Saturday, October 15, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział VI

Rozdział VI, w którym…

Pachnie wiosną • kukubima • śmierć za tysiąc dolców • jak się dostać do miasta • o taksówkach słów jeszcze kilka • metro po indonezyjsku • ostatnia erekcja • papież Polak • czego sobie nie cenią bywalcy jakartańskich parków • robi się wielkomiejsko • Tomek wybawia nas z opresji

Jakarta, noc z soboty, 24 września na niedzielę, 25 września 2011, za kwadrans druga
Jakarta, noc z soboty, 1 października na niedzielę, 2 października 2011, północ


O ile się nie mylę, nastała wiosna. Nie żeby coś się zmieniło. Upał jak zawsze, susza jak prawie zawsze – oczywiście jeśli zdefiniujemy „zawsze” jako miesiąc naszego pobytu w Indonezji, który stuknie nam za jakieś dwa dni. Ale kalendarzowo mamy wiosnę. Dziwna ta południowa półkula, świat stoi na głowie… Aż dziw bierze, że nie spadliśmy jeszcze w kosmiczną otchłań.

Zamiast odsypiać tydzień szkolny, znów jestem na swoim patiowym posterunku. Zdopingowałem się do pisania preparatem o genialnej nazwie Kukubima Ener-G. Kukubima. Jedno z tych słów, które dają frajdę z wymawiania ich. Kukubima. Hi hi. Substancje aktywne - kofeina i tauryna. Zawartość saszetki rozpuszcza się w wodzie, smakuje jakoś porzeczkowo chyba. Całkiem robi. Dobre i to – w kraju, gdzie nie można po bożemu kupić flaszki a za narkotyki można dostać wyrok śmierci. Właśnie! Ostatnio, jak podała Jakarta Post, jakiegoś Brytyjczyka zatrzymali za próbę przemytu sześciu i pół kilograma mety. Wartość rynkowa – ponoć 13 miliardów rupii, czyli jakieś 4 i pół miliona złotych (trochę się gubię, kurs ostatnio strasznie skacze, bo złoty słabnie). Bazując na zeznaniach oskarżonego – trzydziestodwuletniego robotnika budowlanego  Garetha G. D., zlecenie od jakiegoś Turka. Gareth miał przeszmuglować owe sześć i pół kilo ze Stambułu do Jakarty, leciał Turkish Airlines. Najśmieszniejsze, że miał za to dostać marny tysiąc dolarów! Ledwie by mu na ten bilet wystarczyło... Szefowa służb celnych, Oza Olivia, cieszy się z udaremnienia przemytu, co uchroniło, jak mówi, tysiące młodych ludzi od zostania narkomanami. A nieszczęsny Bob Budowniczy, na podstawie artykułu 113 ustawy o narkotykach z 2009 roku, może w ogóle nie będzie się już musiał martwić o pieniądze. W ogóle o nic nie będzie musiał się martwić.

Ale nie o tym. Obiecałem Wam wczoraj wycieczkę do centrum Jakarty, a że politykiem nie jestem, słowa zamierzam dotrzymać.

Jak z przedmieść dostać się do miasta? Cóż, warto sprawić sobie odpowiednią żonę. Żonę, która powinna sobie chyba wpisać w cv w dziale hobby „rozkminianie komunikacji miejskiej”. Po dżungli pewno ze mną nie pochodzi, na wulkany trzeba będzie ją zaciągać siłą i nastawić się na marudzenie, ale w terenach zurbanizowanych jest niezastąpionym członkiem drużyny. No prawda, nie jest to rozwiązanie dla wszystkich… Ale nie rońcie łez, ja też już wiem co i jak i bezinteresownie się podzielę, i wcale nie musicie się ze mną żenić.

Warto zacząć od zebrania informacji. Żaden przewodnik takowych nie udzieli, bo żaden turysta w nasze okolice nie zagląda, nie ma wiec po co o tym pisać. Więc nikt tu nie zagląda, więc nie warto pisać, i tak w koło Macieju. Odpada więc również, zwykle najskuteczniejsza, metoda polegająca na zasięgnięciu języka u innych podróżnych, najlepiej backpackersów. Niestety, pozostaje tylko jedno wyjście – porozmawiać z tubylcami. Na etapie nieznajomości lokalnego narzecza, na którym jesteśmy, pic pierwszy to znaleźć miejscowego, który potrafi rzecz wyjaśnić jako tako po angielsku. Pic drugi to grzecznie wyjaśnić, że standardowy genialny pomysł: ‘take a taxi’, nie jest tym, o co nam chodzi. Udało się. Plusa znów zarobił młodzian z naszego Waroeng Sarap. Wedle jego słów, najpierw należy się dostać – taksówka lub ojekiem, ale powinno to kosztować grosze – do Sumur Bor, gdzie znajduje się najbliższy przystanek linii autobusowej transjakarta. Stamtąd złapać autobus do stacji Harmoni. Tam przesiąść się na kolejny autobus, który w mgnieniu oka dowiezie nas do ścisłego centrum. Spoko. Do dzieła. 

Niestety, pod względem wygody poruszania się po okolicy taksówkami Jakarta to nie
Aleppo. Tam wystarczyło stanąć przy drodze i poczekać średnio jakieś 90 sekund, by złapać wolną taryfę. Często drogą mknęło więcej taksówek niż prywatnych aut. Tu najrozsądniej jest ruszyć z buta w stronę obranego celu podróży lub w stronę okolic, gdzie taksówkowe zagęszczenie jest większe i liczyć na to, że będzie się miało szczęście. Myślę, że średni czas marszu od naszego domu do spotkania taksówki to jakieś 10 do 15 minut. Można jeszcze poprosić strażnika osiedla o zamówienie pojazdu, ale to wiąże się z minimalną opłatą za kurs w wysokości 25 000 rupii, która często dwukrotnie przekracza wskazanie taksometru. Więc trochę szkoda. Tego dnia mieliśmy szczęście, Nie dość, że taksówka trafiła się dość szybko i sprawnie dowiozła nas do Sumur Bor, to jeszcze kierowca podbił nasze wrażliwe na naciągactwo serca. Kiedy dotarliśmy na miejsce, na liczniku widniała kwota 11 400. Dałem mu 11 000 i zacząłem szukać w portfelu dodatkowego tysiąca. A on na to, że już jest ok., że wystarczy 11… Kurdowie w Aleppo, co już było niesamowite, bo rodowitym Syryjczykom nigdy się to nie zdarzało, sami z siebie wydawali resztę co do liry. Często wręcz wzbraniali się przed przyjęciem napiwku. Ale zaniżenie ceny chyba nigdy mi się nie przytrafiło…  Chylę czoła.

Transjakarta. To coś, co robi tu za metro, którego stolica Indonezji wciąż się nie dorobiła. I oprócz tego, że jeździ się nie kolejką lecz autobusami, to jak metro funkcjonuje. Kilka linii sensownie przecina miasto wzdłuż i wszerz. Autobusy kursują między 5oo a 22oo i poruszają się po wydzielonych pasach, niedostępnych dla innych pojazdów. W kontekście legendarnych jakartańskich korków, znaczenia tego dla płynności komunikacji nie sposób przecenić. W przeciwieństwie do tras busików przemierzających obrzeża miasta, przystanki transjakarty są z góry ustalone. Znajdują się zwykle po środku drogi, pomiędzy jezdniami. Dostać się na nie można po wygodnych kładkach. Schodząc z owych na zadaszoną platformę, stajemy przed kasą.

O, kotek przyszedł! Że tak zrobię dygresję. Kotka właściwie. Już wczoraj zainteresowała się moją obecnością na patio o tak nietypowej porze. Pomiauczała trochę i przycupnęła sobie koło mnie. Zmieniłem miejscówkę, a ona za mną. I dziś znów. Trochę się czuję niekomfortowo, bo bakterie, pasożyty i te sprawy, ale co tam. Niech sobie siedzi, niech patrzy w ekran, co jej będę żałował. Przynajmniej wiem, że ktoś to w ogóle czyta… 

To co? Kupujemy bilety! Zabawny to etap podróży. Mamy tu bowiem, Drodzy Państwo, do czynienia z typowym dla krajów rozwijających się sposobem na walkę z bezrobociem. Tam, gdzie w Europie stałby po prostu automat z biletami, mamy… Kasjerkę – zwykle nieśmiałą dziewczynę w okularkach. Kolegę, którego pracą jest najprawdopodobniej zabawianie jej rozmową. Kolejnego jegomościa, który stoi przy odległej o jakieś półtora metra obrotowej bramce, odrywa odpowiednie części świeżo nabytych biletów i pozwala przejść. Dalej mamy młodzieńca, który za pomocą miotełki do kurzu zarządza czystością przystanku. No i jeszcze stewarda czy też bus attendanta, jak zwał tak zwał, który wychyla się z autobusu i reguluje wielkość tłumu wpuszczanego do środka. Niekiedy, jeśli uzna, że zagęszczenie pasażerów w pojeździe jest optymalne, nie wpuszcza nikogo. Taką ma władzę. Tak więc na jednym przystanku mamy pięć miejsc pracy z niczego, żeby nie powiedzieć z dupy.

Bilet, który uprawnia do jeżdżenia po całym mieście aż do znudzenia lub do opuszczenia terenu któregoś przystanku przez obrotową bramkę wyjściową, kosztuje 3 500 rupii, czyli złotówkę z groszami. Autobusy, w porównaniu do tych z wcześniejszych relacji, są w niezłym stanie. Mają nawet klimę, starszego typu, powiedziałbym, ale mają.

WTF? Znów muszę poczynić dygresję. Skończyłem papierosa, wyciągam rękę, żeby go zgasić o palmę, którą ostatnio posadzono tuż przy murku, na którym siedzę, nie chce mi się wstawać i gasić o podłogę. I albo ręka skurczyła mi się o jakiś metr, albo tą moją najbliższą palmę-popielniczkę wcięło. Uschła? Złodzieje zabrali? Płyta tektoniczna się przesunęła? Dziwne…

Podróż do Harmoni zajmuje jakieś 25 minut i kończy się pod Carrefourem. Zamiast przesiadać się, jak planowaliśmy, na kolejny autobus, postanowiliśmy w powyższym zjeść śniadanie i pochłonąć trochę atmosfery miasta idąc dalej piechotą. Śniadanie niewarte uwagi, zwyczajne i zimne. Co innego  wyprzedaż książek i czasopism przy wyjściu z hali. Mangi po 5 000 rupii, niestety wszystkie w bahasa, więc wrócimy, jak zrobimy kilka leveli i rozwiniemy sobie tę przydatną umiejętność. Plus cały dział dla pobożnych muzułmanek poświęcony modzie. Chociaż, jak się nad tym zastanowić, czy pobożne muzułmanki kupują poradnik modowy o hijabowej stylówie określonej w tytule jako Chic&Sporty?

Za centrum centrum postanowiliśmy na potrzeby omawianej wycieczki uznać Monumen Nasional, lub krócej, poufalej, niejako dl aprzyjaciół – Monas. Przez złośliwców zwany ostatnią erekcją Sukarno... Jakartańskiego landmark będący dla stolicy Indonezji tym, czym Wieża Eiffla dla Paryża, Big Ben dla Londynu i Opera dla pobliskiego Sydney. A może i czymś więcej. W końcu to nie jakaś tam budowla o znaczeniu historycznym czy kulturalnym, ale symbol zakończonej powodzeniem walki o niepodległość, jedynie jako symbol od 1961 do 1975 budowana i jedynie funkcję symbolu spełniająca. Nie licząc muzeum w podziemiach i tarasu widokowego, z którego można popatrzeć na miasto. Niewiele, jak na ilość zużytego do budowy surowca, tym bardziej, że 132-metrową jasną kolumnę zakończoną pozłacanym płomieniem wznoszono w czasach jeszcze biedniejszych niż obecne.


A pod monumentem, jak to pod takimi spotami bywa, odpust. Gdyby ustawić jedna na drugiej wszystkie miniaturki Monasu sprzedawane u jego stóp, konstrukcja sięgnęła by chyba nie tylko tarasu widokowego, ale Księżyca. Jedna rzecz mnie w takich miejscach permanentnie nurtuje: kto w dzisiejszych stechnologizowanych czasach – szczególnie tu, gdzie większość ludzi wydaje się posługiwać smartfonami blackberry – płaci  za pamiątkowe zdjęcie z landmarkiem zrobione przez jednego z kilkudziesięciu kucających w okolicy lokalsów? Może ich artystyczny koncept jest tak pociągający? Na czym polega koncept? Otóż staje się przed wieżą bokiem i wyciąga ręce w taki sposób, żeby owa znalazła się między dłońmi. Efekt jest taki, że niby trzyma się w nich miniaturkę Monumena… Superowo. Przypomina mi się Lhasa i podobne klasyki pod pałacem Potala. Licznie reprezentowani tam Koreańczycy wyskakiwali w górę, a fotograf błyskawicznie pstrykał fotę, uwieczniając ich jarających się lotem nad byłą rezydencją Dalaj Lamy...      


Kiedy tak staliśmy z głowami zadartymi w górę i rozważaliśmy, czy warto rzucić okiem na miasto z perspektywy Allaha, zbliżył się do nas jakiś starzec. Po stanie uzębienia oceniłem, że będzie nam chciał wcisnąć kiczowe pamiątki, ale nie. Przedstawił się jako przewodnik, miał nawet faktycznie jakiś identyfikator, i zaczął nas interrogować, na tyle, na ile mu łamana angielszczyzna pozwalała. Standard. Skąd jesteśmy, po co przyjechaliśmy, jak długo już bawimy w stolicy, ile jeszcze zostaniemy, gdzie mieszkamy, wreszcie – dokąd się wybieramy. Kiedy odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania z części oficjalnej, przyszedł znacznie ciekawszy etap relatywnie luźnej rozmowy. Ponoć żeby dostać się na taras widokowy, warto zameldować się pod monumentem z samego rana, tego dnia nie było już szans. Nasz nowy znajomy zaproponował na pocieszenie, żebyśmy wybrali się z nim do meczetu. Podziękowaliśmy pięknie i odmówiliśmy, wyjaśniając, że chcemy zajść na dworzec Gambir. On na to, że to największy meczet w Azji i drugi na świecie po Mekce. Tu nasza lekka konsternacja i szybki rachunek sumienia z wiedzy geograficznej. Z tego co pamiętam, Mekka też jest w Azji. Ale nieważne, nie będziemy siać fermentu, tak ma wyuczone, to tak niechaj zostanie. W każdym razie dziękujemy, ale jeszcze będziemy mieli okazję. On na to, że właśnie będzie bardzo ciekawe nabożeństwo. Nadal nie, dziękujemy. Na co przewodnik chwycił się ostatniej deski ratunku – nie wiem czemu, ale naprawdę mu zależało – że osiem miesięcy temu w meczecie owym gościł sam Obama! Wow, no to idziemy! – prawie mi się wyrwało – usiądę sobie na dywanie, na którym siedział prezydent USA i wyobrażę sobie, że nim jestem, będzie bosko! Sarkazm. Raz jeszcze podziękowaliśmy uprzejmie i ruszyliśmy w stronę dworca. Los chciał, że była to ta sama strona, co meczet, więc sympatyczny, choć uparty przewodnik miał okazję jeszcze trochę z nami pobyć i – prawdopodobnie niechcący – zemścić się za naszą obojętność na wdzięki meczetu. „Z Polski?” – zamyślił się. „Papież był Polakiem, prawda?”. „Prawda”. „Ale teraz nie żyje i papieżem jest Niemiec!”. „Gruby nietakt” – pomyślałem i uśmiechnąłem się do siebie w duchu. 


Gambir, główny dworzec kolejowy, z którego będziemy łapać pociągi na wschód, został zlokalizowany i obejrzany. Nic specjalnie porywającego. Uznaliśmy, że na razie wystarczą nam oględziny dokonane z zewnątrz i znalezienie wejścia. Zapoznamy się z nim bliżej, kiedy będziemy kupować bilety.
          
        Kroki nasze skierowaliśmy w stronę parku, przez który zamierzaliśmy przejść, chcąc za jakiś czas dotrzeć do kolejnego punktu luźno zaplanowanej trasy – Plaza Indonesia, najbardziej ponoć wypasionego centrum handlowego w kraju. W oczekiwaniu na przytłaczający symbol nowoczesności i cywilizacji, obcowaliśmy z Jakartą tradycyjną, zwyczajną, a przy tym o niebo chyba ciekawszą. Po raz pierwszy mogliśmy dokładnie przyjrzeć się sławnym bajajom, w centrum wszechobecnym, w naszej dzielnicy praktycznie nie do uświadczenia. Jakartański bajaj to motorynka, trzykołowy pojazd, zwykle pomarańczowy lub niebieski, alternatywa wobec taksówki i ojeka. Kierowca siedzi z przodu, pasażerowie sadowią się w budce z tyłu. Prawdopodobnie świetny środek transportu na krótkie dystanse, trzeba będzie wypróbować, jak tylko nabierzemy trochę cenowego i językowego obycia, i jak znudzi nam się chodzenie. Do wyboru są jeszcze dwukółki zaprzężone w chuderlawego konika lub takowych parę. Kolorowe i pięknie przystrojone, intrygująco prezentują się mknąc po ulicach pośród nowoczesnych aut, motorów, skuterów i wspomnianych bajajów
          
            Tak sobie kontemplując, doszliśmy do parku. Ogólne wrażenie raczej odpychające. Fajnie, że ludzie leżą sobie na spalonych słońcem trawnikach, niekiedy całymi – licznymi – rodzinami, ale na tym fajność się kończy. Może mam zbyt eurocentryczne podejście do instytucji parku, ale jak można wypoczywać w miejscu tonącym po pierwsze w śmieciach, po wtóre – w hałasie? Wszędzie walają się foliowe siatki, opakowania po jedzeniu i napojach, pety, a pośród nich biegają dzieci, rozkrzyczane i, jakby wciąż było im mało, ciągające za sobą na sznurkach terkoczące zabójczo miniaturki bajajów…  Wiadomo, jak ludzi jest dużo – Indonezja ze swoimi dwustoma czterdziestoma milionami to czwarte najludniejsze państwo świata – trudno o ciszę i spokój. Ale pewien stopień ciszy i spokoju zapewne dałoby się osiągnąć, gdyby nie to, że potrzeba owych wydaje się być tubylcom zupełnie obca… Smutno w tym kontekście wyglądała para nakrapianych antylop o krótkim nogach i długich rogach, która, jakby było jej już wszystko jedno, skubała naręcza trawy rzucane jej przez dzieci.
        
       


         Bez żalu opuściliśmy teren parku, nie oglądając się za siebie. Przed nami piętrzyły się strzeliste drapacze chmur, sprawiające wrażenie, jakby wzniesiono je z samego szkła. Oj, wielkomiejsko się zrobiło, jak tak zadarliśmy głowy w górę. Dobrze, żeśmy się nie pozabijali, zapomniawszy przy tym, że chodniki w centrum są prawie tak samo daleko od wielkomiejskości jak te na przedmieściach. Szliśmy jeszcze przez czas jakiś, może nie podziwiając, ale z pewnością doceniając handlową wizytówkę miasta. Wreszcie stanęliśmy u wrót Plaza Indonesia…
                 
           Krótko: nie podobało mi się. Prawda, jest na bogato. Prawda, mimo ewidentnej potrzeby pokazania przepychu, zachowano granice dobrego smaku. Prawda, autorzy galerii walnęli sobie wszystkie firmowe butiki, których nazwy przyszły im do głowy, od Armaniego po Zegnę. Ale po co to wszystko, skoro kosmiczne ceny uniemożliwiają robienie zakupów? Dobra, głupie pytanie, wszak na tym polega ekskluzywność, że do PI wpada może jedna dziesiąta procenta mieszkańców stolicy, z tego dziewięćdziesiąt procent po to, żeby kupić sobie kawę w starbucksie i pooglądać wystawy… Dla mnie jednak zajawka na markowe ciuchy wiąże się z możliwością nabycia ich za niewiele więcej, niż wynoszą koszta produkcji, a nie za miliard. Tu opcja taka absolutnie nie wchodzi w grę. Więcej, nawet w nielicznych sklepach średnich półek, w Zarze na przykład, ceny są sporo wyższe niż w Polsce. A miało być tak pięknie, jak w Chinach…
                
            Kiedy wyszliśmy z Plaza Indonesia, było już po zmroku. Mieniące się światłami neonów i latarń ulice, konkretnie wszelkie możliwe murki i obmurowania fontann, obsiadła miejscowa światowa, ze tak pojadę oksymoronem, młodzież. I żebracy. Intrygujące, że obecność tych ostatnich wydaje się być efektem ogólnego bogacenia się społeczeństwa i zachodzących w jego obrębie rozwarstwień. W naszej – biedniejszej z całą pewnością, ale i spójniejszej pod względem zamożności – dzielnicy ich nie ma. Z ulgą jednak skonstatowaliśmy, że miejscowi trzęsikubkowie są zwolennikami żebrania biernego. Nie gonią, nie trącają, nie wydzierają się. Pełna kultura.
                
          Łatwiej, jak się okazało, było dostać się do centrum niż wrócić do domu. Na początek, na platformie, pod którą podjeżdżają autobusy do Kalideres, czyli w naszą stronę, monstrualnych rozmiarów tłumy. Przynajmniej w naszym odczuciu, być może nijak mającym się do jakartańskiej rzeczywistości. Przecież Stephen – dyrektor high school, który nas rekrutował – w ostatnim mailu zachęcał  nas gorąco do zwiedzania właśnie teraz, w czasie świąt, kiedy, jak się wyraził, stolica świeci pustkami... Strach się bać…
                
              Kroczek za kroczkiem posuwaliśmy się do przodu, obserwując jak zaskakująco długie kawałki kolejki nikną w paszczach kolejnych, dość szybko po sobie następujących autobusów. Właśnie, kolejki! Koncepcja kolejki, zupełnie nieznana w Syrii, tu zdobyła sobie częściową popularność. Nie wyewoluowała wprawdzie jeszcze w zgrabne, eleganckie „gęsiego”, w standardzie jest raczej częściowo uporządkowanym podłużnym tłumem wciśniętym między rozpięte na słupkach taśmy wskazujące drogę do odpowiedniego autobusu. Ale dobre i to, tym bardziej, że kolejkową entropię da się w gruncie rzeczy, jak sprawdziliśmy, sprytnie wykorzystać na swoją korzyść. Należy mianowicie posuwać się do przodu tak długo, aż znajdzie się w pobliżu wejścia, pod które podjeżdża autobus. Następnie przepuścić kawałek tłumu, podniecony możliwością wejścia do pojazdu tu i teraz tak bardzo, że brak miejsca nie wydaje się stanowić dla niego problemu. I znaleźć się na początku kolejki tuż po zamknięciu się drzwi ginącego szybko w miejskim rozgardiaszu pojazdu. Do następnego autobusu niespiesznie wchodzimy jako pierwsi, zaskakując przy tym współpasażerów klasą wyrastającą ponad barbarzyńskie przepychanie się.
           
              Wróciliśmy, zmęczeni już całkiem, do Sumur Bor, do domu jednak wciąż było daleko. Wypatrując taksówek, ruszyliśmy w stronę Taman Surya Lima, tak się chyba nazywa nasza najbliższa okolica. Piechotą to jakaś godzina, taryf jak na złość nie było, wlekliśmy się więc po ciemku przez gwarne o tej porze przedmieścia po raz kolejny klnąc na brak chodników. Prawdopodobnie dane byłoby nam przeczłapać całą drogę, gdyby nie czarny SUV, który w jej połowie zatrzymał się koło nas. Zjechała w dół przyciemniana szyba, z wnętrza pojazdu dobiegł nas głos. Mogłoby nawet zrobić się odrobinę mrocznie i tajemniczo, gdyby kierowca nie zepsuł wszystkiego śmiesznym azjatyckim akcentem, z którym zapytał, dokąd zmierzamy. Okazało się, że w tę samą stronę, co i on. A kiedy już pospiesznie wgramoliliśmy się do środka i przywitaliśmy z jego żoną, okazało się, że dzielimy nie tylko dzielnicę, ba – nie tylko Palm Mansion, ale i wieżę L! Tommy, bo tak naszemu sąsiadowi na imię, mieszka na piątym piętrze i jest do usług.
            
           Pogawędziliśmy sobie trochę, między innymi, jak na dżentelmenów przystało, o pogodzie. Ponoć pora deszczowa już trwa, tylko ta kwestia jest w stolicy dość skomplikowana, stąd praktycznie nie pada. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Korzystając z okazji, omówiliśmy też dotykający naszego osiedla problem elektryczności, która w ciągu tych kilku pierwszych dni siadała trzy razy. Na nie dłużej niż dwie godziny wprawdzie, ale brak światła wieczorem może być deprymujący. Ponoć nie jest to normą i powinniśmy spodziewać się znacznie rzadszych awarii. Pogadaliśmy wreszcie trochę o Jakarcie i życiu w niej. Zapytaliśmy między innymi o jakąś pobliska plażę, w końcu jesteśmy nad morzem, ale Tommy skomentował nasz pomysł uśmiechem politowania. Polecił nam Ancol, ale to, jeśli dobrze zrozumiałem, raczej park wodny niż pas białego piasku oddzielonego od błękitnego nieba zielenią palm. Zbadaniem sprawy zajęliśmy się nazajutrz, ale to już zupełnie inna historia…

5 comments:

  1. Drogi M.!

    Ciekawi mnie bardzo plakat "One Relationship, One Partner" ze zdjęcia numer 8 - to jakaś propaganda anty-HIV? Czy raczej przestroga dla puszczalskich? Czy pan ze zdjęcia z bliższego bliska wygląda raczej zachęcająco, bo z tej odległości ciężko ocenić? Czy plakaty z angielskimi hasłami to norma?

    Zwróćmy też uwagę na urokliwy krenelaż na szczycie budynku na lewo od plakatu. :P

    Mam nadzieję, że zdjęciami Monasa i Plaza Indonesia uraczysz nas jeszcze? W ogóle być w Jakarcie i nie zrobić zakupów w Plaza Indonesia? Na szczęście macie jeszcze prawie rok na odkładanie i wierzę, że wrócicie jako Król, Królowa i Królewicz Stylu a przynajmniej Shoppingu. ;P

    ReplyDelete
  2. A mnie zaintrygował inny foto-wątek. Wszystkie fotografowane przez Ciebie przestrzenie i obiekty wydają się monumentalne, a przy tym raczej opustoszałe (prawie nie widać tutaj ludzi). Wcześniej myślałam, że to specyfika Waszej okolicy, ale widzę, że albo taki sposób kompozycji kadru jest Ci bliski, albo taki jest charakter miejskiego pejzażu Jakarty. Także czekam na Twój autorski, tzn. cyknięty przez Ciebie obrazek Monasu.

    ReplyDelete
  3. Drogi UK!

    Przykro mi, ale nie jestem w stanie odpowiedziec na Twoje pytanie o plakat, czy tez billbord. Nie wyszedł mi rzut na spostrzegawczość i nie zwróciłem na niego uwagi.

    Na wielkie oszczędności się nie zanosi, niestety. Zrobimy jednak co w naszej mocy.

    ReplyDelete
  4. Droga Julio!

    Dobre pytanie. Istotnie, pustki na zdjęciach mogą dziwić. Co dziwi tym bardziej, że Jakarta słynie ze swoich korków.

    Najwidoczniej nałożyło się tu kilka czynników, wśród których wymienić należy na pewno Lebaran, który wtedy wciąż jeszcze trwał i czyni miasto ospałym, porę dnia, chyba koło południa, raczej najmniej ruchliwą, i specyfikę fotografowanych okolic. Może po prostu wyciągam aparat, jak jesteśmy w spokojnych miejscach, stąd przekłamanie rzeczywistości. Bo bywa naprawdę tłoczno, uwierz mi.

    Na monas pewno przyjdzie czas, choć coraz mniej ciągnie mnie do centrum. Mamy w tygodniu tylko dwa dni weekendu, a na sensowną wycieczkę trzeba poświęcić dobrych kilka godzin, czyli de facto cały dzień. Czyli połowę weekendu. A średnio warto. Gdybym był turystą, nie zabawiłbym w Jakarcie dłużej niż trzy dni.

    ReplyDelete
  5. Przeoczyłem jeszcze jedno pytanie Umgenniego (odmieniać?). Jakiś jestem chyba generalnie mało spostrzegawczy. Otóż angielski jest, można rzec, wszechobecny. Na przykład tytuły książek w księgarniach są często po angielsku. Chwytasz zajarany za książkę, a w środku bahasa indonesia... Zresztą mnóstwo słów indonezyjskich jest zapożyczonych z angielskiego. Stasiun - stacja. Komputer - komputer, sekola - szkoła, bola - piłka.

    ReplyDelete