Rozdział XVI, w
którym…
Kogo spotkać można
w karczmie • ksiądz Twardowski podbija Indonezję • pogromca wulkanów i jego syn
• w dżungli • zdążyć przed wschodem słońca • gniew Merapi • rozczarowanie • redempcja
na większości frontów • tak się bawi Yogya • dyskretny urok jawajskiego
Innsmouth • samolot czy pociąg • Srebrniki • o kokosach słów kilka
Bedhot Resto,
Yogyakarta, noc z czwartku, 27 października, na piątek, 28 paździenrnika 2011,
około dziewiątej
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgyilhEKW9Ky5EkmiMGnyhLgQen1EG8K-EKbbA_7oQY8TmVVtri2ASBaYs5HGWuzjxy3fHkCHaU_MgvIMsjmrXR3RuRm3JHdPhD6im3_jsnDIkyl6juKlfJcLSTFwC2GDpKrIk2yXjcUoQ/s320/DSCN0557.jpg)
To dziś ja właśnie, Wasz skromny
narrator. Karczma nazywa się Bedhot Resto i istotnie gromadzi gawiedź
niezliczonych narodowości i języków. Serwuje niestety, w temacie alkoholi,
tylko Bintanga, za to praktycznie bez narzutu, 26 000 jest w ponurych
indonezyjskich realiach ceną absolutnie do zaakceptowania. Przyjemny
chilloutowy klimat budowany stłumionym ciepłym światłem i nienatrętną muzyką. O
w mordę, toż po ojczystemu śpiewają! To ci dopiero, akurat, jak o tym
wspomniałem! Jak uprościć wszystko zapłakać / Jak nie szukać innego siebie / Jak
nie wiedzieć w sam raz i za dużo / Ani trochę już i zupełnie. Jan Twardowski.
Zupełnie nie mój kimat, ale przyjemnie usłyszeć tak niespodziewanie, pod każdym
czasoprzestrzennym względem, polski utwór, szczególnie jeśli akurat wyjątkowo
nie jest to chłam, tylko przyjemna jazzowa aranżacja jakiejś niewiaty. Nie wiem
niestety jakiej. Barman, któremu oznajmiłem, że puszcza muzykę z mojego kraju i
poprosiłem o sprawdzenie co to dokładnie jest, nie wie niestety też. Ma jakąś
międzynarodową jazzową składankę, którą uznał za odpowiednią na dzisiejszy
piątkowy wieczór, ale listy artystów nie ma. No trudno. Podziękowałem i wróciłem
do kąta. Po chwili podszedł do mnie i postawił przede mną miskę chipsów. „Do piwa”,
powiedział i uśmiechnął się.
No, tyle przydługiego wstępu. Do
rzeczy. Wulkan, wulkan, wulkan! Pojawiliśmy się w recepcji o 4.29. Tosty, dżem,
jakiś lokalny substytut masła i gorąca herbata już na nas czekały. Mimo
wczesnej niewątpliwie pory, moja lewa półkula przekalkulowała ilość nakryć i
poinformowała mnie, że cos tu się nie zgadza. Spojrzałem na tablicę, na której
uczestnicy wyprawy zwyczajowo wpisują swoje nazwiska. Edwarda wymazano.
Dlaczego Edwarda wymazano? Pytam Christiana. Otóż mama Edka dowiedziała się, że
padało i w związku z tym kategorycznie zabroniła mu pchać się na wulkan. Na nic
zdały się wyjaśnienia doświadczonego przewodnika, że skały zdążą wyschnąć, a deszcz
sprawi, że widoki objęte są gwarancją satysfakcji. Nie bo nie. Dodam, że koleś
ma osiemnaście lat, musiałem spytać… LOL.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9Q6sgFrJ9Cm1v9QIbZjqojEatfFHVoPLAW34gm_FzCmb2yA2AKon5anXUJ-bXqIV67_oXcm4B8paXnrAUrM-ocSOmxnB_YkqusldqsAw1wWtD5adiN36LF4yGA-rwbnc4ILWpQaOGMr4/s320/DSCN0549.jpg)
Krótkofalówki nie będzie
dzierżył Christian. Jak nam wyjaśnił, ma już sześćdziesiąt sześć lat, jest
przewodnikiem od dwudziestu ośmiu, i powoli godzi się z emeryturą. Pałeczkę
przejmuje jego syn, który poprowadzi nas dziś. Szkoda, szkoda. Omawiając z nim
wyprawę mieliśmy poczucie obcowania z kimś wyjątkowym, prawdopodobnie
największym żyjącym znawcą Merapi. Zabawne, obserwatoria obserwatoriami, ale
gość - choć sam w żadnym razie o tym nie
wspominał – musi po prostu czuć ten wulkan. Spojrzy taki na kształt dymku
unoszącego się z wierzchołka i już wie, o co chodzi… Pewnie dzikie zwierzęta
patrzą na niego nerwowo i zastanawiają się, czy mają zmykać, czy jest spoko.
Ale i syn prezentował się
dobrze. Profesjonalne znoszone wdzianko, zdarte buty, przewieszona przez ramie
torba z krótkofalówką i niewielkim zapasem wody, białe rękawiczki, bambusowy
kij. To w drogę. Noc wciąż zalegała nad wioską. Po kwadransie mniej więcej
weszliśmy w las. Pierwszy właściwie kontakt z dżunglą. Szczerze – na razie las
jak las, tyle że wielokrotnie głośniejszy niż te, z którymi miałem do czynienia
do tej pory, głośniejszy głosami ptaków przede wszystkim. Owadów na szczęście,
których się tu spodziewałem, jakoś nie było. Za to dowiedziałem się, do czego
służy kij. Nasz przewodnik głośno stukał nim przed sobą, ostrzegając węże, że
idzie coś dużego i mają spełzać z drogi. Noc, w miarę jak maszerowaliśmy równym
szybkim tempem w górę i w górę, zaczynała blednąć. Lata przewodniczego
doświadczenia rodziny Awuy nie mogły jednak zawieść. Dotarliśmy na miejsce
pierwszego zaplanowanego postoju z perfekcyjnym tajmingiem. Akurat, żeby wypić
po łyku wody, odrobinę się już bowiem zmachaliśmy, i obejrzeć wschód słońca.
Wznosząca się szybko czerwona kula rozświetliła sięgająca horyzontu dżunglę pod
nami. A raczej to, co z niej pozostało po ubiegłorocznym potężnym wybuchu.
Oczywiste wydaje się, że pulsujące gorącem strumienie lawy niszczą wszystko na
swej drodze. Las równikowy pod Merapi nie jest jednak pocięty wypalonymi
pasami, wypalone są całe jego hektary. Szary wulkaniczny popiół zalegający
okolicę, kikuty drzew… Imponujący i na swój przewrotny sposób piękny dowód
potęgi i nieobliczalności Góry Ognia, na którą spoglądaliśmy teraz z jeszcze
większym szacunkiem.
Spodziewałem się, prawdę mówiąc,
łatwiejszej przeprawy. To w końcu, nie oszukujmy się, standardowa trasa, którą,
jak sądzę, kilka razy w tygodniu pokonują Christian lub jego syn. W
towarzystwie, można zakładać, zróżnicowanym pod względem tak umiejętności, jak
i kondycji. Spodziewałem się więc po prostu spaceru. Tymczasem oprócz tego, że
wciąż pięliśmy się w górę i w górę, co akurat było do przewidzenia, przyszło
nam praktycznie co kilka metrów przedzierać sie, górą lub dołem, przez całkiem
potężne pnie zwalonych drzew, które nasz przewodnik każdorazowo dokładnie opukiwał
swoim kijaszkiem. Dodajmy do tego całkiem konkretne głazy oraz wąskie granie,
na których lepiej przesadnie długo nie patrzeć w dół, i mamy nie byle jaki
trekking. Tu bez dwóch zdań Oliverowi należy się pochwała, order, uścisk ręki
prezesa i generalnie szacun. Powiem tak: gdybym wcześniej sam pokonał tę trasę,
nie wziąłbym go ze sobą. Byłbym prawie przekonany, że sobie nie poradzi.
Tymczasem mój młody kompan nie dość, że z zapałem wspinał się na kolejne
przeszkody i zgrabnie z nich ześlizgiwał, to jeszcze ostentacyjnie ignorował
pomocną dłoń, którą, z biegiem czasu coraz rzadziej, podawał mu przewodnik.
Po
jakiejś godzinie wspinaczki dotarliśmy do zniszczonego poczas zeszłorocznej
erupcji obserwatorium. Zniszczonego tak, jakby jakaś banda górskich olbrzymów
dała upust swojemu gniewowi wymierzonemu w ludzkość i jej wytwory. Pogięta
żelbetowa konstrukcja doprawdy pootwierała nam usta. Przewodnik, najwyraźniej
zrozumiawszy, że dajemy radę trasie, zapytał, czy chcemy zejść do ciągnącego
się w dole koryta, którym spływała lawa. Nie, do diabła, dziękujemy pięknie,
wolimy już do domu na śniadanie... Pewnie że chcemy! Jeśli dobrze zrozumiałem, dość
głęboki i zadziwiająco gładki jar, którym szliśmy, ukształtowany został przez
udokumentowany wybuch Merapi w 1006 roku n.e. Całkiem możliwe, że ta potężna
erupcja była przyczyną zniszczenia Borobudur, które wkrótce popadło w trawające
dobrych kilka wieków zapomnienie.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqmAttN2vBgtt5ObuiIclAWOs10_dFG2_e7BmBaebKHZFW0G3ohRu89cH9RbSNAD-eb6YeaRB82fSHbLzadzNLcmA46ygWhFhWZPFFG9HED-SfvCSdoUzB9xNPrF56dZRM1A_bfcLNBQg/s320/DSCN0576.jpg)
Minęła kolejna godzina. Stożek
wulkanu coraz bliżej i bliżej rysował się na bezchmurnym niebie. I to by było
na tyle. Ledwie widoczna ścieżka, którą się wspinaliśmy nagle się skończyła a
przewodnik oświadczył, że dalej od tej strony nie dojdziemy. Potężnie nas to
rozczarowało, nie powiem. Wiedziałem, ze raczej nie zajrzymy do samego krateru,
ale myślałem, że znajdziemy się naprawdę blisko niego. A tu koniec... Cóż było
począć? Chyba tylko pogrozić pięścią Gunung Merapi, zakrzyknąć – w duchu – że
jeszcze się spotkamy i ruszyć w drogę powrotną...
Prowadząca
przez las droga w dół po części wynagrodziła nam niezaspokojony wulkaniczny
głód. Z daleka bo z daleka, ale udało nam się zobaczyć skaczące po drzewach
małpy o szarym futrze. Nigdy wcześniej
nie widziałem małp na wolności. Podobno są dość nieśmiałe, w przeciwieństwie do
swoich krnąbrnych kuzynów z Bali, którzy kradną turystom kapelusze i okulary.
Mam na myśli tych bliższych kuzynów, nie słynących z upierdliwości krajowców. Przeszliśmy
również przez zniszczoną przez wulkan wioskę. Widok powgniatantych dachów
budynków dość wyraźnie przemawia do wyobraźni... Najciekawsze jednak
spostrzeżenie z drogi w dół okazało się być zupełnie innej i zupełnie
nieprzewidzianej natury. Nasz przewodnik, na tyle, na ile pozwalała mu na to
ładowność, zabierał ze sobą porozrzucane po okolicy plastykowe butelki, które
później wyrzucił do śmietnika. Pod wrażeniem. I jeszcze jeden wart odnotowania
obrazek. Schodzimy sobie w dół, schodzimy, a tu nagle nie wiadomo skąd wyrasta
przed nami zgarbiona postać. Staruszka z pakunkiem chrustu na plecach. Podobno
to normalna sprawa – miejscowi na stokach Merapi zbierają chrust i palą nim w
domowych kuchenkach, gaz dla wielu jest za drogi, o prądzie nie wspominając.
Jak już wspominałem, Góra Ognia przynosi nie tylko śmierć i zniszczenie...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiSsZL3YAit0V1Up-9I0Huc6PZAhC29-R5xbUjiwcPKF8hthwJXA8huY6qIeCyVnEYFnQ7Y_AuImR_-BdI4pqRGwlKLna74lsJ7BKsHigEwK9bLwMooeSwZ2NgxQAU7Vc8E1TKSfqKPYQ/s320/DSCN0605.jpg)
Trzecie śniadanie, tym razem
zachodnie, tostowo – serowo – jajeczne, które zaproponowano nam jakieś pół
godziny później, po powrocie do Hostelu Vogels, zakrawało już na totalne
przegięcie. Ale skoro było w cenie wycieczki... Dogadaliśmy się z Christianem,
który powitał nas w progu, że da nam godzinę na umycie się, przebranie –
porządnie byliśmu umorusani – i strawienie tego drugiego, wtedy spróbujemy.
Syn,
na zakończenie wycieczki i otarcie łez, które wciąż trochę w nas siedziały, pokazał
nam swoje ogrodowe pająki. W życiu nie widziałem takich potworów, normalnie
Szeloba się chowa! Głowotułowia i odwłoki długie i grube mialy co najmniej jak
palec, a z nogami śmiało osiągnęły rozpiętość dłoni Olivera Kahna. Dobra, niech
będzie, czuję się usatysfakcjonowany.
A,
zapomniałbym! Obawy speca od wulkanów Christiana Awuya okazały się
niepotrzebne. Sandały dały radę.
Pól do pierwszej. Czas udać się
na krótki spoczynek. Jutro pobudka o 4.50, o piątej ruszamy na podbój
Borobudur, najsławniejszego chyba zabytku Indonezji. I Prambanan, nie mniej
chyba ciekawego. O czym w kolejnym odcinku naszego tasiemca.
Bedhot Resto,
Yogyakarta, noc z piątku, 28 października, na sobotę, 29 października 2011, pół
do jedenastej
Dzisiejszego wieczora muzyki w
Bedhocie brak. Okna przysłonięte zasłonkami.
Tak zaczyna się szalony weekend w kraju muzułmańskim… Ale piwo podają,
dobre i to. Zanim podzielę się wrażeniami z dzisiejszego turystycznego objazdu
okolicznych dziedzictw UNESCO, pozwolę sobie cofnąć się nieco w czasie…
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiodqb3vsRZdp5S0kZ3Y92GcpbByQdSN1SQIIQn68bdeANPLnqLnn0ceSSmLYBCc39B4illCFdII1WZmEim7txOSx3y0fkFGRSM_I9s3dvaakX6unTOTSGqd9zaSEv4cSGvRx5Ww6GJVxg/s320/DSCN0667.jpg)
Teraz,
kiedy poznałem przerażającą odpowiedź na te pytania, nie pozostaje mi nic
innego jak skręcić pętlę z solidnej żeglarskiej liny i umocować ją na leniwie
obracającym się pod sufitem wentylatorze…
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjybEMc4Ac30_mGuPta9t7UIoqGbZ9Mfje6PXSyn_w3ZocCXJqmLXEAMroPOeR1DLFaQCxfNIeYUmLYcDlQ8q4N07BxCx8omGQgqc8I18I6Xr8M7Iarr2zs2oS0yI0qPYV6qqxv43dHPfM/s320/DSCN0679.jpg)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhTJ9qJ8nQ5yTQT5sOu8C8ar0yfzH7wQPDG5ZT6-nGTGsm1308N7W8LLiQJnrheR5PIghlYfwwivpCuifZ0-PN8qo2XMeK1eZdPz5dyimQunt8b9-yx_6NM_OTzKr8GYd4yVdMekCk7cxE/s320/DSCN0682.jpg)
Nikt
mnie tu nie zapraszał. Nikt mnie tu nie chciał. Jestem tu obcy, nie pasuję do
świata mieszkańców. I nim wstanie świt, w ten czy inny sposób poniosę karę za
wtykanie nosa w nie swoje sprawy… Zacząłem pojmować grozę sytuacji, gdy zostałem
na plaży sam. Zapatrzywszy się w hipnotyzujący zachód słońca, nie zauważyłem
nawet, kiedy wszyscy roześmiani jeszcze przed chwilą tubylcy gdzieś zniknęli.
Zostałem sam, a samotność moja przybrała tę niepokojącą, sięgającą głębin duszy
formę...
Postanowiłem za wszelką cenę
zachować zimną krew, wiedziałem, że nie wolno m wpaść w panikę. Wciąż
odmawiałem przyjęcia do wiadomości faktu, że jest już za późno, wiedziałem
jednak, że muszę bezwzględnie dowiedzieć się jak najwięcej o lokalnej legendzie
i o tym, co się tu dzieje.
Wróciłem do hotelu, by się
przebrać, po czym wyszedłem rozejrzeć się po okolicy. Hotelowe knajpy wzdłuż
promenady, wszystkie otwarte, wszystkie oświetlone nagimi żarówkami, wsztskie
zupełnie puste! Nie ma klientów, nie ma obsługi. Gdzież oni się wszyscy
podziali? I te gwiazdy, zimnym bezdusznym blaskiem zalewające opustoszały
deptak! O zgrozo, tracę chyba zmysły, w jakież dziwaczne, obce konstelacje
zdają się one układać? W jakież przeklęte, zapomniane przez Boga miejsce
trafiłem?
Idąc wzdłuż promenady nie
mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie powstała ona po to, by po prostu służyć
ludziom zdążającym na plażę. Po co uczyniono ją tak szeroką, czemu prowadzi wprost
w czarne fale oceanu? Możecie sobie wyobrazić jak niewypowiedziane przerażenie
ścisnęło mnie za gardło, kiedy dotarłem do czegoś na kształt pomnika, przejmującej
plątaniny morskich węży i wykrzywionych w szaleńczych uśmiechach twarzy! Pomnik
przywiódł mi na myśl ołtarz poświęcony jakiemuś zapomnianemu pogńskiemu bóstwu,
prawie zobaczyłem, w przebłysku zrozumienia, odzianych w rytualne stroje
tubylców składających ofiary plugawemu
potworowi z morskich głębin, zobaczyłem wyjących z bólu i strachu nieszczęśników
wleczonych promenadą, w ponurej procesji, na spotkanie czegoś, czego zdrowy
umysł nie jest w stanie ogarnąć...
Pośpiesznie wróciłem do
hotelu. Liczyłem na to, że spotkam tam tajemniczego Australijczyka, chyba tylko
od niego mogłem wreszcie czegoś się dowiedzieć. W pierwszej chwili nie dostrzegłem
go w pogrążonym w półmroku lobby. Ale był tam, siedział w kącie nad
popielniczką, myślami błądząc chyba gdzieś
bardzo daleko. Zapomniał chyba o swoim papierosie, który powoli dopalał się
w jego dłoni. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Nic z tego, ostatnia deska
ratunku zawiodła, przemknęło mi przez myśl. Ale poznał mnie. Ożywił się,
odgarnął z czoła opadające na nie jasne włosy, uśmiechnął się serdecznie i
ruchem głowy wskazał mi miejsce przy stoliku okrytym poplamionym obrusem.
Rozmawialiśmy, paląc jednego papierosa za drugim. Z każdą mnutą czułem, że
coraz bardziej zaczynam pojmować szaleństwo, które całe chyba wieki temu
zawładnęło tą senną osadą. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić, wyrazić, nie wiem
też, jaką rolę odgrywa tu Australijczyk. Wiem jedno – miejscowi zaprzedali swe
dusze czemuś złemu, jakiemuś bytowi, który w trudnych czasach skusił ich
obietnicami dostatku. Diabłu? Nie, czemuś znacznie bardziej pradawnemu.
Wieśniacy nazywają to Królową. Królową Mórz Południowych. Czczą ją, składając
jej krwawe ofiary, ale ona nigdy nie ma dość... Głód jej jest niezaspokojony a
gniew – okrutny! Jest jeszcze jedna rzecz. Kolor zielony. Kiedyśmy zaczęli o
tym mówić, Australijczyka ogarnęło dziwne podniecenie a jego słowa stały się
bełkotliwe, prawie niezrozumiałe. W pewnym momencie zapomniał chyba o mnie i
począł mówić jakby do siebie, co chwilę śmiejąc się jak opętany. Ale pojąłem,
na swoje nieszczęście, pojąłem absurd mojego położenia. Królowa rozpoznaje
ofiary po zielonych szatach. Nieszczęśnik, który znajdzie się w Parangtritis
nosząc ubiór zielonej barwy, skazany jest na okrutną śmierć, a nawet coś
gorszego od śmierci. Należy do niej. Królowa niechybnie upomni się o niego,
przyciągnie nad morze i zabierze do siebie...
Ze zgrozą popatrzyłem na swoją
koszulę... A więc wszystko jest jasne. To koniec. Powietrze jest coraz bardziej
lepkie i duszne. Ogarnia mnie ochota, by wyjść na zewnątrz, by puścić się
biegiem, biec i biec, aż znajdę się na plaży. Zerwać z siebie ubranie i wpaść w
kusząco orzeźwiającą czarną toń pradawnego oceanu. Dziwne, czuję jakby myśl o
tym nie była moją myślą, jakby ktoś siłą wcisnął mi ją do głowy.. Nie! Nie
poddam się. Nienaturanie drżącą ręką, nad którą najwyraźniej tracę kontrolę,
kreślę ostatnie słowa tego listu. Moje ostatnie słowa. Albo sam to skończę,
albo zrobi to za mnie Królowa. Moja ostatnia świadoma decyzja. Lina jest mocna,
wytrzyma.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLdgLklpUC7kv4jDWfAyXRqeQVaOIkst20wwZEIoPTQnULfAOPFgwyTK1IPuz5OSHiWj14JkM8pHFSK5B8ImQ_yANREhPoaZgaXVx7143ng7VajsLSgcBvs3VRfyr-_0w-PVLrh0ZaDPM/s320/DSCN0641.jpg)
Królowa
Mórz Południowych okazała nam łaskę. Autobus z Yogyakarty nie dość, że
przyjechał, to jeszcze bez przeszkód powiózł nas z powrotem do miasta sułtana Hamengkubuwano
X. Gdzie z otwartymi ramionami czekała na nas Tiffa, w której gościnnych
progach mogliśmy nieco się ogarnąć. Zmyliśmy z siebie piasek i sól morską,
oddaliśmy pełną torbę ciuchów do pobliskiej pralni i zabraliśmy się za
organizację powrotu do stolicy. Braliśmy pod uwagę dwie opcje: samolot i
pociąg. Najtańsze bilety lotnicze, jakie udało nam się znaleźć, kosztowały
jakieś 115 złotych za osobę. Należało sprawdzić jak ma się do tego stary dobry
pociąg, a taką wiedzą dysponują niestety tylko mędrcy z dworca. Annasz i
Kajfasz… Z pierwszego punktu informacji odesłano nas dalej, gdzieś przez perony
i dalej przez jakiś tunel. Przed zapuszczeniem się w niego zapytaliśmy o
wskazówki kolejnego informatora, tym razem mobilnego, czyli pozbawionego
biurka, który poradził nam, żeby wrócić do pierwszego punktu informacji... Świetna
rada, nie wpadłbym. To tunelem. Istotnie, po drugiej stronie czegoś, pod czym
przeszliśmy, trafiliśmy na kolejną ladę z dwoma kolejnymi pracownikami kolei,
którzy z kolei polecili nam wyjść na zewnątrz i wejść do kolejnego budynku... Spora
hala, mnóstwo ludzi, ale uwaga – jest maszyna z numerkami i oczywiście gość na
etacie, który ją obsługuje. Bomba! Pik, wyskakuje karteczka… Przed nami jakieś
120 osób… Mniejsza bomba. Postanowiliśmy spróbować inaczej, wróciliśmy do
poprzedniego punktu naszej dworcowej wędrówki, gdzie wyjaśniłem, że na razie
nie chcemy kupować biletów, tylko dowiedzieć się ile kosztują, i bylibyśmy
dozgonnie wdzięczni, gdyby wiedza owa nie kosztowała nas dwóch godzin. O dziwo,
pan zza lady uśmiechnął się, zagadał do siedzącego obok kolegi i po chwili
przedstawił nam pełen obraz sytuacji. W tłumaczeniu na peeleny: executif, czyli najlepsza klasa, ta,
którą przyjechaliśmy, kosztuje 90 złotych od miejsca, czyli tak samo, jak w te
stronę. Ekonomi z klimatyzacja 40
zeta. Ekonomi z wiatrakami 17
złotych.
Podziękowaliśmy
pięknie i przeprowadziliśmy krótką naradę. Samolot. Pociągiem jeszcze się
pewnie najeździmy, a tę trasę już odbyliśmy. I będziemy mieli kilka godzin
wakacji więcej. Wróciliśmy do agencji biletowej i zapłaciliśmy za bilety. Zabawne,
pośrednictwo, które zdjęło z nas skomplikowaną ponoć kwestię płacenia za bilety
nietutejszymi kartami kredytowymi kosztowało nas tylko 3 złote od biletu...
Muszą dostawać dodatkową prowkę od linii lotniczych, z takich sum chyba by się
nie utrzymali.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjwBMX6sx6jk5x4dq4MebT6JnW8Vc7K7SzeQc4mXToyV6gz7Hv3v5hkzZEw4otbwEO4ycP-7qcOCXdE012KSEZ_jWaCOLZIG9-pG6TMzQrD2sUb-QoRyh7Bv9M5zxT5Ib2r9-yH-yGTJlk/s320/DSCN0711.jpg)
I’m
brown on the outside.
I’m
white on the inside.
I’m
hard and you can eat me or drink me.
I’m
hairy.
I
grow in hot countries.
Zapomnijcie. Ani w
Chinach ani w Indonezji nie uświadczyłem jeszcze brązowego włochatego kokosa.
Kokosy są zielone i znacznie większe, niż wysuszone już orzechy, które znamy z
reklam batoników bounty. Tę zieloną miękkawą łupinę, której w reklamach nie ma,
jegomość z góry ciach ciach ciach struga maczetą. Po czym ostatnim wprawnym
cięciem otwiera. Mleko, zupełnie przezroczyste, miła pani wlewa do miski,
plastykowej miski jak do prania. Następnie wyskrobuje przylegającą od wewnątrz
do ścianek orzecha warstewkę miąższu, wcale nie białego, tylko
półprzezroczystego, który również ląduje w misce. Dla chętnych dolewany jest do
tego słodki syrop – samo mleko wcale nie smakuje wiórkami kokosowymi i
generalnie nie jest porywające, choć ponoć bardziej izotoniczne niż wszystkie
isostary i powerady razem wzięte. Skastomajzowana zawartość miski wędruje z powrotem
do skorupy. Gotowe. Spróbujcie przez słomkę.
Jeden dorodny kokos, który kosztował nas dwa
zeta, snadnie zaspokoił pragnienie naszej trójki. Po prawdzie to na długo
zaspokoił i głód. Dopiero wieczorem, zapisawszy się już na poranną wycieczkę do
Borobudur i Prambanan, wybraliśmy się na spacer po Sosrowijayan i wylądowaliśmy
na makaronie serwowanym w jednym z
licznych wózeczkowych warungów, trochę jak z Ruchomego Zamku Hauru. Siada się w
takim przybytku pod zaimprowizowanym daszkiem, na prostych ławkach przy
brudnawym stoliczku, a miejscowa starowinka na przenośnej wózeczkowej kuchence
smaży w woku miejscowy specjał, po czym podaje go w kamionkowych miseczkach.
Miseczkach na bieżąco mytych w stojącej obok balii z wodą.
Dla tych, których zaintrygował temat przesądnych mieszkańców Parangtritis, przeklętej zieleni i okrutnej Królowej - sczególnie dla Ciebie, Umgenni - trzy użyteczne linki.
ReplyDeletehttp://en.wikipedia.org/wiki/Parangtritis
http://www.indo.com/featured_article/parangtritis.html
http://www.indonesia.travel/en/destination/462/parangtritis
Drogi M., w swoim opisie karczmy zapomniałeś o najistotniejszym elemencie dodającym tym miejscom najwięcej wdzięku i uroku, a mianowicie o wędrownych bardach zabawiających gości swoim śpiewem i grą na lutni (lub tamburynie, jeśli lutnia została skradziona, pożarta, porzucona, zdekonstruowana lub w inny sposób ubezwłasnowolniona). Za to trafiłeś w sedno z tym narzekaniem na dziewice, dziewice są do niczego. :P
ReplyDeletePięknie dziękuję za opowieść i za linki, ale ciekawi mnie ta przestroga przed kąpielą (choć chyba i tak nie może być groźniej niż w łazience?), bo to chyba nie przez Królową Morza? No więc jakie zagrożenie morskie zbagatelizowaliście? Rekiny, meduzy, jeżowce, ukwiały, ośmiornice, sinice, wykwity, ścieki, wycieki, krakeny, macki, wydry, elfy morskie, elfy rzeczne, elfy niedorzeczne?
Masz ci los, zapomniałem! W wydaniu książkowym wprowadzę odpowiednia poprawkę, także bard zawędruje pod strzechy ;)
ReplyDeleteW Twój ywód wkradła się niebagatelna nadinterpretacja moich słów tyczących się dziewic. Jak to do niczego? "Dziewica jako przyjaciel dodaje jeden punkt do twej Mocy." Zawsze możesz ją równiez wymienić na dziesięć punktów doświadczenia, choć w takim wypadku "stracisz ten punkt jeśli stracisz Dziewicę".
Dobre pytanie, Przyjacielu, dobre pytanie... Niestety, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, nie znam na nie odpowiedzi. Mam cichą nadzieję, że chodziło o rozszalałe wysokie fale, a nie o ścieki z pobliskiej elektrowni atomowej...
Mam na myśli tych bliższych kuzynów, nie słynących z upierdliwości krajowców. - made my day :)))
ReplyDeleteCzekam z niecierpliwością na Borobudur, niektórzy mówią, że lepszy niż Angkor Wat, a to już dla mnie nie do wiary.
Kiedy przeczytałam pierwszą cześć Twojej najnowszej opowieści, doszłam do wniosku, że traktując z dużym dystansem wszelką fantastykę oraz twórczość przygodową, przegrałam życie :) Kiedy piszesz: "do rzeczy", ja wciąż mam jednak ochotę na wątki karczemne, a nie na żywą akcję z wulkanem w planie amerykańskim. Ciekawe obyczajowe tło mnie bardziej zaintrygowało niż wątki centralne. Nie powinieneś jednak lekceważyć Jana Twardowskiego - najbardziej inspirującego klechy w powojennej Polsce.
ReplyDeleteCo do lękliwego młodzieńca - Edka, zawieszonego u maminej spódnicy, nie zapominaj, że w Polsce takich amantów nie brakuje i to niekoniecznie w przedziale 18+, ale również w okolicach czterdziestki.
Z wątków bardziej humorystycznych (chyba) - kadłubki drzew z trzeciego zdjęcia przypominają mi stylistyczne nawiązanie do wielkiego finału "Żywota Briana". Drzewa są umiejscowione podobnie jak krzyże w kadrze. Choć pewnie roję sobie fikcjonalne związki bez pokrycia, ale każdy ma przecież swoje małe obsesje :) Always look on the bright side of life - to chyba jednak odpowiednie hasło poprzedzające eksplorację wulkanu, można by je wycedzić w zastępstwie pożegnalnych smsów :) Cieszę się jednak, że tego czarnego humoru nie musieliście stosować w sytuacji zagrożenia :) Jakie jest w ogóle ryzyko erupcji? Mam nadzieję, że na obecnym etapie mniej niż zero.
Druhu Juriuszu,
ReplyDeleteSłużę uprzejmie i polecam się na przyszłość. "Co złego to nie ja", jak zwykła mawiać moja ciocia.
O Borobudur wkrótce. W poniedziak, inshallah.
Ja za to czekam na jakieś obszerniejsze relacje z Dżordżii. Włażę i włażę na Twój blog i nabijam Ci te satanistycznie odwrócone czerwono-białe flagi a tu tylko (choć z drugiej strony może "aż") Tori Amos od miesiąca...
Druhno Julio!
ReplyDeleteInteresujący komentarz. Kto wie, może wezmę sobie do serca wyrażony przez Ciebie apetyt publiki na fantastykę i popełnię, w przerwie między lekcjami, jakąś sagę... Chociaż w ramach takich eksperymentów myślałem raczej o lekkim kryminale podróżniczym ;) Zobaczymy, starość jeszcze długa.
Twardowski najbardziej inspirującym klechą pięćdziesięciolecisa w Polsce? Oj, pojechałaś z JPII jak z wieśniakiem :P Zastanawiam się jeszcze, kto mógłby aspirować do tego tytułu na świecie? Ojciec Merrin? ;)
Muszę ze wstydem przyznać, że nawiązanie do ŻB nie tylko nie było zamierzone, ale że nawet go nie dostrzegłem...
Ryzyko erupcji? Z takiej odległości, na jaką podeszliśmy zostanie trafionym jakimś głazem było chyba podobnie prawdopodobne jak zostanie trafionym piorunem (niebo było przysłowiowo jasne, dodam) ;/ Ze szczytu unosił się dymek, jak widać na zdjęciu, jakiśtam pierwszy stopień, ale konkretniejsze erupcje są "przepowiadane" ze sporym wyprzedzeniem.
Wodzu!
ReplyDeleteTrochę o Gruzji masz na mailu, tym na wp.pl, bo innego do Ciebie nie mam. Postanowiłem tę imprezę relacjonować nieco inaczej, żeby nie było, że ciągle to samo. Czekam na Borobudur! Zdjęcia znam, ale nie piszą nigdy przy nich o ilości upierdliwych krajowców na metr kwadratowy.