Monday, October 24, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XIV

Rozdział XIV, w którym…

Wyjeżdżamy • wypatrujemy sobie oczy • złorzeczymy Glennowi • urządzamy się na 102 • parę słów o fantazmacie drzwi, czyli tracę zmysły • Duke of Marlborough • o czym marzą kierowcy becaków • dworzec czy pałac sułtana • czy Indonezyjczycy potrafią piec pizzę •czy rzucimy Tiffę • dlaczego kierowcy becaków skazani są na wymarcie

Pociąg Tasaka 1, gdzieś między Jakartą a Yogyakartą, 23 października 2011, pierwsza
               

                Wreszcie, po dwóch bez mała miesiącach pobytu w Indonezji, udało nam się na kilka dni wyrwać z miasta. Nim na dobre opuściliśmy stołeczną aglomerację, zdążyłem jeszcze zażyć nieco krzepiącego snu, dzięki czemu mogę teraz w pełni delektować się widokami za oknem. Pola. Przede wszystkim tarasy ryżowe, mieniące się wszelkimi możliwymi do wyobrażenia odmianami soczystej zieleni. Podzielone krzywymi na nierówne, ale mimochodem jakby estetyczne kawałki. Zalana wodą mozaika, po której człapią pochyleni rolnicy w trójkątnych kapeluszach. Fotografie przedstawiające to, co widzę za oknem ociekałyby kiczem, ale rzeczywistość zachwyca. Palmy. Zaskakująco wysokie, kiwające się na wietrze. Zresztą nie tylko palmy. Niewiarygodnie bujna i zróżnicowana roślinność, która zdaje się eksplodować wszędzie tam, gdzie nie stoją chatynki i nie leżą pola. O żyznych rejonach Afryki mówi się, że wystarczy wbić kij w ziemię, żeby wydał owoce. Tak jest niewątpliwie i tutaj. Łańcuchy górskie. Surową czernią odcinające się od stalowoszarego dziś nieba. Czy można pragnąć czegoś więcej niż żeby niczym ramy genialnego obrazu okoliły zieleń pól i dżungli?

                Te trzy dech zapierające elementy zdają się decydować o charakterze krajobrazu Jawy, a przynajmniej jej zachodniej i centralnej części, przez które dziś mkniemy.

               Niewiele brakowało, a zamiast cieszyć oczy powyższymi, siedzielibyśmy w stolicy i martwili się wizami. Pierwotny plan był taki: lecimy do Singapuru w niedzielę, zwiedzamy trochę, w poniedziałek spotykamy się z jakimś agentem, przekazujemy mu paszporty, zwiedzamy jeszcze kilka godzin, odbieramy paszporty ze świeżutkimi wizami, wracamy do Indonezji. We wtorek rano wsiadamy do pociągu zmierzającego do Yogyakarty i bawimy się świetnie w jej okolicach do końca tygodnia. Plan był dopracowany w szczegółach tak drobnych, że po prostu musiał się posypać.

                Poszliśmy parę dni temu po raz kolejny do Glenna, tego, który odbierał nas z lotniska i spytaliśmy, czy bilety już kupione. Właśnie jest w trakcie kupowania. On zawsze jest w trakcie. Kiedy dostaniemy nasz housing allowance? Właśnie rozmawia o tym z panem Andrei. Kiedy dostaniemy pralkę? Właśnie to ustala. Wygląda to tak, jakby tylko nami się w tej szkole zajmował. Przez następne dni pielgrzymowaliśmy do jego biura, sami znaleźliśmy bilety – zależało nam, żeby były tanie, bo my płacimy za Olivera. Wtedy okazało się, że musimy lecieć dzień później, bo w poniedziałek ambasada jest zamknięta. Niekontenci byliśmy, ale cóż począć. Sprawę migających na czerwono wiz trzeba załatwić, a wyjazd do Yogyakarty przesunąć. Następnego dnia, a był to już czwartek, UN Day, pukamy do Glenna. Puk puk. O, niestety mam złe wiadomości, ambasada jest zamknięta również we wtorek i środę, możemy wam załatwić wizy we czwartek. Tego już było za wiele, tu już żeśmy się wkurzyli, bo to całkowicie krzyżowało nasze plany wakacyjne. Nie warto byłoby już wyjeżdżać ze stolicy, która mocno nam się sprzykrzyła. Podebatowaliśmy więc, podebatowaliśmy i udaliśmy się na skargę do Stephena. Ten wysłuchał nas uważnie, po czym uśmiechnął się ze zrozumieniem i oznajmił, że nie jesteśmy pierwszymi, których Glenn wystawił do wiatru. Zawsze się buc taki do cholery znajdzie na naszej drodze. To już, ja, tego Stephen wiedzieć nie mógł. Podniósł w każdym razie swoją dyrektorską słuchawkę, wybrał numer Glenna i kazał mu przydreptać na górę, co ten niezwłocznie uczynił. Stephen kulturalnie, ale dobitnie oznajmił mu, że tak być nie może. Że albo szkoła opłaca nam pobyt w Singapurze – gdzie noclegi są pieruńsko drogie – żeby jakoś wynagrodzić nam popsucie wakacji, albo załatwiają nam przedłużenie wiz turystycznych na miejscu i wracamy do sprawy przymusowej wycieczki do Singapuru w listopadzie. Glenn położył uszy po sobie i pobiegł telefonować, gdzie trzeba. Stephen poinformował nas jeszcze, że ponieważ nie jest to pierwszy taki numer, Glenn długo tu już nie popracuje. O czym jeszcze nie wie. A wy już wiecie, to ci dopiero ploteczka, co? Godzinę później Glenn oznajmił nam, że jest w stanie załatwić nam przedłużenie wiz, możemy jechać do Yogyakarty. Dla nas bomba, dla niego i tak jest za późno… Cóż, płakał po nim nie będę…


               Wypada mi jeszcze napomknąć króciutko o pociągu. Biorąc pod uwagę bardzo wyśrubowane, jak na lokalne standardy, ceny, spodziewałem się czegoś bardziej wow. W sumie niewiele więcej zapłacilibyśmy za samolot, tyle że chcieliśmy popodziwiać widoki z bardziej poziomej perspektywy. Fotele są wygodne, rozkładają się wręcz w leżanki, ale wszystko jest tak toporne, wiekowe i brudnawe jak w PKP. No dobra, bez przesady, nie tak brudnawe. Kucane toalety ujdą, choć woda w umywalce jakoś słabo leci. Docenić należy szerokie i przystępne cenowo menu. Wagon jest klimatyzowany. Niby fajnie, ale trochę to pułapka. Bo po pierwsze dla mnie jest za zimno, a nie chce mi się wyjmować softshella, po drugie nie mogę otworzyć okna, żeby nacieszyć się nowym aparatem. Szału więc nie ma.



Tiffa Art Shop & Losmen, Yogyakarta, noc z niedzieli, 23 października na poniedziałek, 24 października 2011, dochodzi północ

                Pięknieśmy się urządzili. I wbrew powszechnemu użyciu tego frazesu, nie ma w mojej wypowiedzi krzty ironii. Choć może byłoby bezpieczniej, gdybym się jej tak pospiesznie nie wypierał, że się tak zreflektuję. Z opisu, który zaraz nastąpi, wyciągnąć możecie bowiem wniosek, że mi odbiło. 

                Siedzę wygodnie na drewnianym krześle z wysiedzianą przez lata poduszką przy okrągłym drewnianym stoliku okrytym ciepłożółtym – a może raczej brudnożółtym – poplamionym obrusem. Obok mnie, na stole, przycupnął ni to pies, ni to człowiek, psołak jakiś powiedzmy. Jęzor ma w każdym razie wywalony a w drewnianych łapach trzyma popielniczkę. Na kamiennej ścianie po lewej wisi kołczan ze strzałami i rząd starych jawajskich masek. Pod nimi – lustro pokryte odciskami podróżnych, którzy zatrzymali się tu w ostatnich miesiącach, swoista księga gości, i niedomyta umywalka. Hotelik jest mały, ma ledwie sześć ciasnych pokoi, wspólny balkon więc, którego anschlussu przed chwilą dokonałem, służy i za stołówkę, i za umywalnię. I za punkt widokowy. Widać z niego trochę drzew, zwoje kabli i niszczejące dachy budynków po przeciwnej stronie uliczki. Uliczki tak wąskiej, że w razie potrzeby mógłbym śmiało przeskoczyć na drugą jej stronę i zniknąć w mroku. Kocham wąskie uliczki i przejścia. Edynburskie closes, aleppańskie korytarze Al Jdeidy, kantoński labirynt targu Qingping… Nie wiem dlaczego, bo już w ciasnych jaskiniach czuje się niekiedy niekomfortowo. Może to kwestia nieba nad głową, może to ono swoją uspokajającą obecnością oddziela zauroczenie od strachu?

               Za mną jest hall pierwszego piętra, z którego wchodzi się do poszczególnych pokoików. W nim dystrybutor wody pitnej, rzeźbiona tekowa szafeczka z kawą i herbatą, którymi, jako goście Tiffa Art Shop & Losmen, możemy się raczyć do woli, tablica z mapami i ogłoszeniami na temat wycieczek, szezlong, trochę obrazów, wśród których dominuje wielki wizerunek Jezusa w kronie cierniowej, kilka jawajskich lalek teatralnych i prawie metrowa figura Matki Boskiej, umieszczona trochę nietaktownie pod witrażową latarenką oświetlającą schody. Nie widać w tym wszystkim żadnego głębszego zamysłu, ot jakby ktoś – pewno Tiffa – porozwieszał i porozkładał wszędzie co tam akurat było na składzie. Najwidoczniej jednak jakaś artystyczna intuicja owego ktosia nadała temu miejscu jedynej w swoim rodzaju przytulnej atmosfery.

                O jednym jeszcze drobiazgu nie mogę nie wspomnieć. Balkon oddzielony jest od hallu jedynie masywnym rzeźbionym portalem i podwiniętymi na stałe zszarzałymi zakurzonymi zasłonkami. Nie ma drzwi. W naszym uwarunkowanym klimatycznie rozumieniu domostwo ma nas chronić przed pogodą, czy tez niepogodą – przed deszczem, wiatrem, zimnem. Ściany domu, dach i szczelne okna są barierami ostro rozgraniczającymi przestrzeń na tę wewnątrz i tę na zewnątrz. Stąd wielkie symboliczne znaczenie drzwi i progu, w naszych stronach od zawsze było to jedyne przejście między strefą „w domu” i „na dworze”. Tu strefy te płynnie w siebie przechodzą, przenikają się. Dom nie jest wyciętą z groźnego otoczenia bezpieczną oazą, jest luźno tylko wyodrębnioną częścią całości. Podobne fascynujące, z perspektywy mieszczucha XXI wieku, wrażenie pewnej harmonii z otoczeniem miałem śpiąc na dachu hotelu w Damaszku czy po prostu na hamaku na Kaszubach.

                A mógłbym teraz siedzieć sobie w zamkniętym klimatyzowanym pokoju, choćby na Bali, wyspie wystandaryzowanych marzeń zachodniej klasy średniej, to ledwie parę godzin drogi stąd. No i co? Oszalałem, czy czujecie klimat?

                Dobrze się stało, że nie traciliśmy czasu, którego ciągu w ostatnich dwóch tygodni mieliśmy bardzo mało, na bukowanie noclegów. Wysłaliśmy jeszcze w piątek parę maili, ale dostaliśmy tylko dwie odpowiedzi, jedną, że nie maja wolnych miejsc, drugą, że mamy zrobić rezerwację przez stronę internetową, która, jak się okazało, nie działała. Postanowiliśmy po prostu przyjechać na miejsce i zobaczyć, jak się sprawy mają. Poza sezonem, kiedy problem Maryi i Józefa nie istnieje, jest to opcja o tyle dobra, że można zobaczyć pokoje zanim się za nie zapłaci. Można też porównać kilka ofert i wybrać najkorzystniejszą, trudno czasem na odległość wyczuć relację między popytem i podażą. Zresztą w ostateczności nie pogardzilibyśmy przecież i stajenką. Tudzież grotą. Dobrze się stało, powtórzę. Największe zagłębie tanich hotelików, Sosrowijayan, znajduje się tuż obok dworca. Odwiedzenie gorąco polecanych przez Lonely Planet Losmen Lucy i Dewi Homestay zajęło nam może z kwadrans. Nie pojmuję zachwytu nad pierwszym, jak najbardziej podzielam zachwyt nad drugim. Niestety mieli komplet.

           Nic jednak straconego, Tiffa Art Shop & Losmen urzekło nas od pierwszego wejrzenia. Miało być przytulnie i na piętrze art shopu, taki ciekawy akcent, tak też było. W recepcji powitała nas miła dziewczyna lat może piętnastu, która oznaj-miła, że musi spytać mamy o dostępność pokojów i ceny. Zniknęła w przylegającym do hallu pokoju, który mienił się blaskami telewizora. Klimat jak w The Big Bang Theory czy Little Britain, seriali, w których jedna z postaci nigdy się nie pokazuje, zawsze przebywa w pomieszczeniu obok i tylko się wydziera. Wróciła po chwili i oznajmiła, że ma dla nas pokój za 175 000. W przewodniku pisali, że ceny wahają się między 70 a 90 tysięcy, ale nauczyłem się już w tych sprawach przewodnikowi nie ufać. Mieli zresztą na ladzie wydrukowany cennik, gdzie dwójka kosztowała 150 k, 25 k doliczyli więc za dodatkowe śniadanie. Poza tym na ścianie wisiał krzyż, poza Europą i Ameryką Północną to dobry znak. Poszliśmy na górę zobaczyć pokoje. Nie zgrywałem wybrednego, nie zrzędziłem na niedociągnięcia, to taktyka dobra na zakupy z przygodnym kupcem, którego nie zamierza się więcej spotkać. Powiedziałem, że bardzo nam się podoba, ale proponujemy 150 000. Dziewczyna pobiegła do mamy, a po paru minutach przyniosła nam dobrą nowinę. Kiedy tylko dobiliśmy targu, lunął rzęsisty deszcz. Spodziewałem się, pół żartem, że dziewczyna zaraz powie z rozbrajająca szczerością, że zmieniła zdanie i teraz pokój kosztuje 200 koła… Nic jednak z tych rzeczy.

          Kiedy tylko niebo się rozjaśniło, wyszliśmy na rozpoznawczy spacer po mieście. Główna ulicą, wzdłuż której pulsuje życie Yogyakarty jest Jl Malioboro. Żadna przypadkowa zbieżność, to ten Duke of Marlborough od papierosów. Wiecznie żywy, w miejscowej pisowni, na koszulkach, spodenkach i innych suwenirach, których tony zalegają sklepowe i straganowe półki po obu stronach skromnej głównej arterii miasta. Bardzo skromnej. Spodziewałem się, że Yogya, jak pieszczotliwie nazywane jest miasto, które uchodzi za kulturową stolice Indonezji, będzie nie mniej wybujała architektonicznie od Jakarty, tyle że mniejsza. Bardzo się myliłem. Zdecydowanie dominuje tu niskie, jednopiętrowe budownictwo, drapaczy chmur nie zaobserwowałem. Według mnie wychodzi to miastu na dobre, nadając mu przyjaznej, swojskiej atmosfery. Nietrudno tu z miejsca poczuć się jak u siebie, czego na pewno nie można powiedzieć o zimnej w największym nawet upale, niekończącej się socmonumentalnej Jakarcie.

               Nie my jedni tak odbieramy miasto, które stało się popularną do granic możliwości destynacją turystyczną. Trochę to niestety psuje zabawę. Na każdym kroku ktoś czegoś chce. A to zaprasza do swojej galerii, na myśli mając sklep z batikiem taki sam jak kilkaset obok, a to proponuje wskazanie taniego hotelu. Najbardziej irytują kierowcy becaków, którzy podobnie jak wszyscy ich trzecioświatowi kuzyni pojąć nie potrafią, że nie przyjechaliśmy tu, żeby ciągle jeździć między kilkoma ściśle określonymi punktami na mapie miasta, tylko żeby się po nim powłóczyć. Idealny turysta powinien w ich mniemaniu przejechać z dworca lub lotniska do hotelu, najlepiej wskazanego przez nich, bo wtedy dostaną swoją prowizję, która zostanie oczywiście wliczona w cenę noclegu. Następnie może pojechać do sklepu z batikiem należącego do kumpla, ewentualnie do jakiegoś wyświechtanego zabytku, jak już musi. Później do restauracji. Później z powrotem do hotelu. Wypadałoby, żeby umówił się na następny dzień na jakąś organizowaną wycieczkę, przyjedzie się wtedy po niego pod hotel i tam go odstawi. Potem kurs na dworzec łamany przez lotnisko. Następny proszę. Założę się, że największym marzeniem taksówkarzy, kierowców bajajów, becaków i ojeków jest to, by niepojęte włóczęgostwo, które tak lubimy, stało się karalne. Najlepiej śmiercią.   

          Ale nie przesadzajmy, są kraje, gdzie jest pod tym względem gorzej, o piekło bardziej natrętnie. Tu w gruncie rzeczy wystarczy ze sztucznym uśmiechem pokręcić głową albo udać, że nie usłyszało się rzucanych jak salwa z karabinu „transport, transport, mister, where you go, becak, mister, transport”. 

          Po godzinie mniej więcej przebrnęliśmy przez okolice stricte turystyczne, zeszliśmy z Jl Malioboro i skierowaliśmy żwawe kroki jeszcze bardziej na południe, w stronę Prawirotaman, drugiej obok Sosrowijayan części miasta usianej niedrogimi hostelami przyciągającymi backpackersów. Trudno orzec, która z dwóch przystani budżetowych podróżnych jest lepsza. Sosrowijayan jest rzut kamieniem od dworca i zakupowej mekki, z Prawirotaman za to łatwiej dorzucić kawałkiem wulkanicznej skały do kratonu, najważniejszego zabytku miasta. Poza tym nawet tanie hoteliki często mają tu baseny. To właśnie pchało nas coraz dalej i dalej na południe. Za cel spaceru postawiliśmy sobie znalezienie kilku przybytków owymi dysponujących i sprawdzenie, czy nie warto byłoby w jednym z nich spędzić jutrzejszej nocy.    

     Po kolejnych trzydziestu minutach byliśmy na miejscu. Wstąpiliśmy jeszcze do zachęcająco się prezentującej restauracji Gading, do której zaprosił nas serdecznie młody szef sali o sympatycznej przerysowanie gejowskiej stylówie. Mimo że klientelę stanowili w stu procentach obcokrajowcy, ceny były przystępne. Skusiliśmy się więc na zupę cebulową, burgera, pizzę, szejki i naleśniki z miodem. Zupa nie miała wiele wspólnego nie tylko z zupą cebulową, ale w ogóle z cebulą, pozostałe dania sprawiły jednak, że przymknęliśmy oko na to rozczarowanie i wizytę uznaliśmy za bardzo udaną. Burger nie był może najlepszym, jaki w życiu jadłem, ale i tak snadnie przebił tutejsze mcdonaldsowe wytwory, które według mnie mają ze trzydzieści procent mniej kotleta niż gdziekolwiek indziej. Dobrze również wiedzieć, że Indonezyjczycy, w przeciwieństwie do Syryjczyków, potrafią piec pizzę i za jeden z integralnych jej składników uważają sos pomidorowy. Nie ten dodatkowy, którym można przyprawić gotowe danie, tylko ten, którym smaruje się ciasto przed posypaniem go innymi składnikami. Nie wiem dlaczego, ale w syryjskich recepturach, nawet w pizzeriowych chainach, jest on nagminnie pomijany. W wykreowaniu miłego nastroju duży udział miała grupa muzykantów uzbrojonych w gitary, kontrabas, bęben, grzechotki i mnóstwo pozytywnej energii, którzy wpadli do Gading na trzy utwory i wydawali się nie żywić urazy, że nie wrzuciliśmy niczego do ich puszki.

        Posiliwszy się i odpocząwszy nieco, zaczęliśmy swoje kolędowanie po okolicznych hostelach. Pierwsze trzy czy cztery nie urzekły nas ani cenami, ani przede wszystkim klimatem. Dopiero Delta Homestay sprawiła, że poważnie się zastanawiamy nad przeniesieniem się jutro do Prawirotaman. Do każdego z niewielkich pokoików opatrzonych przytulnymi ganeczkami wchodzi się bezpośrednio z patio, na środku którego znajduje się po bożemu błękitny basen. Pokój dla naszej trójki ze śniadaniem kosztuje o 35 000 więcej niż w Tiffa, ale basenowa frajda Olivera chyba jest tego warta.

    Enigmatycznie napomknąłem wcześniej o becakach, będących zdecydowanie najbardziej charakterystycznym środkiem transportu w Yogyakarcie. Było już o ojekach i bajajach, pora na parę słów o kolejnym południowoazjatyckim wynalazku. Becak to półotwarta budka na kółkach, w której usadowić się może dwoje Europejczyków lub jeden Amerykanin. Do tylnej części budki przytwierdzony jest rower, którego mechanizm obsługiwany przez  wprawnego kierowcę wprawia w ruch pojazd. Ot, tyle. Becak po prostu. W Chinach też jest to ustrojstwo popularne, tyle że tam kierowca sadowi się na siodełku przed budką i niekiedy wspomaga się silnikiem.

           Nikogo chyba nie zdziwi fakt, że przejażdżka góra dwuosobowym becakiem była nam proponowana wręcz nieustannie. Racjonalizm, logika i mierzenie sił na zamiary nie są bynajmniej domeną tubylców. Ale trochę byliśmy już zmęczeni i średnio uśmiechało nam się wracać do hostelu tą samą drogą, wdaliśmy się więc w pogawędkę z którymś z oferentów. W ostatnim zabieganym czasie zupełnie odpuściłem lekcje indonezyjskiego, udało mi się jednak wyłożyć mu o co się na początek sprawa rozbija. Że jest nas po prostu za dużo. On na to, że spoko, że da radę. Pytam za ile da radę, na co on, że za 20 000. Za tyle to ja dam radę dojść na piechotę. Kolejny agent. Ta sama rozmowa, ale ten jest jakby bardziej rozgarnięty, wróżę jego genom wspaniała karierę. Wpada mianowicie na genialny pomysł, że możemy wziąć dwa becaki. Dobra, robi się ciekawie, przejdźmy do następnego etapu. Ile? 20 000 za sztukę. Czyli 40 000. Dużo. Dam 20 000, choć wiem, że i tak przepłacam, taksa byłaby tańsza. Ale taksy nie ma. 20 000. Narada wojenna z koleżką. 30 000. Kończę rozmowę, nie ma cwaniaka na warszawiaka. Idziemy. Gość leci za nami, że 20 000 za jeden. Ale co, dasz radę zawieźć nas w jednym? Nie, w dwóch, każdy po 20 000. Chyba się nie rozumiemy, mimo że jakoś operuję numerkami w bahasa Indonesia… W tym momencie ostatecznie skończyliśmy negocjacje. Ale kolo nie skończył. Przez następne dziesięć minut pedałował za darmo, żeby za nami nadążyć i powtarzać swoją durną propozycję cenową, choć my nie chcieliśmy już mieć z nim do czynienia nawet za darmo. Zbyt pospiesznie oceniłem jego potencjał ewolucyjny, jak się okazuje... W końcu z irytującego towarzystwa wybawiła nas taksówka, która szybko i wygodnie dowiozła nas do Tiffy. Za dwanaście tysięcy, licząc ze zwyczajowym drobnym napiwkiem.   

               Ależ przyjemnie się tu pisze… Totalna cisza i moc przestrzeni. Aż żal, że się noc kończy. Tyle faktów, odczuć i refleksji na dziś.

7 comments:

  1. Bardzo mi się podobają malunki na wagonie! U nas też już wpadli na taki pomysł upiększenia taboru, ale niestety efekty nie są tak zadowalające...

    Może i całe szczęście zatem, że nikt nie wpadł na umalowniczenie główniej ulicy poprzez wstawienie ślicznoróżowego nieba. Strach pomyśleć, jak by się to skończyło!

    ReplyDelete
  2. 1. Pociąg ozdobiony klimatycznym batikowym wzorem.

    2. - 8. Widoczki zza szyby. Niestety nie udało mi się uchwycić zalanych wodą tarasów. Kończyły się bezczelnie jak tylko wyciągałem aparat. Musicie, albo i nie, uwierzyć na słowo.

    11. - 17. Tiffa Art Shop & Losmen plus widoczek z balkonu i najbliższa okolica wieczorową porą
    9. wnętrze pociągu, klasa eksekutif

    10.

    ReplyDelete
  3. Tak, u nas pomalowaliby je pewnie, zgodnie z piosenką, na żółto i na niebiesko. I kibice Lechii by się wściekli.

    ReplyDelete
  4. Drogi M., byłem dzisiaj na zewnątrz, i wiesz, że chyba właśnie tak zrobili?! O_O Jest na niebiesko, z mocnym żółtym akcentem! Nie zaobserwowałem wprawdzie zwiększenia poziomu wściekłości kibiców, ale czas pokaże, pewnie PPki lecą na łeb, na szyję jak się ciągle chodzi pod takim niebieskim niebem.

    ReplyDelete
  5. Trochę mi tęsknie za tamtą częścią świata, ale fragment o taksiarzach sprawił, że przypomniała mi się ta część każdego pobytu tam ;)

    ReplyDelete
  6. Mimo wszystko to sytuacja nietypowa. Generalnie normalni taksiarze, ci samochodowi, oprócz okolic jednego centrum handlowego w Jakarcie, włączają metery i nie są ani trochę natrętni. Za to nie znają miasta, to trochę porażka... A becaki w Yogyakarcie po prostu się zblazowały, bo już chyba tylko turystów wożą. W każdym razie ich współczynnik irytującości nijak się ma do taxiarzy syryjskich czy libańskich.

    Swoją drogę dziwnie się z tym czuję, ale mi trochę za Syrią tęsknie ;)

    ReplyDelete
  7. Drogi Umgenni!

    Śmiem twierdzić, że uległeś jakiejś konfuzji, może to kwestia tych różowych okularów. Idę o zakład, że niebo było co najwyżej stalowoszare. A ten zółty akcent to przecież słoneczko! Widocznie oglądałeś za dużo polsatu i Ci zalega na siatkówce...

    ;P

    ReplyDelete