicznie uzależniona
jest od umiejętności i doświadczenia. Reszta to pożądana przez klientów szkół prezencja
oparta na kolorze skóry.
Dlaczego wspominam o tym w
tym miejscu? Wsiadamy do samolotu, mościmy się w ciasnych siedzeniach klasy
ekonomicznej. Nogi w tę, we w tę, próbuję ułożyć się do snu, kiedy podchodzi do
nas jakiś ważniejszy steward. Tak mu przyszło do głowy, że nam tu niewygodnie,
bo ze mnie taki duży mężczyzna, a w klasie biznes są miejsca, może byśmy się
chcieli przesiąść... Niby sensowna propozycja, ale sami sobie odpowiedzcie na
pytanie: jaka jest szansa, że zaproponowałby coś takiego pasażerom miejscowym,
choćby nie wiem jak byli duzi?
W ten właśnie sposób –
owszem, postanowiliśmy odpuścić sobie tym razem zmienianie świata – po raz
pierwszy w życiu leciałem klasą biznes. Biorąc pod uwagę różnicę w cenie biletów
– nasze kosztowały razem około 400 złotych, za biznesowe zapłacilibyśmy jakieś
900 – jeszcze długo pewnie takową nie polecę. Nie powiem, miejsce na nogi było.
Dotychczas miałem tak wygodnie tylko w tanich liniach, kiedy udało mi się
usiąść przy wyjściu ewakuacyjnym. Do tego stewardessy oszczędziły nam,
upewniwszy się, że wiemy o co chodzi, pantomimicznej lekcji obsługi pasów i
kamizelki ratunkowej.
Przypomnę jeszcze, że to
nie pierwsza tego typu sytuacja podczas tej niedługiej stosunkowo podróży.
Przecież wykupiwszy najtańsze, dziadowskie bilety na prom z Balikpapan do
Makassaru, zamiast tłoczyć się w dusznej wspólnej sali, płynęliśmy sobie całkiem
wygodnie w klimatyzowanym hallu kabin vipowskich. Dostaliśmy jeszcze kluczyk do
osobnej łazienki, żebyśmy nie musieli za daleko chodzić. A kapitan przy każdej
okazji zabawiał nas rozmową. Pachnie kolonializmem, nie da się zaprzeczyć...
Niesamowite, jak to w ludziach siedzi...
No
właśnie, Sylwester. Gość zza kontuaru bez mrugnięcia okiem oświadczył, że z
okazji wigilii Nowego Roku ceny są dziś specjalne. Możeny dostać dwójkę nie za
standardowe 135 000 rupii, ale za jedyne 160 000! Cóż, liczyliśmy się z tym, w
grucie rzeczy byliśmy przygotowani nawet na znacznie większe zdzierstwo. W
obliczu późnej pory, niesprzyjającej ekplorowaniu okolicy aury oraz dostępności
prysznica i internetu, zdecydowaliśmy się zostać. Umyliśmy się i przebraliśmy,
to najważniejsze. Wyjście na kolację, o jakiejś imprezie nie wspominając, jakoś
wcale a wcale nie wydawało nam się kuszące. Dla mnie nawet sama kolacja nie
wydawała się kusząca. Czymś się chyba lekko strułem, stawiam na dziwacznie
tłustą imbirową kawę, którą kupiłem na lotnisku w Makassarze, żeby uzyskać
dostęp do wygodnego fotela i internetu. Dotychczas skręca mnie trochę, jak o
niej myślę. Ale Olivera wypadało nakarmić. Próbowaliśmy, korzystając z
uprzejmości recepcjonisty, zamówić coś z pizzy hut albo mcdonalda, ale było już
najwyraźniej za późno. Faktycznie, dziewiąta. W związku z powyższym nasza
impreza skończyła się na indonezyjskiej zupce chińskiej i oglądaniu Batmana w
telewizji. Nie wiem, o której zasnęliśmy, ale na pewno nie doczekaliśmy do
północy...
Nowy rok zaczął się dla
mnie punktualnie o siódmej rano, kiedy to ktoś z obsługi zapukał do naszych
drzwi z herbatą i ciastkami. Miło bardzo, że herbata i ciastka, ale żeby budzić
ludzi o tak nieludzkiej porze, i to pierwszego stycznia! No panie Waldku! Dobijają
czasem te różnice kulturowe... Szczęśliwie moje trzewia, które wczoraj
wieczorem chybotały się na ostrzu noża, postanowiły wybaczyć mi ohydną kawę –
po co ją piłem, skoro była ohydna, oto jest pytanie – i odpuścić mi rzyganie.
To by dopiero był paradoks i chichot losu, przerzygać noworoczny ranek nie
wziąwszy poprzedniego wieczora do ust alkoholu...
Nowy rok wstał, okazało się – kiedy wyszliśmy
na zewnątrz, bo okna nie było na wyposażeniu pokoju – pogodny, nawet nazbyt
pogodny. Po wczorajszej ulewie nie było śladu, słońce prażyło złośliwie.
Połaziliśmy trochę po okolicy, ale bez wielkiego entuzjazmu. Trochę mamy już
dość zwiedzania, to prawda. Poza tym wygląda na to, że prócz Yogyakarty nie ma
w Indonezji miast zwiedzania wartych i tyle. Wszystkie są z grubsza na jedno
kopyto, kopyto kulawego konia. Jak mawiała Triss Merigold, nieistotne, że
chodziło jej o nagich mężczyzn: jeśli się widziało jednego, to widziało się
wszystkie. Z dwóch dni, które spędziliśmy w Syrabayi, wspomnienia warta jest
tylko jedna przygoda. Ale za to jaka...
Krótka historia krótkiego,
acz namietnego, romansu z Ferą i jej mężem. Grę wstępną rozpoczęliśmy już przez
telefon. Wysłaliśmy Ferze esemesa, że jesteśmy in town i chętnie się spotkamy.
Że czekamy w ustronnym Orchideowym Zajeździe przy ulicy Bongkaran w Chinatown.
Na co błyskawicznie otrzymaliśmy odpowiedź. “Bądźcie ostrożni. Wybraliście niebyt
bezpieczną część miasta.” Powiało grozą. Od razu słońce skryło się za chmurami
a ludzie poczęli na nas patrzeć spode łbów. I zgrzytać zębami. O umówionej
porze spotkania dostaliśmy widomość, że nasi oblubieńcy są w drodze. Po jakiejś
godzinie do lobby, gdzie siedzieliśmy nad komputerem, pewnym krokiem wszedł
niewysoki jegomość. Przedstawił się jako Daniel i, upewniwszy się, że my to my,
przeszedł do rzeczy. „Dlaczego wybraliście taki hotel?”. Trochę nas
skonsternowało to pytanie. Po pierwsze, skoro je zadał, to albo chciał nam
złośliwie dać do zrozumienia, że on takiego syfu by nie zdzierżył, albo
autentycznie się zatroskał, że rodzina bule się zagubiła i trafiła do totalnej
speluny. Gwoli wyjaśnienia, hostel naprawdę był bardzo daleko od najgorszych, w
jakich przyszło nam się zatrzymywać... Po drugie, pytanie nie zostało zadane
szeptem dla nas tylko przeznaczonym. Zostało zadane tak, żeby recepcjonista na
pewno usłyszał. „Był po drodze i był tani”, odparłem krótko, żeby zakończyć
niefortunny czasoprzestrzennie temat. Kwestia pierwsza znalazła swoje
wyjaśnienie w samochodzie, w którym poznaliśmy Ferę oraz Olivię, pięcioletnią
córkę państwa Kwan, i drugą córkę, paromiesięczną, o policzkach wielkich i nadętych jak u jakiejś
postaci z kreskówki. „Jak to się stało, że trafiliście do takiej okolicy?”. Ton
pytania i nuta autentycznego przerażenia w głosie pozwoliły nam wnioskować, że
pytanie z lobby nie było przytykiem, ale wyrazem zdziwienia, że jeszcze żyjemy.
Odpowiedzieliśmy, że przyjechaliśmy autobusem, i trochę z buta. „Dlaczego nie
wzięliście taksówki?!” No i jak tu takiemu odpowiedzieć... Bo było blisko, więc
się przeszliśmy? Lol? I wtedy zaczął się namiętny wykład. Że powinniśmy bardzo
uważać. Na co? Na naciągaczy! Że mogą zauważyć, że nie jesteśmy miejscowi i
sprzedać nam coś po zawyżonej cenie! O zgrozo, więc to o to chodziło! Tak, tak,
coś może kosztować trzydzieści tysięcy, a oni powiedzą sto tysięcy, tacy tu są
ludzie... Gdzie tam ludzie, to nie ludzie, to wilki! Bracie, czy myśmy się tu
teleportowali z Tęczowej Krainy, czy do diabła mieszkamy w tej Indonezji od
czterech miesięcy? Zresztą schowaj się z tą twoją Indonezją, Surabayą i jej
„złymi” dzielnicami, pojedź sobie na Bliski Wschód, to zobaczysz, że
indonezyjscy naciągacze to sympatyczne przedszkolaki. Tę część rozmowy
oczywiście rozegrałem sobie w głowie, żeby nie wybijać Daniela z rytmu.
Namiętny wykład trwał w najlepsze. Że to dzielnica biedoty i przestępców,
godnej pogardy lower class. Że przedstawiciele upper class, do której jego
rodzina najwyraźniej się zalicza, mają tu swoje interesy, centra handlowe na
przykład, ale tu nie bywają, tylko robią na nich pieniądze. I że nie ma się co
dziwić, że wczoraj nie chcieli nam dowieźć pizzy hut i macdonalda, po prostu
dostawcy boją się tu jeździć wieczorami, bo niechybnie ktoś by ich napadł i
zabrał wszystkie bigmaki... Ale spoko, on teraz zawiezie nas do najlepszej
plaza w mieście. Faktycznie, mall nie był brzydki, ale bez przesady, mall jak
mall. Daniel z widoczną radością zostawił samochód obsłudze valet parking,
weszliśmy. „Czy macie ochotę na kawę?” „Nie bardzo, bo wczoraj na lotnisku...”
„No to usiądźmy tutaj, w kawiarni”, uciął. No to usiedliśmy. Na szczęście mieli
trochę rzeczy poza kawą, więc było nad czym rozmawiać. Biznesowo wyszło nie
bardzo, szybko okazało się, że Kwanowie nie mają nam do zaproponowania niczego
ciekawszego od tego, co mamy w KGS. Brnęliśmy więc w tragikomiczny romans,
który przybierał coraz bardziej absurdalne oblicze. Opowiedzieliśmy trochę o
naszej dotychczasowej podróży, widocznie intrygując naszych rozmówców nazwami
miejscowości, o których albo nie słyszeli, albo słyszeli w takim świetle, że
sami by się tam na pewno nie wybrali. Chcąc nieco zmienić kurs, zapytałem o
plaże Jepary, na których planowaliśmy odpocząć przed powrotem do Jakarty.
„Jepara? Lepiej jedźcie na Bali!” No nie, kolejny... Czy dla tubylców to
naprawdę szczyt marzeń? Wyspa, na której na każdego z miliarda turystów
przypada miliard naganiaczy? Najwyraźniej... Może wreszcie czują się zauważani
i na pokrętny sposób poważani... Zeszło na podróżowanie pociągiem. Daniel i
Fera. Daniel: „Tylko nie jedzćie klasą ekonomi.
Drugą klasą tez nie. Tylko pierwszą.” Fera: „Ale przecież oni mówią, że
pierwszą już jechali i chcą spróbować czegoś nowego!” Daniel: „No dobrze, w
takim razie ewentualnie pojedźcie drugą...” Nie było sensu dalej tego ciągnąć,
romantyczna przygoda w widoczny sposób się kończyła. Oświadczyliśmy, że
powinniśmy już iść, bo chcemy jeszcze wpaść na dworzec i kupić bilety.
Bynajmniej nie na Bali. Przy całej swej naiwności niebezpiecznie graniczącej z
głupotą i wszechstronnym braku wyczucia, Kwanowie starali się dobrze odgrywać
rolę gospodarzy. Zaproponowali, że zawiozą nas na stację. Romans odżył, zapłonął
wręcz ogniem, kiedy przejeżdżaliśmy obok Marriottu. Stenogram z rozmowy między Danielem
i jego córeczką Olivią: „Pamiętasz, jak nocowaliśmy w Marriocie?” „Taaak!” „Chciałabyś
znowu nocować w Marriocie?” „Taaak!” „Dobrze, w wakacje zanocujemy w Marriocie”
WTF? Nocowanie w pobliskim hotelu jako sposób na niezapomniane wakacje? Zrobiło
się naprawdę gorąco... Ale szczytowanie dopiero się zaczynało. Poprosiliśmy o
zawiezienie na Pasar Turi, tam według przewodnika można nabyć bilety do
Semarang, skąd mieliśmy się dostać do Jepary. Po drodze Fera wytłumaczyła nam
jednak, że owszem, była kiedyś w Pasar Turi. Ale ostatnio była w Gambol. I
dworzec w Gambol jest o wiele ładniejszy. Więc tam nas zawiozą. Nam mowę
odebrało, a ona jak pomyślała, tak zrobiła. Orgazm.
Ostatecznie
bilety nabyliśmy następnego ranka. Daliśmy szansę drugiej klasie, która różni
się od pierwszej tym, że zamiast standardowej klimatyzacji są wiatraki. Pomysł
okazał się być strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że zapłaciliśmy dwukrotnie
mniej, niż za eksekutiv, to dzięki
temu, że przedziały nie były klimatyzowane, można było uchylić okna. Naturalny
nawiew, wspomagany przez wiatraki, dawał znacznie przyjemniejszy efekt niż
sztuczna klima. Po podróży do Yogyakarty w hermetycznie zamkniętym przedziale
przez cały wieczór chodziłem z dziwnie ciężką głową. Niechybnie objaw wywołany
różnicą temperatur, może ciśnienia. Do Semarag dojechaliśmy na tyle rześcy, że
zamiast szukać noclegu, postanowiliśmy nie czekając ani chwili złapać ostatni
autobus do Jepary. Po kolejnych dwóch godzinach byliśmy u celu. Plus pół godziny
walki z kierowcami becaków na drodze do hotelu Elim, ale i to, z rozpędu,
przetrawliśmy nad wyraz gładko.
Jepara to niewielkie czterdziestotysięczne miasteczko znane z licznych warsztatów produkcji mebli i z faktu, że urodziła się tu i przez większość swojego krótkiego dwudziestoipięcioletniego życia mieszkała Raden Ayu Kartini, dziewiętnastowieczna oświecona niewiasta. Feministka, powiedzielibyśmy dziś. Nas jednak, przynajmniej tym razem, dom i muzeum Kartini interesowały w takim stopniu, jak jeparańskie meble, czyli bardzo nie za bardzo. Przyjechaliśmy tu na kilka dni totalnego lenistwa wyzutego z wszelkiej głębi i aktywności intelektualnej. Z pełną świadomością pozwoliliśmy dojść do głosu naszej nieświadomości, która, bombardowana od miesięcy hasłem „Bali”, kazała nam jeść tłuste frytki, pić koktaile owocowe z lodem i spędzać dnie na najlepszej ponoć plaży północnego wybrzeża Jawy. Było to, przyznaję nie bez odrobiny wstydu, to, czego nam było trzeba na koniec wakacji. Daliśmy się wprawdzie boleśnie zjarać niepozornemu, bo przychmurzonemu, słońcu podczas kajakowania w ciepłym jak zupa Morzu Jawajskim, ale i tak było klawo.
Doniesiono mi, że zdjęcia nie działają. Cholerne chińskie blokady... Spróbuję wkrótce coś z tym zrobić, w międzyczasie - użyjcie wyobraźni ;)
ReplyDeleteCo bardziej wprawieni użytkownicy wyobraźni szybko się zorientują, że zdjęcia jednak działają, tyle że w sposób nieco inny od tego, do którego byliśmy przyzwyczajeni. Ot prosta sprawa, wystarczy kliknąć w tajemnicze prostokąciki figurujące między akapitami tekstu, a one w magiczny internetowy sposób połączą nas ze zdjęciami. Z potęgą Sieci żadne blokady nie wygrają! La la la, we shall overcome...
ReplyDeleteNiestety, moje wyobraźniowe wprawienie nie było w stanie poradzić sobie z trzecim obrazkiem z toaletowych ostrzeżeń - czynność na nim przedstawiona była zbyt enigmatyczna. Jednak gdzie kreatywne myślenie nie jest w stanie poradzić sobie, tam zawsze można użyć bezdusznego mechanizmu. I tak Google Translate objawił mi tą straszną prawdę - "Forbidden to wash the feet in the toilet". Chciałem przy okazji sprawdzić, czy na polski język Google równie skutecznie tłumaczy - i można chyba uznać, że tak: "Wolno umywać nogi w toalecie". Dzięki Ci, Google!!!
Co do swastyki, to zwróćmy uwagę, że to nie jest wcale "Vegetable Flavor", ani żadne "Soy-derivative Flavor", tylko właśnie "Vegetarian Flavor". Inaczej mówiąc, tastes like chicken, to jest, vegetarian. Pycha!(?) :P
Jeszcze tylko wspomnę, że frytki rzeczywiście wyglądają na tłuste. ^__^;
Płakałem ze śmiechu przy opowieści o rodzinie Kwan. Może jednak lepiej, że dla nich nie pracujecie, chociaż może pomieszkalibyście trochę w Marriocie...
ReplyDeleteDrogi Umgenni!
ReplyDeleteDzięki za odczarowanie zdjęć. Już Cię kiedyś,zdaję się, przyrównywałem do Satsuki z X-a, najwyraźniej wcale a wcale nie na wyrost ;)
I jak pięknie sobie poradziłeś z tym zdjęciem, toaletowym! Z drugiej strony gdybyś miał konto na fb, nie musiałbyś się głowić, bo symbolika powyższej nalepki została tamże szeroko omówiona dobry miesiąc temu... Swoja drogą zabawne, że nie jesteś jedyna osobą, dla której trzeci obrazek był niejasny. A mnie, po niespełna pół roku w Indoraju, nawet do głowy nie przyszło, że można się nad tym zastanawiać... Jak już miałbym coś roztrząsać, to chyba kwestię "dlaczego do cholery zabraniają porządnemu człowiekowi mycia nóg w klozecie?"...
P.S. Kupuj te bilety na MM, i oby nie było komplikacji z naszym przyjazdem. Spotykamy się w stolicy zaraz po naszym przylocie i wbijamy do S(s)todoły! Możliwe, że będziesz musiał przywieźć mi glany, bo nie mam ze sobą, a w trampkach to tak jakoś nie wypada. I może koszulkę. I kredkę do oczu. Dogramy jeszcze ;D
A skoro zdjęcia działają, oto krótki opis:
ReplyDelete1. Oliver w naszej hotelowej restauracyjce, Jepara
2. nocny do Makassaru
3. vegetarianism = fascism
4. multikulturalizm - nigdy nie zakładaj, że coś jest oczywiste...
5. słaba okolica naszego hotelu w Surabaya
6. jeśli nie chcesz tak skończyć, bezwzględnie używaj sunscreena (i maszynki do golenia)!
7. jeparańskie specjały - martabak
8. jeparańskie specjały - ryba grillowana na skorupach orzechów kokosowych, serwowana z bumbu
Juriuszu drogi!
ReplyDeleteNie wiem, czy skojarzyłeś, ale Fera Francisca Kwan to ta sama Fera, która, za naszym skromnym pośrednictwem, nawiązała z Tobą we wrześniu kontakt (romans, trzymając się konwencji). Ta, co Cię chciała zatrudnić, ale byłeś już, ku naszemu oczywistemu rozczarowaniu, po słowie z Gruzją.
Także mało brakowało, a to Ty spałbyś w Marriocie ;P Zresztą w gruncie rzeczy sprawa jest jeszcze otwarta, masz do niej maila...
Skoro są dania sojowe choćby o smaku flaków, to dlaczego by nie zadziałać w drugą stronę? Niektórym może i tego potrzeba. Ciekawe, jak mogłabym się żywić w Azji. Może taka podróż to najlepszy fortel odchudzający dla wegetarian?
ReplyDeleteCzy traktować dosłownie deklarację a propos MM? Dopiero ok. 14 lipca wylądujecie?
Czekam na wątki chińskie! Teraz widzę, że mam dojmujące braki lekturowe, jeśli chodzi o serię indonezyjską. Wolę póki co poczekać na nowe epizody, a właściwej rekonstrukcji zdarzeń posłuchać po Waszym powrocie.