Monday, November 14, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XVI






Rozdział XVI, w którym…
Kogo spotkać można w karczmie • ksiądz Twardowski podbija Indonezję • pogromca wulkanów i jego syn • w dżungli • zdążyć przed wschodem słońca • gniew Merapi • rozczarowanie • redempcja na większości frontów • tak się bawi Yogya • dyskretny urok jawajskiego Innsmouth • samolot czy pociąg • Srebrniki • o kokosach słów kilka

Bedhot Resto, Yogyakarta, noc z czwartku, 27 października, na piątek, 28 paździenrnika 2011, około dziewiątej

                Każdy chyba jednym tchem wymienić potrafi stałych bywalców typowej zapadłej karczmy. Gromada okolicznych wieśniaków, sącząc przy największej ławie podłe rozwodnione piwo, narzeka na słabe w tym roku plony, rosnące podatki, skrzaty sikające do mleka i potwory porywające bydło, niekiedy dzieci. Albo dziewice. Takie tło. Przy innym stoliku kilku spoglądających na innych spode łba krasnoludów z zacięciem gra w kości, co chwilę wołając o więcej wódki. Siedzących nieopodal trzech zahukanych niziołków wprost nie może oderwać od nich oczu. Między kolejnymi zamawianymi – i niewiarygodnie szybko znikającymi z talerzy – potrawami, komentują w swoim gronie, z mieszaniną strachu i podziwu, potężne młoty i obosieczne topory oparte o krzesła. Dalej mamy łotrzyków, typów spod ciemnej gwiazdy, którzy, pochyleni nad pustymi kubkami, ściszonymi głosami omawiają jakieś swoje ciemne sprawy. Jest i szlachcic w podróży, którego noc zastała na tym końcu świata. Czeka tylko, by dopić swoje wino, przespać się, ze sztyletem pod poduszką, w jedynym stosunkowo czystym pokoju i ruszyć dalej. Czasem nie wiadomo skąd pojawi się dwóch elfów, siedzą razem w milczeniu przy pustym stole, gardząc przyziemnymi problemami współbiesiadników. Chyba, że w gospodzie znajdzie się akurat jakiś czarodziej, jego z przyjemnością zaproszą do stolika skinieniem głowy, i, od słowa do słowa, pogrążą się w wielogodzinnej dyskusji o tym, dokąd zmierza świat… W całym tym gwarze, który wypełnia rozświetloną wciąż jeszcze wysokimi świecami karczmę, łatwo zapomnieć o siedzącej w najciemniejszym kącie nieruchomej postaci, której twarz kryje obszerny kaptur zniszczonego podróżnego płaszcza. Gdyby jednak ktoś, wracając z wychodka, zwrócił na nią uwagę, uznałby, że dziwny nieznajomy przysnął. Albo przynajmniej pogrążył się w zadumie i myślami jest bardzo daleko. Po części to prawda. Nieznajomy jednak jednocześnie, niespiesznie ćmiąc fajeczkę, obserwuje wszystkich uważnie…
                To dziś ja właśnie, Wasz skromny narrator. Karczma nazywa się Bedhot Resto i istotnie gromadzi gawiedź niezliczonych narodowości i języków. Serwuje niestety, w temacie alkoholi, tylko Bintanga, za to praktycznie bez narzutu, 26 000 jest w ponurych indonezyjskich realiach ceną absolutnie do zaakceptowania. Przyjemny chilloutowy klimat budowany stłumionym ciepłym światłem i nienatrętną muzyką. O w mordę, toż po ojczystemu śpiewają! To ci dopiero, akurat, jak o tym wspomniałem! Jak uprościć wszystko zapłakać / Jak nie szukać innego siebie / Jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo / Ani trochę już i zupełnie. Jan Twardowski. Zupełnie nie mój kimat, ale przyjemnie usłyszeć tak niespodziewanie, pod każdym czasoprzestrzennym względem, polski utwór, szczególnie jeśli akurat wyjątkowo nie jest to chłam, tylko przyjemna jazzowa aranżacja jakiejś niewiaty. Nie wiem niestety jakiej. Barman, któremu oznajmiłem, że puszcza muzykę z mojego kraju i poprosiłem o sprawdzenie co to dokładnie jest, nie wie niestety też. Ma jakąś międzynarodową jazzową składankę, którą uznał za odpowiednią na dzisiejszy piątkowy wieczór, ale listy artystów nie ma. No trudno. Podziękowałem i wróciłem do kąta. Po chwili podszedł do mnie i postawił przede mną miskę chipsów. „Do piwa”, powiedział i uśmiechnął się.
                No, tyle przydługiego wstępu. Do rzeczy. Wulkan, wulkan, wulkan! Pojawiliśmy się w recepcji o 4.29. Tosty, dżem, jakiś lokalny substytut masła i gorąca herbata już na nas czekały. Mimo wczesnej niewątpliwie pory, moja lewa półkula przekalkulowała ilość nakryć i poinformowała mnie, że cos tu się nie zgadza. Spojrzałem na tablicę, na której uczestnicy wyprawy zwyczajowo wpisują swoje nazwiska. Edwarda wymazano. Dlaczego Edwarda wymazano? Pytam Christiana. Otóż mama Edka dowiedziała się, że padało i w związku z tym kategorycznie zabroniła mu pchać się na wulkan. Na nic zdały się wyjaśnienia doświadczonego przewodnika, że skały zdążą wyschnąć, a deszcz sprawi, że widoki objęte są gwarancją satysfakcji. Nie bo nie. Dodam, że koleś ma osiemnaście lat, musiałem spytać… LOL.  
                Christian Awuy postarał się o odpowiednią oprawę odprawy, nie powiem. My żuliśmy tosty, a on wodził wskaźnikiem po mapie i omawiał trasę marszu. Warunki są dobre, a Merapi, najbardziej aktywny wulkan Indonezji, stosunkowo spokojny, będziemy więc mogli wejść w strefę oznaczoną jako ‘danger zone’. Świetnie. Niestety w porannej zmule nie zakodowałem wszystkich ciekawostek, w każdym razie w ostatnich latach miało miejsce kilka konkretnych erupcji, z których ta z 2010 roku odbiła się w serwisach informacyjnych wyjątkowym echem, pewne z racji tego, że zginęło dzięki niej 30 osób. Musze wyjaśnić, że, zachowując oczywiście odpowiednie środki ostrożności, na wulkanach raczej się nie ginie. Te 30 osób po prostu odmówiło wzięcia udziału w ewakuacji… Ale zawsze coś, buduje to atmosferę. Skalę zagrożenia wyraża inna jeszcze liczba – przed którymś z niedawnych wybuchów ewakuowano z okolic wulkanu 28 000 osób. Czyli dość poważna akcja. Gdyby nagle któreś z siedmiu obserwatoriów rozrzuconych po stokach doszło do wniosku, że należy brać nogi za pas, zostaniemy o tym poinformowani przez krótkofalówkę. Wchodząc na Merapi bez tego rodzaju zabezpieczenia, teoretycznie moglibyśmy mieć kłopot. Lawa o temperaturze około tysiąca stopni potrafi spływać z góry z prędkością 150 kilometrów na godzinę. Trzeba by więc odpuścić sobie ucieczkę i skupić się na wysyłaniu pożegnalnych esemesów…   
                Krótkofalówki nie będzie dzierżył Christian. Jak nam wyjaśnił, ma już sześćdziesiąt sześć lat, jest przewodnikiem od dwudziestu ośmiu, i powoli godzi się z emeryturą. Pałeczkę przejmuje jego syn, który poprowadzi nas dziś. Szkoda, szkoda. Omawiając z nim wyprawę mieliśmy poczucie obcowania z kimś wyjątkowym, prawdopodobnie największym żyjącym znawcą Merapi. Zabawne, obserwatoria obserwatoriami, ale gość  - choć sam w żadnym razie o tym nie wspominał – musi po prostu czuć ten wulkan. Spojrzy taki na kształt dymku unoszącego się z wierzchołka i już wie, o co chodzi… Pewnie dzikie zwierzęta patrzą na niego nerwowo i zastanawiają się, czy mają zmykać, czy jest spoko.
                Ale i syn prezentował się dobrze. Profesjonalne znoszone wdzianko, zdarte buty, przewieszona przez ramie torba z krótkofalówką i niewielkim zapasem wody, białe rękawiczki, bambusowy kij. To w drogę. Noc wciąż zalegała nad wioską. Po kwadransie mniej więcej weszliśmy w las. Pierwszy właściwie kontakt z dżunglą. Szczerze – na razie las jak las, tyle że wielokrotnie głośniejszy niż te, z którymi miałem do czynienia do tej pory, głośniejszy głosami ptaków przede wszystkim. Owadów na szczęście, których się tu spodziewałem, jakoś nie było. Za to dowiedziałem się, do czego służy kij. Nasz przewodnik głośno stukał nim przed sobą, ostrzegając węże, że idzie coś dużego i mają spełzać z drogi. Noc, w miarę jak maszerowaliśmy równym szybkim tempem w górę i w górę, zaczynała blednąć. Lata przewodniczego doświadczenia rodziny Awuy nie mogły jednak zawieść. Dotarliśmy na miejsce pierwszego zaplanowanego postoju z perfekcyjnym tajmingiem. Akurat, żeby wypić po łyku wody, odrobinę się już bowiem zmachaliśmy, i obejrzeć wschód słońca. Wznosząca się szybko czerwona kula rozświetliła sięgająca horyzontu dżunglę pod nami. A raczej to, co z niej pozostało po ubiegłorocznym potężnym wybuchu. Oczywiste wydaje się, że pulsujące gorącem strumienie lawy niszczą wszystko na swej drodze. Las równikowy pod Merapi nie jest jednak pocięty wypalonymi pasami, wypalone są całe jego hektary. Szary wulkaniczny popiół zalegający okolicę, kikuty drzew… Imponujący i na swój przewrotny sposób piękny dowód potęgi i nieobliczalności Góry Ognia, na którą spoglądaliśmy teraz z jeszcze większym szacunkiem.     
                Spodziewałem się, prawdę mówiąc, łatwiejszej przeprawy. To w końcu, nie oszukujmy się, standardowa trasa, którą, jak sądzę, kilka razy w tygodniu pokonują Christian lub jego syn. W towarzystwie, można zakładać, zróżnicowanym pod względem tak umiejętności, jak i kondycji. Spodziewałem się więc po prostu spaceru. Tymczasem oprócz tego, że wciąż pięliśmy się w górę i w górę, co akurat było do przewidzenia, przyszło nam praktycznie co kilka metrów przedzierać sie, górą lub dołem, przez całkiem potężne pnie zwalonych drzew, które nasz przewodnik każdorazowo dokładnie opukiwał swoim kijaszkiem. Dodajmy do tego całkiem konkretne głazy oraz wąskie granie, na których lepiej przesadnie długo nie patrzeć w dół, i mamy nie byle jaki trekking. Tu bez dwóch zdań Oliverowi należy się pochwała, order, uścisk ręki prezesa i generalnie szacun. Powiem tak: gdybym wcześniej sam pokonał tę trasę, nie wziąłbym go ze sobą. Byłbym prawie przekonany, że sobie nie poradzi. Tymczasem mój młody kompan nie dość, że z zapałem wspinał się na kolejne przeszkody i zgrabnie z nich ześlizgiwał, to jeszcze ostentacyjnie ignorował pomocną dłoń, którą, z biegiem czasu coraz rzadziej, podawał mu przewodnik.
Po jakiejś godzinie wspinaczki dotarliśmy do zniszczonego poczas zeszłorocznej erupcji obserwatorium. Zniszczonego tak, jakby jakaś banda górskich olbrzymów dała upust swojemu gniewowi wymierzonemu w ludzkość i jej wytwory. Pogięta żelbetowa konstrukcja doprawdy pootwierała nam usta. Przewodnik, najwyraźniej zrozumiawszy, że dajemy radę trasie, zapytał, czy chcemy zejść do ciągnącego się w dole koryta, którym spływała lawa. Nie, do diabła, dziękujemy pięknie, wolimy już do domu na śniadanie... Pewnie że chcemy! Jeśli dobrze zrozumiałem, dość głęboki i zadziwiająco gładki jar, którym szliśmy, ukształtowany został przez udokumentowany wybuch Merapi w 1006 roku n.e. Całkiem możliwe, że ta potężna erupcja była przyczyną zniszczenia Borobudur, które wkrótce popadło w trawające dobrych kilka wieków zapomnienie.
                Pokonaliśmy całkiem spory kawał wąwozu, kiedy przewodnik zarządził postój. Oszczędnie popijając wodę, zaproponował nam zdjęcie butów i spróbowanie, jak to określił, wulkanoterapii. Ponoć to zdrowo połazić sobie boso po zastygłej lawie. Nie wiem czy zdrowo, ale na pewno przyjemnie. Chłód porowatej wulkanicznej skały w przyspieszonym tempie regenerował nasze healthpointy, a my przyglądaliśmy się wywierconym w niej przez badaczy Merapi otworom i wypytywaliśmy towarzysza o okoliczną faunę. Podobno w okolicach wulkanu żyje około dwudziestu czarnych panter. Było ich więcej, ale wyniosły się w zeszłym roku, przeczuwając furię Góry Ognia.  
                Minęła kolejna godzina. Stożek wulkanu coraz bliżej i bliżej rysował się na bezchmurnym niebie. I to by było na tyle. Ledwie widoczna ścieżka, którą się wspinaliśmy nagle się skończyła a przewodnik oświadczył, że dalej od tej strony nie dojdziemy. Potężnie nas to rozczarowało, nie powiem. Wiedziałem, ze raczej nie zajrzymy do samego krateru, ale myślałem, że znajdziemy się naprawdę blisko niego. A tu koniec... Cóż było począć? Chyba tylko pogrozić pięścią Gunung Merapi, zakrzyknąć – w duchu – że jeszcze się spotkamy i ruszyć w drogę powrotną...
Prowadząca przez las droga w dół po części wynagrodziła nam niezaspokojony wulkaniczny głód. Z daleka bo z daleka, ale udało nam się zobaczyć skaczące po drzewach małpy  o szarym futrze. Nigdy wcześniej nie widziałem małp na wolności. Podobno są dość nieśmiałe, w przeciwieństwie do swoich krnąbrnych kuzynów z Bali, którzy kradną turystom kapelusze i okulary. Mam na myśli tych bliższych kuzynów, nie słynących z upierdliwości krajowców. Przeszliśmy również przez zniszczoną przez wulkan wioskę. Widok powgniatantych dachów budynków dość wyraźnie przemawia do wyobraźni... Najciekawsze jednak spostrzeżenie z drogi w dół okazało się być zupełnie innej i zupełnie nieprzewidzianej natury. Nasz przewodnik, na tyle, na ile pozwalała mu na to ładowność, zabierał ze sobą porozrzucane po okolicy plastykowe butelki, które później wyrzucił do śmietnika. Pod wrażeniem. I jeszcze jeden wart odnotowania obrazek. Schodzimy sobie w dół, schodzimy, a tu nagle nie wiadomo skąd wyrasta przed nami zgarbiona postać. Staruszka z pakunkiem chrustu na plecach. Podobno to normalna sprawa – miejscowi na stokach Merapi zbierają chrust i palą nim w domowych kuchenkach, gaz dla wielu jest za drogi, o prądzie nie wspominając. Jak już wspominałem, Góra Ognia przynosi nie tylko śmierć i zniszczenie...
                Na koniec wyprawy, pora wszak zrobiła się odpowiednia, czekały nas jeszcze dwa kolejne, solidne tym razem, śniadania. Na drugie – pierwsze jedliśmy podczas odprawy – zatrzymaliśmy się w jednej z licznych jadłodajni na skraju dżungli. Na ludowo: kulki z lepkiego ryżu, tofu, banany w cieście, krokieciki z nadzieniem z makaronu sojowego i wspaniały bakwan. Bakwan – moja ulubiona chyba tutejsza poranna przekąska – smażone na głębokim oleju  pacnięcia z masy przygotowanej z mąki, jaj i warzyw, między innymi kukurydzy. Do tego porządna jawajska kawa serwowana – bezczelnie, cynicznie i w ogóle złośliwie – w kufelkach Guinnessa... Najedliśmy się, zapakowali trochę dla Renaty na spróbowanie, i jeszcze zostało.
                Trzecie śniadanie, tym razem zachodnie, tostowo – serowo – jajeczne, które zaproponowano nam jakieś pół godziny później, po powrocie do Hostelu Vogels, zakrawało już na totalne przegięcie. Ale skoro było w cenie wycieczki... Dogadaliśmy się z Christianem, który powitał nas w progu, że da nam godzinę na umycie się, przebranie – porządnie byliśmu umorusani – i strawienie tego drugiego, wtedy spróbujemy.
Syn, na zakończenie wycieczki i otarcie łez, które wciąż trochę w nas siedziały, pokazał nam swoje ogrodowe pająki. W życiu nie widziałem takich potworów, normalnie Szeloba się chowa! Głowotułowia i odwłoki długie i grube mialy co najmniej jak palec, a z nogami śmiało osiągnęły rozpiętość dłoni Olivera Kahna. Dobra, niech będzie, czuję się usatysfakcjonowany.
A, zapomniałbym! Obawy speca od wulkanów Christiana Awuya okazały się niepotrzebne. Sandały dały radę.
                Pól do pierwszej. Czas udać się na krótki spoczynek. Jutro pobudka o 4.50, o piątej ruszamy na podbój Borobudur, najsławniejszego chyba zabytku Indonezji. I Prambanan, nie mniej chyba ciekawego. O czym w kolejnym odcinku naszego tasiemca.            

Bedhot Resto, Yogyakarta, noc z piątku, 28 października, na sobotę, 29 października 2011, pół do jedenastej

                Dzisiejszego wieczora muzyki w Bedhocie brak. Okna przysłonięte zasłonkami.  Tak zaczyna się szalony weekend w kraju muzułmańskim… Ale piwo podają, dobre i to. Zanim podzielę się wrażeniami z dzisiejszego turystycznego objazdu okolicznych dziedzictw UNESCO, pozwolę sobie cofnąć się nieco w czasie…
                Jakie licho przywiodło mnie do Parangtritis, małej wioski położonej nad  Oceanem Indyjskim? Jakie licho postawiło na mojej drodze trzy kolejne rozsypujące się autobusy, z których ostatni zatrzymał się na pustawym placu przy promenadzie prowadzącej wprost w rozszalałą morską toń? Jakież wreszcie licho sprawiło, że zamiast odwrócić się w miejscu i wsiąść z powrotem do wciąż warczącego pojazdu, którego rozglądający się wokół nerwowo kierowca nie wyłączył nawet silnika,  i  pomknąć w stronę kojąco uporządkowanego i przewidywalnego świata, zdecydowałem się narzucić na ramię plecak i zgłębić tajemnicę tej starej osady?
                Teraz, kiedy poznałem przerażającą odpowiedź na te pytania, nie pozostaje mi nic innego jak skręcić pętlę z solidnej żeglarskiej liny i umocować ją na leniwie obracającym się pod sufitem wentylatorze…
                 Nie powinienem był w swoim aroganckim racjonalizmie lekceważyć oczywistych znaków. Ogromnej tablicy postawionej przy opustoszałym deptaku, na której czerwonymi literami wypisano ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem kąpieli. Nazwy wioski, która brzmi jak nazwa jakiejś tajemniczej choroby toczącej dusze tubylców. Brooka, Australijczyka, który, kiedy zasiadłem przy stoliku w hotelowym lobby służącym jednocześnie za knajpę, powitał mnie wesoło. A w pewnym momencie, podczas pozornie niewinnej rozmowy, patrząc mi prosto w oczy oznajmił ściszonym głosem, że to miejsce jest dziwne… Napomknął przy tym o jakiejś morskiej bogini i związanych z nią przesądach, które miejscowi traktują ze śmiertelną powagą. Spostrzegłszy wpatrzoną w nas kelnerkę, zaśmiał się i natychmiast zmienił temat.  Jakże byłem ślepy i głuchy!     
                Dlaczego nie nabrałem podejrzeń zauważywszy, ze wszystkie pokoje w hotelu, w którym zapytałem o nocleg, są wolne? Dlaczego nie wydało mi się niezwykłe, że oprowadzająca mnie po podupadłym przybytku dziewczyna żąda tylko pięćdziesięciu tysięcy rupii za pokój, ale nalega na płatność z góry? To pewnie przez tę toaletę, najbardziej ponurą hotelową toaletę, z jakiej przyszło mi korzystać, myślałem, próbując wykrzesać z siebie dziarski, kpiący uśmiech.    
                Nikt mnie tu nie zapraszał. Nikt mnie tu nie chciał. Jestem tu obcy, nie pasuję do świata mieszkańców. I nim wstanie świt, w ten czy inny sposób poniosę karę za wtykanie nosa w nie swoje sprawy… Zacząłem pojmować grozę sytuacji, gdy zostałem na plaży sam. Zapatrzywszy się w hipnotyzujący zachód słońca, nie zauważyłem nawet, kiedy wszyscy roześmiani jeszcze przed chwilą tubylcy gdzieś zniknęli. Zostałem sam, a samotność moja przybrała tę niepokojącą, sięgającą głębin duszy formę...  
Postanowiłem za wszelką cenę zachować zimną krew, wiedziałem, że nie wolno m wpaść w panikę. Wciąż odmawiałem przyjęcia do wiadomości faktu, że jest już za późno, wiedziałem jednak, że muszę bezwzględnie dowiedzieć się jak najwięcej o lokalnej legendzie i o tym, co się tu dzieje.
Wróciłem do hotelu, by się przebrać, po czym wyszedłem rozejrzeć się po okolicy. Hotelowe knajpy wzdłuż promenady, wszystkie otwarte, wszystkie oświetlone nagimi żarówkami, wsztskie zupełnie puste! Nie ma klientów, nie ma obsługi. Gdzież oni się wszyscy podziali? I te gwiazdy, zimnym bezdusznym blaskiem zalewające opustoszały deptak! O zgrozo, tracę chyba zmysły, w jakież dziwaczne, obce konstelacje zdają się one układać? W jakież przeklęte, zapomniane przez Boga miejsce trafiłem? 
Idąc wzdłuż promenady nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie powstała ona po to, by po prostu służyć ludziom zdążającym na plażę. Po co uczyniono ją tak szeroką, czemu prowadzi wprost w czarne fale oceanu? Możecie sobie wyobrazić jak niewypowiedziane przerażenie ścisnęło mnie za gardło, kiedy dotarłem do czegoś na kształt pomnika, przejmującej plątaniny morskich węży i wykrzywionych w szaleńczych uśmiechach twarzy! Pomnik przywiódł mi na myśl ołtarz poświęcony jakiemuś zapomnianemu pogńskiemu bóstwu, prawie zobaczyłem, w przebłysku zrozumienia, odzianych w rytualne stroje tubylców składających ofiary plugawemu  potworowi z morskich głębin, zobaczyłem wyjących z bólu i strachu nieszczęśników wleczonych promenadą, w ponurej procesji, na spotkanie czegoś, czego zdrowy umysł nie jest w stanie ogarnąć...
Pośpiesznie wróciłem do hotelu. Liczyłem na to, że spotkam tam tajemniczego Australijczyka, chyba tylko od niego mogłem wreszcie czegoś się dowiedzieć. W pierwszej chwili nie dostrzegłem go w pogrążonym w półmroku lobby. Ale był tam, siedział w kącie nad popielniczką, myślami błądząc chyba gdzieś  bardzo daleko. Zapomniał chyba o swoim papierosie, który powoli dopalał się w jego dłoni. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Nic z tego, ostatnia deska ratunku zawiodła, przemknęło mi przez myśl. Ale poznał mnie. Ożywił się, odgarnął z czoła opadające na nie jasne włosy, uśmiechnął się serdecznie i ruchem głowy wskazał mi miejsce przy stoliku okrytym poplamionym obrusem. Rozmawialiśmy, paląc jednego papierosa za drugim. Z każdą mnutą czułem, że coraz bardziej zaczynam pojmować szaleństwo, które całe chyba wieki temu zawładnęło tą senną osadą. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić, wyrazić, nie wiem też, jaką rolę odgrywa tu Australijczyk. Wiem jedno – miejscowi zaprzedali swe dusze czemuś złemu, jakiemuś bytowi, który w trudnych czasach skusił ich obietnicami dostatku. Diabłu? Nie, czemuś znacznie bardziej pradawnemu. Wieśniacy nazywają to Królową. Królową Mórz Południowych. Czczą ją, składając jej krwawe ofiary, ale ona nigdy nie ma dość... Głód jej jest niezaspokojony a gniew – okrutny! Jest jeszcze jedna rzecz. Kolor zielony. Kiedyśmy zaczęli o tym mówić, Australijczyka ogarnęło dziwne podniecenie a jego słowa stały się bełkotliwe, prawie niezrozumiałe. W pewnym momencie zapomniał chyba o mnie i począł mówić jakby do siebie, co chwilę śmiejąc się jak opętany. Ale pojąłem, na swoje nieszczęście, pojąłem absurd mojego położenia. Królowa rozpoznaje ofiary po zielonych szatach. Nieszczęśnik, który znajdzie się w Parangtritis nosząc ubiór zielonej barwy, skazany jest na okrutną śmierć, a nawet coś gorszego od śmierci. Należy do niej. Królowa niechybnie upomni się o niego, przyciągnie nad morze i zabierze do siebie...    
Ze zgrozą popatrzyłem na swoją koszulę... A więc wszystko jest jasne. To koniec. Powietrze jest coraz bardziej lepkie i duszne. Ogarnia mnie ochota, by wyjść na zewnątrz, by puścić się biegiem, biec i biec, aż znajdę się na plaży. Zerwać z siebie ubranie i wpaść w kusząco orzeźwiającą czarną toń pradawnego oceanu. Dziwne, czuję jakby myśl o tym nie była moją myślą, jakby ktoś siłą wcisnął mi ją do głowy.. Nie! Nie poddam się. Nienaturanie drżącą ręką, nad którą najwyraźniej tracę kontrolę, kreślę ostatnie słowa tego listu. Moje ostatnie słowa. Albo sam to skończę, albo zrobi to za mnie Królowa. Moja ostatnia świadoma decyzja. Lina jest mocna, wytrzyma.  
                Tak, takie mniej więcej wrażenie robi Parangritis… O dziwo, następny dzień wstał. Więcej, wstał słoneczny i leniwie wesoły. Wstał mniej więcej o siódmej rano. Blask słońca rozwiał do pewnego stopnia oniryczną dziwność osady. Postanowiliśmy zjeść śniadanie, wypić kawę w towarzytwie Brooka, sympatycznego Australijczyka i raz jeszcze wpaść na plażę. Ta zupełnie przywróciła nam wakacyjny nastrój jak z żurnala. Aż sobie zapragnąłem pocelebrować poranek i owiewaną bryzą plażę z końskiego grzbietu, niestety tubylcy z końmi, których wczoraj widzieliśmy, jeszcze się nie pojawili. Za to Ci z rumakami mechanicznymi byli już na miejscu, więc Pan Bóg im dał. Niech będzie quad. Rozrywka, której próbowałem po raz pierwszy, okazała się być przyjemną, ale przyjemną raczej potencjalnie. Nim, przyzwyczajony do wygodnych skuterów z automatyczną skrzynia biegów, opanowałem jako tako obsługę maszyny, w której sprzęgła używa się nie tylko przy uruchamianiu silnika a biegi zmienia się stopą, upłynął wykupiony kwadrans. Do tego ustrojstwo zgasło mi ze trzy razy zupełnie bez powodu i nie chciało zapalić, biedny właściciel musiał po mnie jechać z drugiego końca plaży, trochę grzebał przy jakichś przełącznikach, bujał pojazdem i silnik zaskakiwał, ale cała miodność gdzieś przy tym uleciałą… Zażyliśmy więc z Oliverem raz jeszcze orzeźwienia oceanicznych fal, po czym narzuciliśmy plecaki na plecy i, wciąż cali w piasku, poczłapaliśmy na przystanek.    

Królowa Mórz Południowych okazała nam łaskę. Autobus z Yogyakarty nie dość, że przyjechał, to jeszcze bez przeszkód powiózł nas z powrotem do miasta sułtana Hamengkubuwano X. Gdzie z otwartymi ramionami czekała na nas Tiffa, w której gościnnych progach mogliśmy nieco się ogarnąć. Zmyliśmy z siebie piasek i sól morską, oddaliśmy pełną torbę ciuchów do pobliskiej pralni i zabraliśmy się za organizację powrotu do stolicy. Braliśmy pod uwagę dwie opcje: samolot i pociąg. Najtańsze bilety lotnicze, jakie udało nam się znaleźć, kosztowały jakieś 115 złotych za osobę. Należało sprawdzić jak ma się do tego stary dobry pociąg, a taką wiedzą dysponują niestety tylko mędrcy z dworca. Annasz i Kajfasz… Z pierwszego punktu informacji odesłano nas dalej, gdzieś przez perony i dalej przez jakiś tunel. Przed zapuszczeniem się w niego zapytaliśmy o wskazówki kolejnego informatora, tym razem mobilnego, czyli pozbawionego biurka, który poradził nam, żeby wrócić do pierwszego punktu informacji... Świetna rada, nie wpadłbym. To tunelem. Istotnie, po drugiej stronie czegoś, pod czym przeszliśmy, trafiliśmy na kolejną ladę z dwoma kolejnymi pracownikami kolei, którzy z kolei polecili nam wyjść na zewnątrz i wejść do kolejnego budynku... Spora hala, mnóstwo ludzi, ale uwaga – jest maszyna z numerkami i oczywiście gość na etacie, który ją obsługuje. Bomba! Pik, wyskakuje karteczka… Przed nami jakieś 120 osób… Mniejsza bomba. Postanowiliśmy spróbować inaczej, wróciliśmy do poprzedniego punktu naszej dworcowej wędrówki, gdzie wyjaśniłem, że na razie nie chcemy kupować biletów, tylko dowiedzieć się ile kosztują, i bylibyśmy dozgonnie wdzięczni, gdyby wiedza owa nie kosztowała nas dwóch godzin. O dziwo, pan zza lady uśmiechnął się, zagadał do siedzącego obok kolegi i po chwili przedstawił nam pełen obraz sytuacji. W tłumaczeniu na peeleny: executif, czyli najlepsza klasa, ta, którą przyjechaliśmy, kosztuje 90 złotych od miejsca, czyli tak samo, jak w te stronę. Ekonomi z klimatyzacja 40 zeta. Ekonomi z wiatrakami 17 złotych.
Podziękowaliśmy pięknie i przeprowadziliśmy krótką naradę. Samolot. Pociągiem jeszcze się pewnie najeździmy, a tę trasę już odbyliśmy. I będziemy mieli kilka godzin wakacji więcej. Wróciliśmy do agencji biletowej i zapłaciliśmy za bilety. Zabawne, pośrednictwo, które zdjęło z nas skomplikowaną ponoć kwestię płacenia za bilety nietutejszymi kartami kredytowymi kosztowało nas tylko 3 złote od biletu... Muszą dostawać dodatkową prowkę od linii lotniczych, z takich sum chyba by się nie utrzymali.
I na miasto. Taksówkarz, który wiózł nas któregoś razu do Sosrowijayan, polecał nam odwiedzenie Kota Gede, tutejszych Srebrników, dzielnicy rzemieślników trudniących się wyrobem biżuterii. Czemu by nie. Tym razem jednak postanowiliśmy przejechać się autobusem. Jakarta ma TransJakartę, Yogyakarta, całkiem to sensowne – TransYogyę. Działa na tej samej zasadzie, pracownicy są mili i pomocni, wszystko super. Ani się obejrzeliśmy, kiedy byliśmy na miejscu. Faktycznie, cała dzielnica pokryta sklepikami z łańcuszkami, pierścionkami, broszkami, modelami statków i becaków oraz makietami Borobudur. Wszystko, ma się rozumieć, ze srebra. I wszystko w sumie spoko, o ile ktoś koniecznie chce się pozbyć zbędnych rupii. Których u nas jakoś za wiele nie zalega. Srebrników przy pracy i opisywanych w przewodniku kursów tworzenia biżuterii nie uświadczyliśmy. A windowshopping okazał się mocno nużący swoją monotematycznością. Wycieczkę uratował efemeryczny warung z kokosami. Wyglądało to tak, jakby jakaś sympatyczna rodzina nabyła okazyjnie ciężarówkę kokosów, wrzuciła na pakę rozkładany daszek, parę stolików, ław oraz trochę naczyń i ruszyła do Yogyakarty, żeby podreperować budżet. Czyli wyglądało klawo. Szczególnie jegomość z maczetą, który zasiadłszy w kucki koło góry orzechów, obrabiał je sprawnie. Przy okazji, przeglądając ostatnio geniany zbiór gier, który został mi po berlitzowym obozie, trafiłem na zagadkę następującej treści:
I’m brown on the outside.
I’m white on the inside.
I’m hard and you can eat me or drink me.
I’m hairy.
I grow in hot countries.
Zapomnijcie. Ani w Chinach ani w Indonezji nie uświadczyłem jeszcze brązowego włochatego kokosa. Kokosy są zielone i znacznie większe, niż wysuszone już orzechy, które znamy z reklam batoników bounty. Tę zieloną miękkawą łupinę, której w reklamach nie ma, jegomość z góry ciach ciach ciach struga maczetą. Po czym ostatnim wprawnym cięciem otwiera. Mleko, zupełnie przezroczyste, miła pani wlewa do miski, plastykowej miski jak do prania. Następnie wyskrobuje przylegającą od wewnątrz do ścianek orzecha warstewkę miąższu, wcale nie białego, tylko półprzezroczystego, który również ląduje w misce. Dla chętnych dolewany jest do tego słodki syrop – samo mleko wcale nie smakuje wiórkami kokosowymi i generalnie nie jest porywające, choć ponoć bardziej izotoniczne niż wszystkie isostary i powerady razem wzięte. Skastomajzowana zawartość miski wędruje z powrotem do skorupy. Gotowe. Spróbujcie przez słomkę.
Jeden dorodny kokos, który kosztował nas dwa zeta, snadnie zaspokoił pragnienie naszej trójki. Po prawdzie to na długo zaspokoił i głód. Dopiero wieczorem, zapisawszy się już na poranną wycieczkę do Borobudur i Prambanan, wybraliśmy się na spacer po Sosrowijayan i wylądowaliśmy na  makaronie serwowanym w jednym z licznych wózeczkowych warungów, trochę jak z Ruchomego Zamku Hauru. Siada się w takim przybytku pod zaimprowizowanym daszkiem, na prostych ławkach przy brudnawym stoliczku, a miejscowa starowinka na przenośnej wózeczkowej kuchence smaży w woku miejscowy specjał, po czym podaje go w kamionkowych miseczkach. Miseczkach na bieżąco mytych w stojącej obok balii z wodą. 

8 comments:

  1. Dla tych, których zaintrygował temat przesądnych mieszkańców Parangtritis, przeklętej zieleni i okrutnej Królowej - sczególnie dla Ciebie, Umgenni - trzy użyteczne linki.

    http://en.wikipedia.org/wiki/Parangtritis

    http://www.indo.com/featured_article/parangtritis.html

    http://www.indonesia.travel/en/destination/462/parangtritis

    ReplyDelete
  2. Drogi M., w swoim opisie karczmy zapomniałeś o najistotniejszym elemencie dodającym tym miejscom najwięcej wdzięku i uroku, a mianowicie o wędrownych bardach zabawiających gości swoim śpiewem i grą na lutni (lub tamburynie, jeśli lutnia została skradziona, pożarta, porzucona, zdekonstruowana lub w inny sposób ubezwłasnowolniona). Za to trafiłeś w sedno z tym narzekaniem na dziewice, dziewice są do niczego. :P

    Pięknie dziękuję za opowieść i za linki, ale ciekawi mnie ta przestroga przed kąpielą (choć chyba i tak nie może być groźniej niż w łazience?), bo to chyba nie przez Królową Morza? No więc jakie zagrożenie morskie zbagatelizowaliście? Rekiny, meduzy, jeżowce, ukwiały, ośmiornice, sinice, wykwity, ścieki, wycieki, krakeny, macki, wydry, elfy morskie, elfy rzeczne, elfy niedorzeczne?

    ReplyDelete
  3. Masz ci los, zapomniałem! W wydaniu książkowym wprowadzę odpowiednia poprawkę, także bard zawędruje pod strzechy ;)

    W Twój ywód wkradła się niebagatelna nadinterpretacja moich słów tyczących się dziewic. Jak to do niczego? "Dziewica jako przyjaciel dodaje jeden punkt do twej Mocy." Zawsze możesz ją równiez wymienić na dziesięć punktów doświadczenia, choć w takim wypadku "stracisz ten punkt jeśli stracisz Dziewicę".

    Dobre pytanie, Przyjacielu, dobre pytanie... Niestety, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, nie znam na nie odpowiedzi. Mam cichą nadzieję, że chodziło o rozszalałe wysokie fale, a nie o ścieki z pobliskiej elektrowni atomowej...

    ReplyDelete
  4. Mam na myśli tych bliższych kuzynów, nie słynących z upierdliwości krajowców. - made my day :)))
    Czekam z niecierpliwością na Borobudur, niektórzy mówią, że lepszy niż Angkor Wat, a to już dla mnie nie do wiary.

    ReplyDelete
  5. Kiedy przeczytałam pierwszą cześć Twojej najnowszej opowieści, doszłam do wniosku, że traktując z dużym dystansem wszelką fantastykę oraz twórczość przygodową, przegrałam życie :) Kiedy piszesz: "do rzeczy", ja wciąż mam jednak ochotę na wątki karczemne, a nie na żywą akcję z wulkanem w planie amerykańskim. Ciekawe obyczajowe tło mnie bardziej zaintrygowało niż wątki centralne. Nie powinieneś jednak lekceważyć Jana Twardowskiego - najbardziej inspirującego klechy w powojennej Polsce.

    Co do lękliwego młodzieńca - Edka, zawieszonego u maminej spódnicy, nie zapominaj, że w Polsce takich amantów nie brakuje i to niekoniecznie w przedziale 18+, ale również w okolicach czterdziestki.

    Z wątków bardziej humorystycznych (chyba) - kadłubki drzew z trzeciego zdjęcia przypominają mi stylistyczne nawiązanie do wielkiego finału "Żywota Briana". Drzewa są umiejscowione podobnie jak krzyże w kadrze. Choć pewnie roję sobie fikcjonalne związki bez pokrycia, ale każdy ma przecież swoje małe obsesje :) Always look on the bright side of life - to chyba jednak odpowiednie hasło poprzedzające eksplorację wulkanu, można by je wycedzić w zastępstwie pożegnalnych smsów :) Cieszę się jednak, że tego czarnego humoru nie musieliście stosować w sytuacji zagrożenia :) Jakie jest w ogóle ryzyko erupcji? Mam nadzieję, że na obecnym etapie mniej niż zero.

    ReplyDelete
  6. Druhu Juriuszu,

    Służę uprzejmie i polecam się na przyszłość. "Co złego to nie ja", jak zwykła mawiać moja ciocia.

    O Borobudur wkrótce. W poniedziak, inshallah.

    Ja za to czekam na jakieś obszerniejsze relacje z Dżordżii. Włażę i włażę na Twój blog i nabijam Ci te satanistycznie odwrócone czerwono-białe flagi a tu tylko (choć z drugiej strony może "aż") Tori Amos od miesiąca...

    ReplyDelete
  7. Druhno Julio!

    Interesujący komentarz. Kto wie, może wezmę sobie do serca wyrażony przez Ciebie apetyt publiki na fantastykę i popełnię, w przerwie między lekcjami, jakąś sagę... Chociaż w ramach takich eksperymentów myślałem raczej o lekkim kryminale podróżniczym ;) Zobaczymy, starość jeszcze długa.

    Twardowski najbardziej inspirującym klechą pięćdziesięciolecisa w Polsce? Oj, pojechałaś z JPII jak z wieśniakiem :P Zastanawiam się jeszcze, kto mógłby aspirować do tego tytułu na świecie? Ojciec Merrin? ;)

    Muszę ze wstydem przyznać, że nawiązanie do ŻB nie tylko nie było zamierzone, ale że nawet go nie dostrzegłem...

    Ryzyko erupcji? Z takiej odległości, na jaką podeszliśmy zostanie trafionym jakimś głazem było chyba podobnie prawdopodobne jak zostanie trafionym piorunem (niebo było przysłowiowo jasne, dodam) ;/ Ze szczytu unosił się dymek, jak widać na zdjęciu, jakiśtam pierwszy stopień, ale konkretniejsze erupcje są "przepowiadane" ze sporym wyprzedzeniem.

    ReplyDelete
  8. Wodzu!
    Trochę o Gruzji masz na mailu, tym na wp.pl, bo innego do Ciebie nie mam. Postanowiłem tę imprezę relacjonować nieco inaczej, żeby nie było, że ciągle to samo. Czekam na Borobudur! Zdjęcia znam, ale nie piszą nigdy przy nich o ilości upierdliwych krajowców na metr kwadratowy.

    ReplyDelete