Friday, March 30, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXV (cz.1;)


Rozdział XXV, w którym...

Cień góry Ognia • stylistyczny powrót do przeszłości • lotniskowa familiada • wózeczki i pani ze śmiesznym głosem, czyli najlepszy bihun w mieście • Jakarta – literally – off the beaten track • krakowiaczki dwa jakartańskie Chinatown po raz drugi, lepszy • bilard absolutny • ciocia Madzia • woń Stasiun Senen • Piżama Party i Tania Książka Z Drugiej Ręki Party w Plaza Indonesia

Kaliurang, noc ze środy, 1 lutego na czwartek, 2 lutego 2012, jedenasta

Cień Góry Ognia znów kładzie się cieniem na moją altankę w ogrodzie Hotelu Vogels. Niedosłownie, wioska kryje się przecież przed Merapi za górą, dzięki czemu w razie erupcji nie grozi jej raczej nic gorszego niż utonięcie w wulkanicznym popiele i pyle. No i jest noc. Krzyż Południa jeśli gdzieś świeci, to świeci za chmurami, podobnie jak księżyc. Właściwie niedosłownie też żaden cień się tu nie kładzie, tak mi się jakoś po prostu otwierające zdanie ułożyło. Ale i tak jest klawo. Klawo na tyle, że zamiast wypocząć przed kolejną ekspedycją – briefing z Christianem Awuyem za pięć godzin – postanowiłem skreślić parę słów na temat ostatnich kilku dni ponownego odkrywania, w towarzystwie rodziców i siostrzyczki, uroków Jawy. Wyśpię się, jak to się mówi, po śmierci. Albo, bardziej banalnie – ogólna banalność zdaje się dziś wyjątkowo wyłazić z tekstu jak słoma z butów - w autobusie.

Poniższe zestawienie uroków Indonezji, miejscami niewątpliwie wątpliwych, a doświadczanych tym razem w rodzinnym gronie, ma niekiedy charakter na tyle wybiórczy, że daruję sobie układanie ich w jakieś epickie ciągi myślowe. Niech się stanie pamiętniczek. Swoją drogą, czytałem ostatnio swoje pamiętniczkowe teksty z Chin sprzed pięciu lat. Bożesztymój. Jak wyście mogli to czytać? A niektórzy nawet to chwalili... Shame on you... Ale co tam, ten jeden raz wróćmy do korzeni...     

Piątek, 27 stycznia. Trzeba by rodzinę odebrać z lotniska. Zarząd lotniska Soekarno-Hatta postarał się o to, by spotkanie po miesiącach rozłąki uczynić momentem doniosłym i wyjątkowym. Jakże by to było, gdyby Wasz narrator siedział sobie po prostu po turecku przy barierkach dla odbierających i czytał „Idiotę”, co jakiś czas tylko podnosząc wzrok, by sprawdzić, czy wreszcie idą? Gdzie tu miejsce na ekscytowanie się przyjazdem rodziny, na denerwowanie się ciągle powiększającym się opóźnieniem lotu, kiedy ważą się losy księcia Myszkina? Jakże to tak?  No więc siedział tak sobie przez czas jakiś Wasz uniżony, w pewnym jednak momencie dokonał interesującego a wielce ważkiego spostrzeżenia. Liczba przyjezdnych jakoś nijak nie chciała mu się zgodzić z liczbą lotów na tablicy. Podróżnych było jakby za mało. Poszedł zatem po rozum do głowy i wrócił – oto jak rozwija lektura Dostojewskiego – z wnioskiem następującym. Albo w tunelu  zagnieździł się ludojad (siła 4) i zjada średnio połowę pasażerów każdego lotu, albo z hali D2 jednego z największych lotnisk w regionie jest więcej niż jedno wyjście. Brzytwa Ockhama, dedukcja, jak zwał tak zwał, druga hipoteza zdawała się mieć większą wartość eksplanacyjną. I okazała się prawdziwa. Wychodząc z hali przylotów można przy standach kompani taksówkowych pójść w lewo albo w prawo. Barierki dla odbierających rozstawiono przy obu wyjściach, na tyle jednak daleko od rozstajów, że spoglądanie na  owe znad e-booka mogło okazać się niewystarczające, by wypatrzyć odpowiednich bule. Więc – dziękuję, zarządzie lotniska – zamiast tracić czas na lekturę, mogłem, stojąc przy barierce i wypatrując  sobie oczy, doświadczyć całej feerii emocji, z denerwowaniem się opóźnieniem i ekscytacją przyjazdem rodziny na czele. Emocje, jak to emocje, na kimś trzeba odreagować. A na kim odreagowuje się je lepiej, niż na najbliższych? Za – niezasłużoną – karę rodzice pierwszą kolację w Indonezji zjedli w wózeczkowej jadłodajni na naszej ulicy. Na zwiedzenie Jawy mają dwa tygodnie, niech więc obcują z prawdziwą Wyspą Wulkanów od pierwszego dnia. Zatrucie pokarmowe lepiej mieć z głowy w pierwszych dniach. To jednak żartobliwie – hi hi xd – powiedziawszy, dodam, że z powyższych wózeczków wywodzi się najlepszy nasi goreng i jeden z dwóch najlepszych bihunów, jakie przez te pięć miesięcy jadłem.

Sobota, 28 stycznia. Zastanawiacie się niechybnie, gdzie w takim razie można zjeść drugi z dwóch najlepszych bihunów – makaronów ryżowych, przypomnę nowicjuszom i nieuważnym – w mieście. Odpowiedź na to pytanie przynosi oto sobotnie śniadanie. W restauracyjce, którą zwiemy między sobą „U Pani ze Śmiesznym Głosem”. Niestety nie ma w tym żadnej anegdotki. Właścicielka, skądinąd przesympatyczna, ma śmieszny, wysoki głos i robi drugi najlepszy bihun w mieście. Jej potentactwo wynika w moim odczuciu z podawania do indonezyjskiego klasyka, oprócz nieodzownego sosu kecap asin, peklowanych siekanych papryczek. Lekko kwasowych i zabójczo ostrych.
         
           Obcowania z tru Indonezją ciąg dalszy. Jeszcze zanim nasza pierwsza wycieczka dotarła do miejsca, skąd zwykle łapiemy taksówki, musieliśmy wszyscy przecisnąć się przez dziurę w parkanie i przesadzić płotek. Zwykle otwartą bramę zamknęli jacyś bezczelnicy, zapewne chcąc nie dopuścić do powiększania się i pogłębiania miejscowej rozległej kałuży. Ach ta pora deszczowa, rok w rok przychodzi tak niespodziewanie! Nadzwyczajne środki proces erozji drogi w pewnym stopniu zatrzymały, jednak go nie cofnęły. Trzeba się było przez błocko przeprawić. Bilans: jedna para butów do wyrzucenia – wytłumaczcie osiemnastoletniej siostrze, że delikatne balerinki ma zostawić w Gdańsku – i wszystkie nóżki konkretnie uwalane. Chrzest, jak to się mówi. A jaki tubylcy mieli ubaw patrząc na całą gromadkę doprowadzającą się do prządku za pomocą wilgotnych chusteczek higienicznych... Mnie, choć sam za chusteczki podziękowałem, było mniej do śmiechu. Budowana przez pięć miesięcy dzielnicowa reputacja zasymilowanego bule musiała pójść w diabły...

Jakartę, choć jest obrzydliwie ogromnym  dziesięciomilionowym miastem, zwiedzić można w stopniu satysfakcjonującym w ciągu dwóch dni i tyle właśnie czasu, przed wyjazdem do Yogyakarty, postanowiłem na to poświęcić. Plan na dzień pierwszy: Kota. Nadgryziona – a nawet przeżuta – zębem czasu stara dzielnica holenderska spodobała się rodzinie, owszem, choć odniosłem wrażenie, że by w pełni docenić jej urok, należy jednak, dla odpowiedniego kontarstu, spędzić trochę czasu w nudniejszych częściach stolicy. W ramach przygotowania do dalszej eksploracji kultury jawajskiej, wstąpiliśmy do muzeum lalek, które było zamknięte, kiedy byliśmy tu poprzednio. Całkiem interesujący przybytek. Wejście za 65 groszy, a kolekcja wayang kulit, lalek skórzanych, i wayang golek, drewnianych, nad wyraz bogata. Prócz tradycyjnych wayangów, w urządzonym w zabytkowym budynku muzeum dom znalazły takie dziwy jak lalki współczesne i – niechybnie jakiś dar pieczętujący przyjaźń polsko-indonezyjską – dwie lalki krakowskie, na ludowo.

Khalas, pierwsza. Te trzy godziny trzeba by się jednak przespać. Ciąg dalszy, jak mnie Królowa z Parangtritis nie wciągnie w odmęty Oceanu Indyjskiego, jutro.

Jakarta, noc z piątku, 10 lutego na sobotę, 11 lutego 2012, jedenasta
          
          Możecie, a właściwie, co tu ukrywać, możemy, odetchnąć z ulgą. Nic prócz przemożnej chęci skonfrontowania się z niewiarygodnie potężnymi falami – bies przewrotności? – nie wciągnęło mnie w odmęty Oceanu Indyjskiego. Kto inny za to wciągnął mnie w co innego, przez co zaległości w sprawozdaniu z wycieczki rozrosły się brzydko, ale o tym w swoim czasie.

           Na razie wróćmy do Jakrty i do soboty 28 stycznia. Nacieszywszy się spacerem po Kota, skierowaliśmy kroki na południe, gdzie rozciąga się uważana za chińską dzielnica Glodok. Tylko raz odwiedziliśmy ją, na samym początku pobytu w Indonezji, z Renatą i Oliverem. Z okazji ramadanu jakartańskie Chinatown świeciło wtedy pustkami i kłódkami, ktore na długie miesiące zniechęciły nas do powrotu w tę okolicę. Jakiż niewybaczalny błąd! Niniejszym grubym jak przysłowiowa ryba markerem dopisuję Glodok do listy jakartańskich must-see. Znaczy jeśli ktoś już musi coś zobaczyć w stolicy, niech zobaczy to. Uroczej atmosferze Glodok bliżej niż do atmosfery samych Chin jest do atmosfery rozrzuconych tak po Indonezji, jak i po reszcie świata chińskich enklaw. Wszystko tu jest jak gdyby na modłę chińską przerysowane. Pobrzmiewającej echem Nowego Smoczego Roku czerwieni lampionów jest więcej niż w ich ojczyźnie, więcej jest także pachnących tajemniczymi mieszankami ziół chińskich aptek oraz sklepów z chińskimi artykułami najpierwszej potrzeby – porcelaną, kadzidłami, figurkami Buddy, czerwonymi kopertami, złotymi kotkami machającymi łapką na szczęście, powykręcanymi korzeniami żeńszenia i wszystkim innym, czego dusza chińskiego emigranta łaknie, a czego język emigranta europejskiego nie jest w stanie opisać.

           Wąska uliczka Jalan Sembilan to wieczny festiwal chińskości. W Lonely Planet ktoś rozpływał się nad charakterystycznie wygiętymi dachami krytymi czerwoną dachówką i rostawionym w ich cieniu nad otwartym kanałem ściekowym straganem oferującym zgłodniałym przechodniom obdarte ze skóry żaby. Byłem, widziałem, potwierdzam. Stragan stoi najwyraźniej wciąż w tym samym miejscu, bo jeden chyba tylko budynek spełnia architektoniczno-kolorystyczne wymogi zawarte w opisie. Jalan Sembilan sprawia wrażenie portalu prowadzącego do innego świata, każdy krok oddala od Indonzeji a przybliża do bajkowej wersji Państwa Środka. Kulminacją owego wrażenia jest Jin De Yuan, buddyjska świątynia, która stoi tu, na prawo od straganu z żabami, od połowy XVII wieku. Przez niesamowicie zatłoczony dziedziniec tonący w kłębach dymu z kadzideł, których całe pęki umieszczane są przez odwiedzających w żeliwnym korycie wypełnionym popiołem, wchodzi się do głównego budynku. Wewnątrz uwagę przykuwają, prócz typowych ogromnych posągów i rozłożonych przed nimi darów, wielkie świece, z których każda ma dobre półtora metra wysokości i trzydzieści centymetrów średnicy. Jest ich co najmniej kilkadziesiąt. Ustawione jedna obok drugiej, zajmują większość Jin De Yuan, wypełniając ją niesamowitym zapachem i chybotliwym blaskiem. Trzepie po zmysłach.   
                
              Zanim wróciliśmy do naszej części miasta na kolację w Pizzy Hut, wstąpiliśmy na kawę do Starbucksa. Cała moja siostra, jedzie na koniec świata, żeby biesiadować w międzynarodowych chainach. I kupić tanie conversy... Dowcip obrazkowy. Siedzimy sobie na miękkich sofach w powyższym Starbucksie, w milczeniu kontemplując względną ciszę oraz zapach świeżo mielonej kawy i dumając nad zaletami klimatyzacji. Nagle, znad beżowo-zielonego kubka, mama dzieli się swoim podsumowaniem dnia: „Dzięki Wam poznajemy prawdziwą Indonezję”. Bezcenne. Powinni z tego zrobić hasło reklamowe: „Starbucks Jakarta. Smak prawdziwej Indonezji”.  

  Ach, jak przyjemnie mieć wreszcie kogoś, kto nie tylko chętnie zejdzie na patio, by nieco uszczuplić potężną dostawę wódki z ojczyzny, ale jeszcze nalega, żeby wyjśc na miasto! Moja meimei! Clubbingowi w centrum daliśmy spokój. Autobusy nie jeżdżą po dziewiątej wieczorem, trzeba by albo wracać nad ranem horrendalnie przy takiej odległości drogą taksówką, albo nocować na mieście. Szczęście nam jednak dopisywało – parę dni wcześniej nie dalej jak dwadzieścia minut spaceru od Palm Mansion, w pobliżu szkoły, otworzono klub bilardowy. Tam też postanowiliśmy się zabawić. Po drodze wstąpiliśmy do Pizzy Hut po siatkę z zakupami z Glodok, którąśmy tam przez nieuwagę zostawili. Szczęście dopisywało nam podwójnie, okazuje się, zguba czekała na nas, bezpiecznie odłożona za kontuarem. Przybywszy do klubu, upewniliśmy się, że dostaniemy stół (ledwie 20 000 za godzinę, tyle co butelka piwa w markecie) i, dowiedziawszy się, że mamy jeszcze mnóstwo czasu do zamknięcia, przeprosiliśmy na chwilę, wymawiając się jakąś bzdurną wymówką. Na pobliskim krawężniku rozpiliśmy większość butelki absoluta, po czym, w jeszcze lepszych humorach, wróciliśmy i zabraliśmy się do gry. Klub zrobił na nas jak najlepsze wrażenie. Atmosfera może nie tak stylowo kameralna jak we wrzeszczańskim Jokerze, ale palić, naturalnie, można. Piwo przydrogie, ale po biforku wciąż trochę absoluta wesoło chlupotało we flaszce, nie trzeba więc było dużo go kupować. Zwyciężczynią konkursu na odkrycie wieczora została miła pani, która po każdej partii (każdorazowo przeze mnie wygrywanej, nadmienię nieskromnie, choć nie bez pewnej dozy autentycznego zdziwienia) pojawiała się znikąd, by poustawiać nam bile. Drugie miejsce przypadło gościowi ze stołu obok, który do gry używał tylko jednej ręki.    

Niedziela, 29 stycznia. Kolejnym punktem do odhaczenia na skrupulatnie przez nas przygotowanej liście kulinarnych doznań, których rodzina chcąc nie chcąc musiała doznać, była restauracyjka Mei Mei. Zwana przez nas „U Cioci Madzi” z uwagi na podobieństwo jednej z prowadzących ją sióstr do jednej z renatowych cioć. „U Cioci Madzi” mieści się paręset metrów od naszej szkoły i stało się w związku z tym, i w związku z szerokim a zróżnicowanym asortymentem dań, naszą drugą stołówką. Mei Mei ma jeszcze jedną, typowo stołówkową, zaletę. Nie trzeba tu czekać na zamówiony posiłek. Tuż przy wejściu znajduje się gablota z kilkunastoma oferowanymi daniami. Nad smakowicie wyglądającymi kuwetami nieustannie obracają się szmaciane wiatraczki, które odstraszają muchy. Smakołyki chroni również firanka, którą jedna z sióstr, na przykład ta najmłodsza, w koszulce z nadrukiem ‘status update: single’ odgarnia i, chwyciwszy za głęboki talerz, rzuca klientowi pytające spojrzenie. W standardzie na talerzyk nakładana jest najpierw solidna porcja ryżu, następnie wskazane przez gościa specjały. Rządzą, w mojej opinii: smażone bakłażany, smażone talarki ziemniaków, ziemniaki krojone w kostkę i smażone z ostrą papryką, świeżo prażone orzeszki ziemne, fasolka szparagowa zasmażana z jajkiem, jajka na twardo w ostrym sosie, krewetki w warzywach, kurczak z pieczarkami, kurczak w słodkim sosie oraz w pikantnym sosie kokosowym, kilka rodzajów tofu i, przede wszystkim, ryby smażone w warzywach lub gęstej paście na bazie mleka kokosowego. Rewelacja. A najbardziej rewelacyjne jest to, że porcje są maleńkie, można więc śmiało zamówić sześć – siedem potraw i za tak zróżnicowany lunch zapłacić około sześciu – siedmiu złotych, razem z kufelkiem zimnej herbaty. Minus jest tylko jeden. Wszystko nakładane jest, na modłę indonezyjską, na jeden talerz, więc składniki się ze sobą mieszają, sosy zlewają w jedno, chaos, galimatias, Sodoma i Gomora. Jakoś do mnie nie trafia miejscowa filozofia, że wszystko i tak przecież trafia do jednego żołądka.

Przy okazji wizyty, nie ostatniej, nadmienię, u Cioci Madzi, rodzina moja miała okazję doświadczyć prawdziwej kapitalizmem nieskażonej miejscowej uprzejmości. Po drodze, mało uczęszczanej przez taksówki, na pokład swojego suva zabrał nas jakiś miejscowy młodzian. Zdarza się, istotnie, nierzadko nawet.

Spod Cioci Madzi taksówkę złapać jest znacznie łatwiej, tuż obok jest postój. Wprawdzie zażywający przerwy kierowcy niezbyt ochoczo odrywają się od kart, ale jakiś zainteresowany kilkoma tysiącami rupii prawie zawsze się znajdzie. Oliver, nieco niedysponowany tego dnia a oszczędzany na ekspedycję do Yogyakarty, został w domu, więc zabraliśmy się do Pesakih jedną taksówką. W piątkę ujdzie, sześciu pasażerów taksiarze biorą bardzo niechętnie. I kolejna podróż do centrum transjakartą, niech rodzina zobaczy, jak tu cierpimy. Mała przerwa w beztroskim sightseeingu, wszak nazajutrz w drogę ruszyć czas, a bilety wciąż nie nabyte. Pociągiem pierwszej klasy, eksekutiv, do kulturalnej stolicy Indonezji, odchodzącym ze Stasiun Gambir, już jechaliśmy. Tym razem postanowiliśmy więc przetestować – na nieszczęsnej familii mojej – klasę biznis, opcję tańszą i mogącą potencjalnie dostarczyć wrażeń, o których można by wnukom, a może nawet prawnukom, opowiadać. Zatem Stasiun Senen. Żeby dostać się do Senen z centrum, trzeba przesiąść się w Harmoni na kolejny autobus, a następnie zażyć jeszcze mniej więcej kwadransa spaceru, którego największą atrakcją jest przekraczanie kilkupasmowej jezdni. Po co komu sygnalizacja świetlna... Duszna woń moczu polanego obficie środkiem dezynfekującym oznacza, że jest się już prawie na miejscu. Potem trzeba się kierować przyjaznym pokrzykiwaniem krajowców: ‘sexi’, ‘sexi’. Dalej przemykamy pospiesznie ciasnym przejściem, w którym gnieżdżą się chodnikowi handlarze kart do telefonów i innych dziwacznych bezużyteczności. Wreszcie przecinamy bulwar małej gastronomii, polecam bakwan, i już. Stoimy przed budynkiem dworca, przed którym w oczekiwaniu na pociąg, albo po prostu dla przyjemności, biwakuje chyba pół miasta. Kolejki do kas, w których bilety kupuje się z wyprzedzeniem nie są na szczęście specjalnie oblegane. A bilety istotnie są tanie, mniej więcej dwa razy tańsze niż na pierwszą klasę. Zdecydowaliśmy, poświęcając tym samym oglądanie widoków, zaoszczędzić jeszcze na jednym noclegu i pojechać nocnym. Wyjazd o dziewiątej, przyjazd koło piątej – szóstej. Może być wesoło.

A im wciąż mało. Ania uparła się, żeby powłóczyć się jeszcze, skoro możemy już do centrum Jakarty nie wrócić, po Plaza Indonesia, najbardziej luksusowej galerii handlowej w stolicy. Wspominałem o niej już wcześniej i niewiele mam do dodania. Zastanawiam się tylko, z czego utrzymują się wszystkie te butiki wielkich marek, bo kupujących jakoś nie widać. Nie żeby ludzi nie było, przeciwnie, rodzinny spacer po Plaza Indonesia pełni tu podobną rolę jak wizyta w lodziarni po kościółku w Polsce. Tyle że w Polsce wizyta w lodziarni zwykle kończy się nabyciem lodów. Miejscowi filozofowie głoszą natomiast, że nie o kupienie czegoś chodzi, ale o kupowanie. Gdzieś się trzeba po prostu pokazać z żoną, gromadą rozwrzeszczanych dzieci i – oczywiście – nianią. Nianie, symbol pewnego statusu społecznego, są zwykle Indonezyjkami. Żeby więc uniknąć nieporozumień, żeby nikt nie pomyślał, że to córka czy żona, ubiera się je w specjalne uniformy. Uniformy te wyglądają jak piżamy. Uszyte są z cienkiego, słabej jakości materiału, krój mają zwiewny i tuszujący wszelkie ewentualne zalety estetyczne niani, najpopularniejsze barwy to blady róż i takiż błękit. Właściwie, powiedzmy sobie szczerze, są to piżamy i tyle.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy, zbierając się już do wyjścia z tego nieszczęsnego przybytku, trafiliśmy na urządzony tego dnia na parterze jarmark taniej książki z drugiej ręki. Doprawdy, czytanie czegokolwiek plasuje się raczej w bliskich okolicach szarego końca listy sposobów spędzania wolnego czasu przez przeciętnego Indonezyjczyka (na pierwszej pozycji jest, idę o zakład, spanie). A tu nie tylko książki, ale jeszcze książki w ogromnej większości anglojęzyczne! I naprawdę tanie, za 10 000 można było sobie wybrać pięć sztuk. A z nami rodzice, którzy obiecali nam jedną walizkę ze swojego limitu bagażu na transport części naszych rzeczy do Polski... Mimo że toczyliśmy zacięty bój ze swymi żądzami, torba na zakupy szybko się wypełniła. Ja nabyłem ładne wydania Poe’go i Maughama,  zbiór limeryków, Kamasutrę na jakiś prezent dla Renaty oraz Agatę Christie, Conana i opowiadania Puszkina w retoldzie dla Olivera. Moja małżonka dorzuciła do tego samolubnie dwa razy tyle kryminałów... Podsumowując, spędzenie czasem niedzieli w Plaza Indonesia nie musi być wcale takie głupie.

1 comment:

  1. Hejka tu Ania :)
    Ale fajnie, że wreszcie jak czytam to rzeczywiście wiem o czym i jeszcze do tego mogę przeczytać o sobie :DD
    Czekam na dalsze historie!

    ReplyDelete