Tuesday, March 13, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXIII

Rozdział XXIII, w którym...

Pożegnanie z Ludźmi Ze Wzgórz i Krainą Śmierci • jak wydostać się z Sulawesi • minusy dodatnie azjatyckiego rasizmu • Jawa budzi nas ze snu • w niebezpieczeństwie – romans socjologiczny • spaleni słońcem

Jakarta, noc z piątku, 6 stycznia na sobotę, 7 stycznia 2012, pół do dwunastej
Jakarta, noc z pątku, 20 stycznia, na sobotę, 21 stycznia 2012, pół do jedenastej
Jakarta, noc z soboty, 21 stycznia, na niedzielę, 22 stycznia 2012 (wigilia Chińskiego Nowego Roku), za kwadrans jedenasta

Po dziewiętnastu dniach wolno obracająca się wskazówka naszej podróży po Indonezji zatoczyła pełne koło, na powrót przywodząc nas do Jakarty, a mnie na moje nocne patio. Koło okazało się może nie tak okazałe, jak w pierwotnych śmialych zamierzeniach, niemniej jednak satysfakcjonujące. Zanim pozwolę sobie na krótkie podsumowanie wakacji, na miejscu wydaje się skreślenie paru słów na temat ich ostatniej prostej.

Żal było nam opuszczać Tana Toraja, Krainę Ludzi Ze Wzgórz. Przez te kilka dni dostosowaliśmy swój rytm do spokojnego bicia serca i równego oddechu Rantepao, do piania kogutów o świcie, pogodnych poranków, idealnych na wędrówki po funeralnej okolicy, głównego posiłku dnia w Saruran, które stało się naszą stołówką, do deszczowych popołudni, podczas ktorych relaksowalismy się w pokoju przy brytyjskich serialach, wreszcie do chłodnawych wieczorów na hotelowym ganku... Przykro było burzyć w sobie tę przyjemną harmonię, trzeba nam było jednak znów ruszać w drogę.


Kolejna doba w podróży. Nocny autobus z Rantepao do Makassaru mknął z górki znacznie szybciej niż się na nią wspinął kilka dni wcześniej. Do głównego portu na Sulawesi wjechaliśmy w związku z tym o dobre dwie godziny wyprzedzając rozkład. Na jakieś osiem godzin przed odlotem do Surabayi. Mieliśmy więc czas na jeszcze jeden długi spacer po mieście, śniadanie i pomartwienie się tym, że tu utkniemy.

Po pierwsze, dlaczego Surabaya. Otóż okazało się, niestety, że najbliższy prom na Flores, jedną z ciekawszych wysp Nusa Tenggara, na której plażach myślałem odpocząć na koniec podróży, odchodził z Makassaru dopiero 4 stycznia. Za późno, bylibyśmy na miejscu dopiero nazajutrz, 5 stycznia, a przecież już cztery dni później, w poniedziałek, startuje szkoła, co wypada uczcić pojawieniem się w jej progach. Z samolotu na Flores zrezygnowac musieliśmy ze względu na zaporową cenę, chyba około tysiąca złotych za naszą grupę. Więc plan B, wcześniejszy powrót na Jawę. Surabaya była najbliżej, poza tym mieliśmy się tam spotkać z Ferą, naszą niedoszłą pracodawczynią, która wciąż mogła mieć dla nas propozycję zatrudnienia konkurencyjną wobec KGS. Opcję opuszczenia naszej szkoły ciągle bowiem bierzemy pod uwagę.

Po drugie, dlaczego mielibyśmy tu utknąć. Otóż za bilety na loty większości miejscowych linii lotniczych nie da rady zapłacić europejskimi kartami kredytowymi. Trzeba dać zarobić agentom. Ci w Yogyakarcie życzyli sobie za dokonanie rezerwacji i wydrukowanie e-ticketów rozsądne 3 złote od głowy, w Jakarcie – akceptowalne 10. Niesympatyczny monopolista w Rantepao chciał 30, co już uznaliśmy za gruby nietakt. Jeszcze żeby buc znalazł jakieś tanie połączenie, ale nie, ledwo dało mu się wytłumaczyć, że nie chcemy Lion Aira, tylko znacznie tańsze Merpati. Z łachy kazał swojej pracowniczce sprawdzić jeszcze raz. Znaleźli, a jakże, to samo, co my znaleźliśmy pół godziny wczesniej  hotelu, ale z prowki zejść nie chcieli. Postanowiliśmy więc, o ile to tylko możliwe, wysłać ich do diabła. Uderzyliśmy w tym celu do miłej pani z biura informacji turystycznej i naświetliliśmy jej sytuację. Są bilety, są pieniądze, potrzebujemy tylko kogoś, kto mógłby wziąć od nas gotówkę i zapłacić za nie swoją kartą. Zgodziła się pomóc. Nie wiedząc biedna, co ją czeka. Gdybyśmy my wiedzieli, też dalibyśmy jej i sobie spokój i, zacisnąwszy zęby, zapłacili chamowi z agencji. Na początek internet działał jak po grudzie. Potem okazało się, że strona internetowa Merpati dopuszcza rezerwację biletów tylko dla pasażerów będących obywatelami pięciu krajów, wśród których Polska, a to niespodzianka, nie figurowała. Pisząc „pasażerów” mam na myśli pasażerów, nie osobę, na którą ma być dokonana rezerwacja, żeby to było jasne. Zdecydowaliśmy się zanaczyć opcję „Indonesian”, co stało się pierwszym powodem do zamartwiania sie lotem. Kiedy w końcu doczłapaliśmy się do płacenia, wyszło na jaw, że uczynna pani doktor, bo takim znaczącym tytułem się legitymowała, nie ma karty kredytowej, ma debetową... Cóż, nie każdy pracował przez rok obok finansowych wyjadaczy Home Brokera, nie dla każdego różnica jest oczywista... Pozostała nam tylko dziwaczna nieco możliwość zapłacenia za bilety w bankomacie... Musieliśmy poczekać na syna naszej zbawicielki, który był z babcią w szpitalu. W końcu się pojawił i razem pospieszyliśmy do ATM-u. Standardowa kolejka, standardowo tubylcy zamulają przy maszynach. Nasze polskie staruszki to przy nich hakerzy klasy światowej, pomarszczone paluszki relatywnie śmigają po ekranie dotykowym... Postaliśmy więc sobie, nawet zakupy zdążyliśmy zrobić w pobliskim sklepie, bo Oliver już się słaniał na nogach z głodu. Wreszcie przyszła nasza kolej. Postępując zgodnie z wytycznymi ze strony interentowej syn opłacił bilety, dostaliśmy paragonik. Wróciliśmy do biura informacji turystycznej, oddaliśmy pieniądze i poprosiliśmy o wydrukowanie biletów. Niestety, mail od Merpati nie nadzszedł, Nie nadszedł też następnego dnia, ani następnego, ani jeszcze następnego, kiedy już zbieraliśmy się do odjazdu. Syn wprawdzie mówił, że bukował już w ten sposób loty, że wystarczy zgłosić się do check-inu z paragonem, ale wiadomo, że miejscowi mają tendencję do nieznania się na takich rzeczach. Wianuszek polskich bursztynów tak czy inaczej trafił w zdziwione dłonie naszej dobrodziejki, ale cośmy się strachu najedli, to nasze.   

Trzy autobusy po śniadaniu byliśmy na lotnisku. Kurs na biuro Merpati. Jak nad wyraz często bywa, martwiliśmy się na próżno. Pani, bez zrzędzenia, i bez dodatkowych opłat, wydrukowała nam bilety i po sprawie. Czas do boardingu upłynął nam szybko przy Kevinie Samym w Domu. Święta z Culkinem to nie tylko polska specyfika, okazuje się...

Indonezja jest rasistowska. Nie dziwota właściwie, wszak cały świat zdaje się być rasistowski. Indonezja jest jednak rasistowska na modłę azjatycką. W wersji południowo-wschodniej, naznaczonej rysem kolonializmu. Jest autorasistowska. Na poziomie nieświadomości zbiorowej indonezyjskie społeczeństwo nosi w sobie wyraźny kompleks niższości wobec białego człowieka. Ujawnia się on nieskrępowanie i w całej okazałości w obrębie najliczniejszej jego warstwy, Indonezyjczyków ubogich i niewykształconych. To oni właśnie przodują w gapieniu się na nas jak cielęta na malowane wrota i bezmyślnym wykrzykiwaniu ‘hello mister’, oni głównie chcą sobie z nami robić zdjęcia, im wreszcie - choć przyznam, że relatywnie rzadko – pojawiają się w oczach symbole dolarów. A nad głowami żaróweczki oznaczające genialny pomysł okantowania nas. Składając to wszystko do kupy, jesteśmy odbierani jako przedstawiciele zamożniejszego, lepszego świata, czyli jako ludzie ulepieni z lepszej gliny, jakkolwiek nieszczęśliwie by to nie brzmiało – lepsi. Nieco inaczej rzecz się ma z przedstawicielami klasy średniej. Tu kompleks ujawnia się pośrednio, w formie nieco zawoalowanej. Elitom nie wypada po prostu lgnąć do białych, zamisat tego starają się one, nieudolnie i powierzchownie, realizować stereotyp dobrobytu przypisywanego zachodniej klasie średniej. Począwszy od spędzania wolnego czasu na zakupach w odpowiednich centrach handlowych, przez zamiłowanie do wszelkich marek i produktów importowanych, po posyłanie dzieci na zagraniczne studia. Albo, na dobry start, do miejscowych  szkół, w których uczą expaci. Stąd banalna i smutna nieco prawda, która uderza nas, gdziekolwiek nie jedziemy uczyć. Wysokość naszych pensji co najwyżej połowicznie uzależniona jest od umiejętności i doświadczenia. Reszta to pożądana przez klientów szkół prezencja oparta na kolorze skóry.   

Dlaczego wspominam o tym w tym miejscu? Wsiadamy do samolotu, mościmy się w ciasnych siedzeniach klasy ekonomicznej. Nogi w tę, we w tę, próbuję ułożyć się do snu, kiedy podchodzi do nas jakiś ważniejszy steward. Tak mu przyszło do głowy, że nam tu niewygodnie, bo ze mnie taki duży mężczyzna, a w klasie biznes są miejsca, może byśmy się chcieli przesiąść... Niby sensowna propozycja, ale sami sobie odpowiedzcie na pytanie: jaka jest szansa, że zaproponowałby coś takiego pasażerom miejscowym, choćby nie wiem jak byli duzi?

W ten właśnie sposób – owszem, postanowiliśmy odpuścić sobie tym razem zmienianie świata – po raz pierwszy w życiu leciałem klasą biznes. Biorąc pod uwagę różnicę w cenie biletów – nasze kosztowały razem około 400 złotych, za biznesowe zapłacilibyśmy jakieś 900 – jeszcze długo pewnie takową nie polecę. Nie powiem, miejsce na nogi było. Dotychczas miałem tak wygodnie tylko w tanich liniach, kiedy udało mi się usiąść przy wyjściu ewakuacyjnym. Do tego stewardessy oszczędziły nam, upewniwszy się, że wiemy o co chodzi, pantomimicznej lekcji obsługi pasów i kamizelki ratunkowej.

Przypomnę jeszcze, że to nie pierwsza tego typu sytuacja podczas tej niedługiej stosunkowo podróży. Przecież wykupiwszy najtańsze, dziadowskie bilety na prom z Balikpapan do Makassaru, zamiast tłoczyć się w dusznej wspólnej sali, płynęliśmy sobie całkiem wygodnie w klimatyzowanym hallu kabin vipowskich. Dostaliśmy jeszcze kluczyk do osobnej łazienki, żebyśmy nie musieli za daleko chodzić. A kapitan przy każdej okazji zabawiał nas rozmową. Pachnie kolonializmem, nie da się zaprzeczyć... Niesamowite, jak to w ludziach siedzi...


Im wyżej się człowiek znajdzie, tym boleśniejszy jest upadek. Akurat w samolocie nie miałoby to wielkiego znaczenia, w obliczu katastrofy pasażerowie wszystich klas złączyliby się się w egalitarnym dans macabre. Ale samolot nie spadł. Wylądowaliśmy spokojnie i wtedy dopiero się zaczęło. Oczywiście, mimo deszczowej pogody, nie wzięliśmy taksówki do hotelu, pospieszyliśmy do autobusu. Właściwie autobus sam w sobie był jeszcze całkiem do rzeczy, ale niestety nie zawiózł nas nawet w pobliże centrum Surabayi. Wysiadkę ogłoszono na dworcu autobusowym na peryferiach miasta. Zapadł zmrok, wciąż padało. Żadnych sensownych oznaczeń, nie wiadomo, gdzie się kierować, wszędzie tylko autobusy i autobusy. I tłumy naganiaczy. ‘Mister where you want go? Denpasar, Bali, Denpasar? Misterrr!’ Klasyka... To jakiś koszmar z tym pieprzonym Bali... O ile oczywiście z jakichś tajemniczych powodów nie chce sie tam jechać. Bo jeśli się chce, nie ma niczego prostszego. W Indonezji wszystkie drogi prowadzą na tę „rajską” wyspę, cudzysłów sarkastyczny. Można sobie stanąć w miejscu i zapalić fajkę, nim się dojdzie do jednej trzeciej, już jest się eskortowanym do odpowiedniego autobusu. Gorzej z dostaniem się z dworca w Surabayi do śródmieścia Surabayi. W końcu jednak ktoś wskazał nam drogę. Nieoświetlony przystanek, stoi jakiś grat. Nie jesteśmy tu od wczoraj, byle co nas nie rusza, ale po przyzwoitych sieciach TransJakarta i TransJogja, surabayska sieć Damri wypada nad wyraz marnie. Brudny zatłoczony autobus pogrążony w nieprzyjemnym półmroku rozświetlanym zwisającymi z sufitu gołymi żarówkami. Ludzie ponurzy jak mieszkańcy Innsmouth. Renata bierze na kolana Olivera ustępując miejsca jakiemuś dziadkowi z wnuczką, a ten bez żenady wyciąga papierosa i zaczyna napełniać wnętrze kłębami goździkowego dymu. Niby niepowtarzalny lokalny klimat, fajnie, ale po dobie w drodze jakoś przestaje się to doceniać... Jechaliśmy tak przez dobre czterdzieści minut, na drugi koniec miasta, gdzie planowaliśmy znaleźć niedrogi hotel. Ulice spływały rzekami, pora deszczowa najwyraźniej zaskakuje indonezyjskich  drogowców tak, jak zima polskich... Wysiedliśmy przy jakiejś główniejszej ulicy tak zwanego Chinatown, plecaki na grzbiety i w drogę. Dzięki błogosławionemu wyczuciu Renaty, od razu obraliśmy właściwy kierunek i dość szybko, choć momentami brodząc po pół łydki w wodzie, dotarliśmy do Orchid Guest House, pierwszego z polecanych przez przewodnik hosteli. Sylwester, do diabła, nie ma co...
          
          No właśnie, Sylwester. Gość zza kontuaru bez mrugnięcia okiem oświadczył, że z okazji wigilii Nowego Roku ceny są dziś specjalne. Możeny dostać dwójkę nie za standardowe 135 000 rupii, ale za jedyne 160 000! Cóż, liczyliśmy się z tym, w grucie rzeczy byliśmy przygotowani nawet na znacznie większe zdzierstwo. W obliczu późnej pory, niesprzyjającej ekplorowaniu okolicy aury oraz dostępności prysznica i internetu, zdecydowaliśmy się zostać. Umyliśmy się i przebraliśmy, to najważniejsze. Wyjście na kolację, o jakiejś imprezie nie wspominając, jakoś wcale a wcale nie wydawało nam się kuszące. Dla mnie nawet sama kolacja nie wydawała się kusząca. Czymś się chyba lekko strułem, stawiam na dziwacznie tłustą imbirową kawę, którą kupiłem na lotnisku w Makassarze, żeby uzyskać dostęp do wygodnego fotela i internetu. Dotychczas skręca mnie trochę, jak o niej myślę. Ale Olivera wypadało nakarmić. Próbowaliśmy, korzystając z uprzejmości recepcjonisty, zamówić coś z pizzy hut albo mcdonalda, ale było już najwyraźniej za późno. Faktycznie, dziewiąta. W związku z powyższym nasza impreza skończyła się na indonezyjskiej zupce chińskiej i oglądaniu Batmana w telewizji. Nie wiem, o której zasnęliśmy, ale na pewno nie doczekaliśmy do północy...

Nowy rok zaczął się dla mnie punktualnie o siódmej rano, kiedy to ktoś z obsługi zapukał do naszych drzwi z herbatą i ciastkami. Miło bardzo, że herbata i ciastka, ale żeby budzić ludzi o tak nieludzkiej porze, i to pierwszego stycznia! No panie Waldku! Dobijają czasem te różnice kulturowe... Szczęśliwie moje trzewia, które wczoraj wieczorem chybotały się na ostrzu noża, postanowiły wybaczyć mi ohydną kawę – po co ją piłem, skoro była ohydna, oto jest pytanie – i odpuścić mi rzyganie. To by dopiero był paradoks i chichot losu, przerzygać noworoczny ranek nie wziąwszy poprzedniego wieczora do ust alkoholu...

Nowy rok wstał, okazało się – kiedy wyszliśmy na zewnątrz, bo okna nie było na wyposażeniu pokoju – pogodny, nawet nazbyt pogodny. Po wczorajszej ulewie nie było śladu, słońce prażyło złośliwie. Połaziliśmy trochę po okolicy, ale bez wielkiego entuzjazmu. Trochę mamy już dość zwiedzania, to prawda. Poza tym wygląda na to, że prócz Yogyakarty nie ma w Indonezji miast zwiedzania wartych i tyle. Wszystkie są z grubsza na jedno kopyto, kopyto kulawego konia. Jak mawiała Triss Merigold, nieistotne, że chodziło jej o nagich mężczyzn: jeśli się widziało jednego, to widziało się wszystkie. Z dwóch dni, które spędziliśmy w Syrabayi, wspomnienia warta jest tylko jedna przygoda. Ale za to jaka...

                Krótka historia krótkiego, acz namietnego, romansu z Ferą i jej mężem. Grę wstępną rozpoczęliśmy już przez telefon. Wysłaliśmy Ferze esemesa, że jesteśmy in town i chętnie się spotkamy. Że czekamy w ustronnym Orchideowym Zajeździe przy ulicy Bongkaran w Chinatown. Na co błyskawicznie otrzymaliśmy odpowiedź. “Bądźcie ostrożni. Wybraliście niebyt bezpieczną część miasta.” Powiało grozą. Od razu słońce skryło się za chmurami a ludzie poczęli na nas patrzeć spode łbów. I zgrzytać zębami. O umówionej porze spotkania dostaliśmy widomość, że nasi oblubieńcy są w drodze. Po jakiejś godzinie do lobby, gdzie siedzieliśmy nad komputerem, pewnym krokiem wszedł niewysoki jegomość. Przedstawił się jako Daniel i, upewniwszy się, że my to my, przeszedł do rzeczy. „Dlaczego wybraliście taki hotel?”. Trochę nas skonsternowało to pytanie. Po pierwsze, skoro je zadał, to albo chciał nam złośliwie dać do zrozumienia, że on takiego syfu by nie zdzierżył, albo autentycznie się zatroskał, że rodzina bule się zagubiła i trafiła do totalnej speluny. Gwoli wyjaśnienia, hostel naprawdę był bardzo daleko od najgorszych, w jakich przyszło nam się zatrzymywać... Po drugie, pytanie nie zostało zadane szeptem dla nas tylko przeznaczonym. Zostało zadane tak, żeby recepcjonista na pewno usłyszał. „Był po drodze i był tani”, odparłem krótko, żeby zakończyć niefortunny czasoprzestrzennie temat. Kwestia pierwsza znalazła swoje wyjaśnienie w samochodzie, w którym poznaliśmy Ferę oraz Olivię, pięcioletnią córkę państwa Kwan, i drugą córkę, paromiesięczną,  o policzkach wielkich i nadętych jak u jakiejś postaci z kreskówki. „Jak to się stało, że trafiliście do takiej okolicy?”. Ton pytania i nuta autentycznego przerażenia w głosie pozwoliły nam wnioskować, że pytanie z lobby nie było przytykiem, ale wyrazem zdziwienia, że jeszcze żyjemy. Odpowiedzieliśmy, że przyjechaliśmy autobusem, i trochę z buta. „Dlaczego nie wzięliście taksówki?!” No i jak tu takiemu odpowiedzieć... Bo było blisko, więc się przeszliśmy? Lol? I wtedy zaczął się namiętny wykład. Że powinniśmy bardzo uważać. Na co? Na naciągaczy! Że mogą zauważyć, że nie jesteśmy miejscowi i sprzedać nam coś po zawyżonej cenie! O zgrozo, więc to o to chodziło! Tak, tak, coś może kosztować trzydzieści tysięcy, a oni powiedzą sto tysięcy, tacy tu są ludzie... Gdzie tam ludzie, to nie ludzie, to wilki! Bracie, czy myśmy się tu teleportowali z Tęczowej Krainy, czy do diabła mieszkamy w tej Indonezji od czterech miesięcy? Zresztą schowaj się z tą twoją Indonezją, Surabayą i jej „złymi” dzielnicami, pojedź sobie na Bliski Wschód, to zobaczysz, że indonezyjscy naciągacze to sympatyczne przedszkolaki. Tę część rozmowy oczywiście rozegrałem sobie w głowie, żeby nie wybijać Daniela z rytmu. Namiętny wykład trwał w najlepsze. Że to dzielnica biedoty i przestępców, godnej pogardy lower class. Że przedstawiciele upper class, do której jego rodzina najwyraźniej się zalicza, mają tu swoje interesy, centra handlowe na przykład, ale tu nie bywają, tylko robią na nich pieniądze. I że nie ma się co dziwić, że wczoraj nie chcieli nam dowieźć pizzy hut i macdonalda, po prostu dostawcy boją się tu jeździć wieczorami, bo niechybnie ktoś by ich napadł i zabrał wszystkie bigmaki... Ale spoko, on teraz zawiezie nas do najlepszej plaza w mieście. Faktycznie, mall nie był brzydki, ale bez przesady, mall jak mall. Daniel z widoczną radością zostawił samochód obsłudze valet parking, weszliśmy. „Czy macie ochotę na kawę?” „Nie bardzo, bo wczoraj na lotnisku...” „No to usiądźmy tutaj, w kawiarni”, uciął. No to usiedliśmy. Na szczęście mieli trochę rzeczy poza kawą, więc było nad czym rozmawiać. Biznesowo wyszło nie bardzo, szybko okazało się, że Kwanowie nie mają nam do zaproponowania niczego ciekawszego od tego, co mamy w KGS. Brnęliśmy więc w tragikomiczny romans, który przybierał coraz bardziej absurdalne oblicze. Opowiedzieliśmy trochę o naszej dotychczasowej podróży, widocznie intrygując naszych rozmówców nazwami miejscowości, o których albo nie słyszeli, albo słyszeli w takim świetle, że sami by się tam na pewno nie wybrali. Chcąc nieco zmienić kurs, zapytałem o plaże Jepary, na których planowaliśmy odpocząć przed powrotem do Jakarty. „Jepara? Lepiej jedźcie na Bali!” No nie, kolejny... Czy dla tubylców to naprawdę szczyt marzeń? Wyspa, na której na każdego z miliarda turystów przypada miliard naganiaczy? Najwyraźniej... Może wreszcie czują się zauważani i na pokrętny sposób poważani... Zeszło na podróżowanie pociągiem. Daniel i Fera. Daniel: „Tylko nie jedzćie klasą ekonomi. Drugą klasą tez nie. Tylko pierwszą.” Fera: „Ale przecież oni mówią, że pierwszą już jechali i chcą spróbować czegoś nowego!” Daniel: „No dobrze, w takim razie ewentualnie pojedźcie drugą...” Nie było sensu dalej tego ciągnąć, romantyczna przygoda w widoczny sposób się kończyła. Oświadczyliśmy, że powinniśmy już iść, bo chcemy jeszcze wpaść na dworzec i kupić bilety. Bynajmniej nie na Bali. Przy całej swej naiwności niebezpiecznie graniczącej z głupotą i wszechstronnym braku wyczucia, Kwanowie starali się dobrze odgrywać rolę gospodarzy. Zaproponowali, że zawiozą nas na stację. Romans odżył, zapłonął wręcz ogniem, kiedy przejeżdżaliśmy obok Marriottu. Stenogram z rozmowy między Danielem i jego córeczką Olivią: „Pamiętasz, jak nocowaliśmy w Marriocie?” „Taaak!” „Chciałabyś znowu nocować w Marriocie?” „Taaak!” „Dobrze, w wakacje zanocujemy w Marriocie” WTF? Nocowanie w pobliskim hotelu jako sposób na niezapomniane wakacje? Zrobiło się naprawdę gorąco... Ale szczytowanie dopiero się zaczynało. Poprosiliśmy o zawiezienie na Pasar Turi, tam według przewodnika można nabyć bilety do Semarang, skąd mieliśmy się dostać do Jepary. Po drodze Fera wytłumaczyła nam jednak, że owszem, była kiedyś w Pasar Turi. Ale ostatnio była w Gambol. I dworzec w Gambol jest o wiele ładniejszy. Więc tam nas zawiozą. Nam mowę odebrało, a ona jak pomyślała, tak zrobiła. Orgazm.
             
           Ostatecznie bilety nabyliśmy następnego ranka. Daliśmy szansę drugiej klasie, która różni się od pierwszej tym, że zamiast standardowej klimatyzacji są wiatraki. Pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że zapłaciliśmy dwukrotnie mniej, niż za eksekutiv, to dzięki temu, że przedziały nie były klimatyzowane, można było uchylić okna. Naturalny nawiew, wspomagany przez wiatraki, dawał znacznie przyjemniejszy efekt niż sztuczna klima. Po podróży do Yogyakarty w hermetycznie zamkniętym przedziale przez cały wieczór chodziłem z dziwnie ciężką głową. Niechybnie objaw wywołany różnicą temperatur, może ciśnienia. Do Semarag dojechaliśmy na tyle rześcy, że zamiast szukać noclegu, postanowiliśmy nie czekając ani chwili złapać ostatni autobus do Jepary. Po kolejnych dwóch godzinach byliśmy u celu. Plus pół godziny walki z kierowcami becaków na drodze do hotelu Elim, ale i to, z rozpędu, przetrawliśmy nad wyraz gładko.


Jepara to niewielkie czterdziestotysięczne miasteczko znane z licznych warsztatów produkcji mebli i z faktu, że urodziła się tu i przez większość swojego krótkiego dwudziestoipięcioletniego życia mieszkała Raden Ayu Kartini, dziewiętnastowieczna oświecona niewiasta. Feministka, powiedzielibyśmy dziś. Nas jednak, przynajmniej tym razem, dom i muzeum Kartini interesowały w takim stopniu, jak jeparańskie meble, czyli bardzo nie za bardzo. Przyjechaliśmy tu na kilka dni totalnego lenistwa wyzutego z wszelkiej głębi i aktywności intelektualnej. Z pełną świadomością pozwoliliśmy dojść do głosu naszej nieświadomości, która, bombardowana od miesięcy hasłem „Bali”, kazała nam jeść tłuste frytki, pić koktaile owocowe z lodem i spędzać dnie na najlepszej ponoć plaży północnego wybrzeża Jawy. Było to, przyznaję nie bez odrobiny wstydu, to, czego nam było trzeba na koniec wakacji. Daliśmy się wprawdzie boleśnie zjarać niepozornemu, bo przychmurzonemu, słońcu podczas kajakowania w ciepłym jak zupa Morzu Jawajskim, ale i tak było klawo. 











7 comments:

  1. Doniesiono mi, że zdjęcia nie działają. Cholerne chińskie blokady... Spróbuję wkrótce coś z tym zrobić, w międzyczasie - użyjcie wyobraźni ;)

    ReplyDelete
  2. Co bardziej wprawieni użytkownicy wyobraźni szybko się zorientują, że zdjęcia jednak działają, tyle że w sposób nieco inny od tego, do którego byliśmy przyzwyczajeni. Ot prosta sprawa, wystarczy kliknąć w tajemnicze prostokąciki figurujące między akapitami tekstu, a one w magiczny internetowy sposób połączą nas ze zdjęciami. Z potęgą Sieci żadne blokady nie wygrają! La la la, we shall overcome...

    Niestety, moje wyobraźniowe wprawienie nie było w stanie poradzić sobie z trzecim obrazkiem z toaletowych ostrzeżeń - czynność na nim przedstawiona była zbyt enigmatyczna. Jednak gdzie kreatywne myślenie nie jest w stanie poradzić sobie, tam zawsze można użyć bezdusznego mechanizmu. I tak Google Translate objawił mi tą straszną prawdę - "Forbidden to wash the feet in the toilet". Chciałem przy okazji sprawdzić, czy na polski język Google równie skutecznie tłumaczy - i można chyba uznać, że tak: "Wolno umywać nogi w toalecie". Dzięki Ci, Google!!!

    Co do swastyki, to zwróćmy uwagę, że to nie jest wcale "Vegetable Flavor", ani żadne "Soy-derivative Flavor", tylko właśnie "Vegetarian Flavor". Inaczej mówiąc, tastes like chicken, to jest, vegetarian. Pycha!(?) :P

    Jeszcze tylko wspomnę, że frytki rzeczywiście wyglądają na tłuste. ^__^;

    ReplyDelete
  3. Płakałem ze śmiechu przy opowieści o rodzinie Kwan. Może jednak lepiej, że dla nich nie pracujecie, chociaż może pomieszkalibyście trochę w Marriocie...

    ReplyDelete
  4. Drogi Umgenni!

    Dzięki za odczarowanie zdjęć. Już Cię kiedyś,zdaję się, przyrównywałem do Satsuki z X-a, najwyraźniej wcale a wcale nie na wyrost ;)

    I jak pięknie sobie poradziłeś z tym zdjęciem, toaletowym! Z drugiej strony gdybyś miał konto na fb, nie musiałbyś się głowić, bo symbolika powyższej nalepki została tamże szeroko omówiona dobry miesiąc temu... Swoja drogą zabawne, że nie jesteś jedyna osobą, dla której trzeci obrazek był niejasny. A mnie, po niespełna pół roku w Indoraju, nawet do głowy nie przyszło, że można się nad tym zastanawiać... Jak już miałbym coś roztrząsać, to chyba kwestię "dlaczego do cholery zabraniają porządnemu człowiekowi mycia nóg w klozecie?"...

    P.S. Kupuj te bilety na MM, i oby nie było komplikacji z naszym przyjazdem. Spotykamy się w stolicy zaraz po naszym przylocie i wbijamy do S(s)todoły! Możliwe, że będziesz musiał przywieźć mi glany, bo nie mam ze sobą, a w trampkach to tak jakoś nie wypada. I może koszulkę. I kredkę do oczu. Dogramy jeszcze ;D

    ReplyDelete
  5. A skoro zdjęcia działają, oto krótki opis:

    1. Oliver w naszej hotelowej restauracyjce, Jepara

    2. nocny do Makassaru

    3. vegetarianism = fascism

    4. multikulturalizm - nigdy nie zakładaj, że coś jest oczywiste...

    5. słaba okolica naszego hotelu w Surabaya

    6. jeśli nie chcesz tak skończyć, bezwzględnie używaj sunscreena (i maszynki do golenia)!

    7. jeparańskie specjały - martabak

    8. jeparańskie specjały - ryba grillowana na skorupach orzechów kokosowych, serwowana z bumbu

    ReplyDelete
  6. Juriuszu drogi!

    Nie wiem, czy skojarzyłeś, ale Fera Francisca Kwan to ta sama Fera, która, za naszym skromnym pośrednictwem, nawiązała z Tobą we wrześniu kontakt (romans, trzymając się konwencji). Ta, co Cię chciała zatrudnić, ale byłeś już, ku naszemu oczywistemu rozczarowaniu, po słowie z Gruzją.

    Także mało brakowało, a to Ty spałbyś w Marriocie ;P Zresztą w gruncie rzeczy sprawa jest jeszcze otwarta, masz do niej maila...

    ReplyDelete
  7. Skoro są dania sojowe choćby o smaku flaków, to dlaczego by nie zadziałać w drugą stronę? Niektórym może i tego potrzeba. Ciekawe, jak mogłabym się żywić w Azji. Może taka podróż to najlepszy fortel odchudzający dla wegetarian?

    Czy traktować dosłownie deklarację a propos MM? Dopiero ok. 14 lipca wylądujecie?

    Czekam na wątki chińskie! Teraz widzę, że mam dojmujące braki lekturowe, jeśli chodzi o serię indonezyjską. Wolę póki co poczekać na nowe epizody, a właściwej rekonstrukcji zdarzeń posłuchać po Waszym powrocie.

    ReplyDelete