Rozdział XIV, w którym…
Wyjeżdżamy • wypatrujemy sobie
oczy • złorzeczymy Glennowi • urządzamy się na 102 • parę słów o fantazmacie
drzwi, czyli tracę zmysły • Duke of Marlborough • o czym marzą kierowcy becaków
• dworzec czy pałac sułtana • czy Indonezyjczycy potrafią piec pizzę •czy
rzucimy Tiffę • dlaczego kierowcy becaków skazani są na wymarcie
Pociąg Tasaka 1, gdzieś między
Jakartą a Yogyakartą, 23 października 2011, pierwsza
Wreszcie,
po dwóch bez mała miesiącach pobytu w Indonezji, udało nam się na kilka dni
wyrwać z miasta. Nim na dobre opuściliśmy stołeczną aglomerację, zdążyłem
jeszcze zażyć nieco krzepiącego snu, dzięki czemu mogę teraz w pełni delektować
się widokami za oknem. Pola. Przede wszystkim tarasy ryżowe, mieniące się
wszelkimi możliwymi do wyobrażenia odmianami soczystej zieleni. Podzielone
krzywymi na nierówne, ale mimochodem jakby estetyczne kawałki. Zalana wodą
mozaika, po której człapią pochyleni rolnicy w trójkątnych kapeluszach.
Fotografie przedstawiające to, co widzę za oknem ociekałyby kiczem, ale
rzeczywistość zachwyca. Palmy. Zaskakująco wysokie, kiwające się na wietrze.
Zresztą nie tylko palmy. Niewiarygodnie bujna i zróżnicowana roślinność, która
zdaje się eksplodować wszędzie tam, gdzie nie stoją chatynki i nie leżą pola. O
żyznych rejonach Afryki mówi się, że wystarczy wbić kij w ziemię, żeby wydał
owoce. Tak jest niewątpliwie i tutaj. Łańcuchy górskie. Surową czernią
odcinające się od stalowoszarego dziś nieba. Czy można pragnąć czegoś więcej
niż żeby niczym ramy genialnego obrazu okoliły zieleń pól i dżungli?
Te
trzy dech zapierające elementy zdają się decydować o charakterze krajobrazu
Jawy, a przynajmniej jej zachodniej i centralnej części, przez które dziś mkniemy.
Niewiele
brakowało, a zamiast cieszyć oczy powyższymi, siedzielibyśmy w stolicy i
martwili się wizami. Pierwotny plan był taki: lecimy do Singapuru w niedzielę,
zwiedzamy trochę, w poniedziałek spotykamy się z jakimś agentem, przekazujemy
mu paszporty, zwiedzamy jeszcze kilka godzin, odbieramy paszporty ze
świeżutkimi wizami, wracamy do Indonezji. We wtorek rano wsiadamy do pociągu
zmierzającego do Yogyakarty i bawimy się świetnie w jej okolicach do końca
tygodnia. Plan był dopracowany w szczegółach tak drobnych, że po prostu musiał
się posypać.
Wypada
mi jeszcze napomknąć króciutko o pociągu. Biorąc pod uwagę bardzo wyśrubowane,
jak na lokalne standardy, ceny, spodziewałem się czegoś bardziej wow. W sumie
niewiele więcej zapłacilibyśmy za samolot, tyle że chcieliśmy popodziwiać
widoki z bardziej poziomej perspektywy. Fotele są wygodne, rozkładają się wręcz
w leżanki, ale wszystko jest tak toporne, wiekowe i brudnawe jak w PKP. No
dobra, bez przesady, nie tak brudnawe. Kucane toalety ujdą, choć woda w
umywalce jakoś słabo leci. Docenić należy szerokie i przystępne cenowo menu.
Wagon jest klimatyzowany. Niby fajnie, ale trochę to pułapka. Bo po pierwsze
dla mnie jest za zimno, a nie chce mi się wyjmować softshella, po drugie nie
mogę otworzyć okna, żeby nacieszyć się nowym aparatem. Szału więc nie ma.
Tiffa Art Shop & Losmen,
Yogyakarta, noc z niedzieli, 23 października na poniedziałek, 24 października
2011, dochodzi północ
Pięknieśmy
się urządzili. I wbrew powszechnemu użyciu tego frazesu, nie ma w mojej
wypowiedzi krzty ironii. Choć może byłoby bezpieczniej, gdybym się jej tak
pospiesznie nie wypierał, że się tak zreflektuję. Z opisu, który zaraz nastąpi,
wyciągnąć możecie bowiem wniosek, że mi odbiło.
Siedzę wygodnie na drewnianym krześle z wysiedzianą przez lata poduszką przy okrągłym drewnianym stoliku okrytym ciepłożółtym – a może raczej brudnożółtym – poplamionym obrusem. Obok mnie, na stole, przycupnął ni to pies, ni to człowiek, psołak jakiś powiedzmy. Jęzor ma w każdym razie wywalony a w drewnianych łapach trzyma popielniczkę. Na kamiennej ścianie po lewej wisi kołczan ze strzałami i rząd starych jawajskich masek. Pod nimi – lustro pokryte odciskami podróżnych, którzy zatrzymali się tu w ostatnich miesiącach, swoista księga gości, i niedomyta umywalka. Hotelik jest mały, ma ledwie sześć ciasnych pokoi, wspólny balkon więc, którego anschlussu przed chwilą dokonałem, służy i za stołówkę, i za umywalnię. I za punkt widokowy. Widać z niego trochę drzew, zwoje kabli i niszczejące dachy budynków po przeciwnej stronie uliczki. Uliczki tak wąskiej, że w razie potrzeby mógłbym śmiało przeskoczyć na drugą jej stronę i zniknąć w mroku. Kocham wąskie uliczki i przejścia. Edynburskie closes, aleppańskie korytarze Al Jdeidy, kantoński labirynt targu Qingping… Nie wiem dlaczego, bo już w ciasnych jaskiniach czuje się niekiedy niekomfortowo. Może to kwestia nieba nad głową, może to ono swoją uspokajającą obecnością oddziela zauroczenie od strachu?
Za
mną jest hall pierwszego piętra, z którego wchodzi się do poszczególnych
pokoików. W nim dystrybutor wody pitnej, rzeźbiona tekowa szafeczka z kawą i
herbatą, którymi, jako goście Tiffa Art Shop & Losmen, możemy się raczyć do
woli, tablica z mapami i ogłoszeniami na temat wycieczek, szezlong, trochę
obrazów, wśród których dominuje wielki wizerunek Jezusa w kronie cierniowej,
kilka jawajskich lalek teatralnych i prawie metrowa figura Matki Boskiej,
umieszczona trochę nietaktownie pod witrażową latarenką oświetlającą schody.
Nie widać w tym wszystkim żadnego głębszego zamysłu, ot jakby ktoś – pewno
Tiffa – porozwieszał i porozkładał wszędzie co tam akurat było na składzie.
Najwidoczniej jednak jakaś artystyczna intuicja owego ktosia nadała temu
miejscu jedynej w swoim rodzaju przytulnej atmosfery.
O
jednym jeszcze drobiazgu nie mogę nie wspomnieć. Balkon oddzielony jest od hallu
jedynie masywnym rzeźbionym portalem i podwiniętymi na stałe zszarzałymi
zakurzonymi zasłonkami. Nie ma drzwi. W naszym uwarunkowanym klimatycznie
rozumieniu domostwo ma nas chronić przed pogodą, czy tez niepogodą – przed
deszczem, wiatrem, zimnem. Ściany domu, dach i szczelne okna są barierami ostro
rozgraniczającymi przestrzeń na tę wewnątrz i tę na zewnątrz. Stąd wielkie
symboliczne znaczenie drzwi i progu, w naszych stronach od zawsze było to
jedyne przejście między strefą „w domu” i „na dworze”. Tu strefy te płynnie w
siebie przechodzą, przenikają się. Dom nie jest wyciętą z groźnego otoczenia
bezpieczną oazą, jest luźno tylko wyodrębnioną częścią całości. Podobne
fascynujące, z perspektywy mieszczucha XXI wieku, wrażenie pewnej harmonii z
otoczeniem miałem śpiąc na dachu hotelu w Damaszku czy po prostu na hamaku na
Kaszubach.
A
mógłbym teraz siedzieć sobie w zamkniętym klimatyzowanym pokoju, choćby na Bali,
wyspie wystandaryzowanych marzeń zachodniej klasy średniej, to ledwie parę
godzin drogi stąd. No i co? Oszalałem, czy czujecie klimat?
Dobrze
się stało, że nie traciliśmy czasu, którego ciągu w ostatnich dwóch tygodni
mieliśmy bardzo mało, na bukowanie noclegów. Wysłaliśmy jeszcze w piątek parę
maili, ale dostaliśmy tylko dwie odpowiedzi, jedną, że nie maja wolnych miejsc,
drugą, że mamy zrobić rezerwację przez stronę internetową, która, jak się
okazało, nie działała. Postanowiliśmy po prostu przyjechać na miejsce i
zobaczyć, jak się sprawy mają. Poza sezonem, kiedy problem Maryi i Józefa nie
istnieje, jest to opcja o tyle dobra, że można zobaczyć pokoje zanim się za nie
zapłaci. Można też porównać kilka ofert i wybrać najkorzystniejszą, trudno
czasem na odległość wyczuć relację między popytem i podażą. Zresztą w
ostateczności nie pogardzilibyśmy przecież i stajenką. Tudzież grotą. Dobrze
się stało, powtórzę. Największe zagłębie tanich hotelików, Sosrowijayan,
znajduje się tuż obok dworca. Odwiedzenie gorąco polecanych przez Lonely Planet
Losmen Lucy i Dewi Homestay zajęło nam może z kwadrans. Nie pojmuję zachwytu
nad pierwszym, jak najbardziej podzielam zachwyt nad drugim. Niestety mieli
komplet.
Nic
jednak straconego, Tiffa Art Shop & Losmen urzekło nas od pierwszego
wejrzenia. Miało być przytulnie i na piętrze art shopu, taki ciekawy akcent,
tak też było. W recepcji powitała nas miła dziewczyna lat może piętnastu, która
oznaj-miła, że musi spytać mamy o dostępność pokojów i ceny. Zniknęła w
przylegającym do hallu pokoju, który mienił się blaskami telewizora. Klimat jak
w The Big Bang Theory czy Little Britain, seriali, w których jedna z postaci
nigdy się nie pokazuje, zawsze przebywa w pomieszczeniu obok i tylko się
wydziera. Wróciła po chwili i oznajmiła, że ma dla nas pokój za 175 000. W
przewodniku pisali, że ceny wahają się między 70 a 90 tysięcy, ale nauczyłem
się już w tych sprawach przewodnikowi nie ufać. Mieli zresztą na ladzie wydrukowany
cennik, gdzie dwójka kosztowała 150 k, 25 k doliczyli więc za dodatkowe
śniadanie. Poza tym na ścianie wisiał krzyż, poza Europą i Ameryką Północną to
dobry znak. Poszliśmy na górę zobaczyć pokoje. Nie zgrywałem wybrednego, nie
zrzędziłem na niedociągnięcia, to taktyka dobra na zakupy z przygodnym kupcem,
którego nie zamierza się więcej spotkać. Powiedziałem, że bardzo nam się
podoba, ale proponujemy 150 000. Dziewczyna pobiegła do mamy, a po paru
minutach przyniosła nam dobrą nowinę. Kiedy tylko dobiliśmy targu, lunął
rzęsisty deszcz. Spodziewałem się, pół żartem, że dziewczyna zaraz powie z
rozbrajająca szczerością, że zmieniła zdanie i teraz pokój kosztuje 200 koła…
Nic jednak z tych rzeczy.
Kiedy
tylko niebo się rozjaśniło, wyszliśmy na rozpoznawczy spacer po mieście. Główna
ulicą, wzdłuż której pulsuje życie Yogyakarty jest Jl Malioboro. Żadna
przypadkowa zbieżność, to ten Duke of Marlborough od papierosów. Wiecznie żywy,
w miejscowej pisowni, na koszulkach, spodenkach i innych suwenirach, których
tony zalegają sklepowe i straganowe półki po obu stronach skromnej głównej
arterii miasta. Bardzo skromnej. Spodziewałem się, że Yogya, jak pieszczotliwie
nazywane jest miasto, które uchodzi za kulturową stolice Indonezji, będzie nie
mniej wybujała architektonicznie od Jakarty, tyle że mniejsza. Bardzo się
myliłem. Zdecydowanie dominuje tu niskie, jednopiętrowe budownictwo, drapaczy
chmur nie zaobserwowałem. Według mnie wychodzi to miastu na dobre, nadając mu
przyjaznej, swojskiej atmosfery. Nietrudno tu z miejsca poczuć się jak u
siebie, czego na pewno nie można powiedzieć o zimnej w największym nawet upale,
niekończącej się socmonumentalnej Jakarcie.
Nie
my jedni tak odbieramy miasto, które stało się popularną do granic możliwości
destynacją turystyczną. Trochę to niestety psuje zabawę. Na każdym kroku ktoś
czegoś chce. A to zaprasza do swojej galerii, na myśli mając sklep z batikiem
taki sam jak kilkaset obok, a to proponuje wskazanie taniego hotelu.
Najbardziej irytują kierowcy becaków,
którzy podobnie jak wszyscy ich trzecioświatowi kuzyni pojąć nie potrafią, że
nie przyjechaliśmy tu, żeby ciągle jeździć między kilkoma ściśle określonymi
punktami na mapie miasta, tylko żeby się po nim powłóczyć. Idealny turysta
powinien w ich mniemaniu przejechać z dworca lub lotniska do hotelu, najlepiej
wskazanego przez nich, bo wtedy dostaną swoją prowizję, która zostanie
oczywiście wliczona w cenę noclegu. Następnie może pojechać do sklepu z batikiem
należącego do kumpla, ewentualnie do jakiegoś wyświechtanego zabytku, jak już
musi. Później do restauracji. Później z powrotem do hotelu. Wypadałoby, żeby
umówił się na następny dzień na jakąś organizowaną wycieczkę, przyjedzie się
wtedy po niego pod hotel i tam go odstawi. Potem kurs na dworzec łamany przez
lotnisko. Następny proszę. Założę się, że największym marzeniem taksówkarzy,
kierowców bajajów, becaków i ojeków jest to, by niepojęte włóczęgostwo, które
tak lubimy, stało się karalne. Najlepiej śmiercią.
Ale
nie przesadzajmy, są kraje, gdzie jest pod tym względem gorzej, o piekło
bardziej natrętnie. Tu w gruncie rzeczy wystarczy ze sztucznym uśmiechem
pokręcić głową albo udać, że nie usłyszało się rzucanych jak salwa z karabinu
„transport, transport, mister, where you go, becak, mister, transport”.
Po
godzinie mniej więcej przebrnęliśmy przez okolice stricte turystyczne,
zeszliśmy z Jl Malioboro i skierowaliśmy żwawe kroki jeszcze bardziej na południe,
w stronę Prawirotaman, drugiej obok Sosrowijayan części miasta usianej
niedrogimi hostelami przyciągającymi backpackersów. Trudno orzec, która z dwóch
przystani budżetowych podróżnych jest lepsza. Sosrowijayan jest rzut kamieniem
od dworca i zakupowej mekki, z Prawirotaman za to łatwiej dorzucić kawałkiem
wulkanicznej skały do kratonu, najważniejszego zabytku miasta. Poza tym nawet
tanie hoteliki często mają tu baseny. To właśnie pchało nas coraz dalej i dalej
na południe. Za cel spaceru postawiliśmy sobie znalezienie kilku przybytków
owymi dysponujących i sprawdzenie, czy nie warto byłoby w jednym z nich spędzić
jutrzejszej nocy.
Po
kolejnych trzydziestu minutach byliśmy na miejscu. Wstąpiliśmy jeszcze do
zachęcająco się prezentującej restauracji Gading, do której zaprosił nas
serdecznie młody szef sali o sympatycznej przerysowanie gejowskiej stylówie.
Mimo że klientelę stanowili w stu procentach obcokrajowcy, ceny były
przystępne. Skusiliśmy się więc na zupę cebulową, burgera, pizzę, szejki i
naleśniki z miodem. Zupa nie miała wiele wspólnego nie tylko z zupą cebulową,
ale w ogóle z cebulą, pozostałe dania sprawiły jednak, że przymknęliśmy oko na
to rozczarowanie i wizytę uznaliśmy za bardzo udaną. Burger nie był może
najlepszym, jaki w życiu jadłem, ale i tak snadnie przebił tutejsze
mcdonaldsowe wytwory, które według mnie mają ze trzydzieści procent mniej
kotleta niż gdziekolwiek indziej. Dobrze również wiedzieć, że Indonezyjczycy, w
przeciwieństwie do Syryjczyków, potrafią piec pizzę i za jeden z integralnych
jej składników uważają sos pomidorowy. Nie ten dodatkowy, którym można
przyprawić gotowe danie, tylko ten, którym smaruje się ciasto przed posypaniem
go innymi składnikami. Nie wiem dlaczego, ale w syryjskich recepturach, nawet w
pizzeriowych chainach, jest on nagminnie pomijany. W wykreowaniu miłego
nastroju duży udział miała grupa muzykantów uzbrojonych w gitary, kontrabas, bęben,
grzechotki i mnóstwo pozytywnej energii, którzy wpadli do Gading na trzy utwory
i wydawali się nie żywić urazy, że nie wrzuciliśmy niczego do ich puszki.
Posiliwszy
się i odpocząwszy nieco, zaczęliśmy swoje kolędowanie po okolicznych hostelach.
Pierwsze trzy czy cztery nie urzekły nas ani cenami, ani przede wszystkim
klimatem. Dopiero Delta Homestay sprawiła, że poważnie się zastanawiamy nad
przeniesieniem się jutro do Prawirotaman. Do każdego z niewielkich pokoików
opatrzonych przytulnymi ganeczkami wchodzi się bezpośrednio z patio, na środku
którego znajduje się po bożemu błękitny basen. Pokój dla naszej trójki ze
śniadaniem kosztuje o 35 000 więcej niż w Tiffa, ale basenowa frajda Olivera
chyba jest tego warta.
Enigmatycznie
napomknąłem wcześniej o becakach,
będących zdecydowanie najbardziej charakterystycznym środkiem transportu w
Yogyakarcie. Było już o ojekach i bajajach, pora na parę słów o kolejnym
południowoazjatyckim wynalazku. Becak
to półotwarta budka na kółkach, w której usadowić się może dwoje Europejczyków
lub jeden Amerykanin. Do tylnej części budki przytwierdzony jest rower, którego
mechanizm obsługiwany przez wprawnego
kierowcę wprawia w ruch pojazd. Ot, tyle. Becak
po prostu. W Chinach też jest to ustrojstwo popularne, tyle że tam kierowca
sadowi się na siodełku przed budką i niekiedy wspomaga się silnikiem.
Nikogo
chyba nie zdziwi fakt, że przejażdżka góra dwuosobowym becakiem była nam
proponowana wręcz nieustannie. Racjonalizm, logika i mierzenie sił na zamiary
nie są bynajmniej domeną tubylców. Ale trochę byliśmy już zmęczeni i średnio
uśmiechało nam się wracać do hostelu tą samą drogą, wdaliśmy się więc w
pogawędkę z którymś z oferentów. W ostatnim zabieganym czasie zupełnie
odpuściłem lekcje indonezyjskiego, udało mi się jednak wyłożyć mu o co się na
początek sprawa rozbija. Że jest nas po prostu za dużo. On na to, że spoko, że
da radę. Pytam za ile da radę, na co on, że za 20 000. Za tyle to ja dam
radę dojść na piechotę. Kolejny agent. Ta sama rozmowa, ale ten jest jakby
bardziej rozgarnięty, wróżę jego genom wspaniała karierę. Wpada mianowicie na
genialny pomysł, że możemy wziąć dwa becaki.
Dobra, robi się ciekawie, przejdźmy do następnego etapu. Ile? 20 000 za
sztukę. Czyli 40 000. Dużo. Dam 20 000, choć wiem, że i tak
przepłacam, taksa byłaby tańsza. Ale taksy nie ma. 20 000. Narada wojenna
z koleżką. 30 000. Kończę rozmowę, nie ma cwaniaka na warszawiaka.
Idziemy. Gość leci za nami, że 20 000 za jeden. Ale co, dasz radę zawieźć
nas w jednym? Nie, w dwóch, każdy po 20 000. Chyba się nie rozumiemy, mimo
że jakoś operuję numerkami w bahasa Indonesia… W tym momencie ostatecznie
skończyliśmy negocjacje. Ale kolo nie skończył. Przez następne dziesięć minut
pedałował za darmo, żeby za nami nadążyć i powtarzać swoją durną propozycję
cenową, choć my nie chcieliśmy już mieć z nim do czynienia nawet za darmo. Zbyt
pospiesznie oceniłem jego potencjał ewolucyjny, jak się okazuje... W końcu z
irytującego towarzystwa wybawiła nas taksówka, która szybko i wygodnie dowiozła
nas do Tiffy. Za dwanaście tysięcy, licząc ze zwyczajowym drobnym napiwkiem.
Ależ
przyjemnie się tu pisze… Totalna cisza i moc przestrzeni. Aż żal, że się noc
kończy. Tyle faktów, odczuć i refleksji na dziś.
Bardzo mi się podobają malunki na wagonie! U nas też już wpadli na taki pomysł upiększenia taboru, ale niestety efekty nie są tak zadowalające...
ReplyDeleteMoże i całe szczęście zatem, że nikt nie wpadł na umalowniczenie główniej ulicy poprzez wstawienie ślicznoróżowego nieba. Strach pomyśleć, jak by się to skończyło!
1. Pociąg ozdobiony klimatycznym batikowym wzorem.
ReplyDelete2. - 8. Widoczki zza szyby. Niestety nie udało mi się uchwycić zalanych wodą tarasów. Kończyły się bezczelnie jak tylko wyciągałem aparat. Musicie, albo i nie, uwierzyć na słowo.
11. - 17. Tiffa Art Shop & Losmen plus widoczek z balkonu i najbliższa okolica wieczorową porą
9. wnętrze pociągu, klasa eksekutif
10.
Tak, u nas pomalowaliby je pewnie, zgodnie z piosenką, na żółto i na niebiesko. I kibice Lechii by się wściekli.
ReplyDeleteDrogi M., byłem dzisiaj na zewnątrz, i wiesz, że chyba właśnie tak zrobili?! O_O Jest na niebiesko, z mocnym żółtym akcentem! Nie zaobserwowałem wprawdzie zwiększenia poziomu wściekłości kibiców, ale czas pokaże, pewnie PPki lecą na łeb, na szyję jak się ciągle chodzi pod takim niebieskim niebem.
ReplyDeleteTrochę mi tęsknie za tamtą częścią świata, ale fragment o taksiarzach sprawił, że przypomniała mi się ta część każdego pobytu tam ;)
ReplyDeleteMimo wszystko to sytuacja nietypowa. Generalnie normalni taksiarze, ci samochodowi, oprócz okolic jednego centrum handlowego w Jakarcie, włączają metery i nie są ani trochę natrętni. Za to nie znają miasta, to trochę porażka... A becaki w Yogyakarcie po prostu się zblazowały, bo już chyba tylko turystów wożą. W każdym razie ich współczynnik irytującości nijak się ma do taxiarzy syryjskich czy libańskich.
ReplyDeleteSwoją drogę dziwnie się z tym czuję, ale mi trochę za Syrią tęsknie ;)
Drogi Umgenni!
ReplyDeleteŚmiem twierdzić, że uległeś jakiejś konfuzji, może to kwestia tych różowych okularów. Idę o zakład, że niebo było co najwyżej stalowoszare. A ten zółty akcent to przecież słoneczko! Widocznie oglądałeś za dużo polsatu i Ci zalega na siatkówce...
;P