Rozdział VI, w którym…
Pachnie wiosną • kukubima • śmierć
za tysiąc dolców • jak się dostać do miasta • o taksówkach słów jeszcze kilka •
metro po indonezyjsku • ostatnia erekcja • papież Polak • czego sobie nie cenią
bywalcy jakartańskich parków • robi się wielkomiejsko • Tomek wybawia nas z
opresji
Jakarta, noc z soboty, 24
września na niedzielę, 25 września 2011, za kwadrans druga
Jakarta, noc z soboty, 1
października na niedzielę, 2 października 2011, północ
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi3RwrR3jb4mRoGC1JhtpUr7wyaJ9h_A0MWqCXCXTRntbl6ezbsXFo17zUTkXtHykOJtPlIATwcwiBx-OLuxBleyBve_y1guLEy4Cfdg4L0fFyQNg7FnnJtdXvLiCYzCgfLpFaxjpq0yQE/s320/03092011285.jpg)
Zamiast
odsypiać tydzień szkolny, znów jestem na swoim patiowym posterunku.
Zdopingowałem się do pisania preparatem o genialnej nazwie Kukubima Ener-G.
Kukubima. Jedno z tych słów, które dają frajdę z wymawiania ich. Kukubima. Hi hi.
Substancje aktywne - kofeina i tauryna. Zawartość saszetki rozpuszcza się w
wodzie, smakuje jakoś porzeczkowo chyba. Całkiem robi. Dobre i to – w kraju,
gdzie nie można po bożemu kupić flaszki a za narkotyki można dostać wyrok
śmierci. Właśnie! Ostatnio, jak podała Jakarta Post, jakiegoś Brytyjczyka
zatrzymali za próbę przemytu sześciu i pół kilograma mety. Wartość rynkowa –
ponoć 13 miliardów rupii, czyli jakieś 4 i pół miliona złotych (trochę się
gubię, kurs ostatnio strasznie skacze, bo złoty słabnie). Bazując na zeznaniach
oskarżonego – trzydziestodwuletniego robotnika budowlanego Garetha G. D., zlecenie od jakiegoś Turka. Gareth
miał przeszmuglować owe sześć i pół kilo ze Stambułu do Jakarty, leciał Turkish
Airlines. Najśmieszniejsze, że miał za to dostać marny tysiąc dolarów! Ledwie
by mu na ten bilet wystarczyło... Szefowa służb celnych, Oza Olivia, cieszy się
z udaremnienia przemytu, co uchroniło, jak mówi, tysiące młodych ludzi od
zostania narkomanami. A nieszczęsny Bob Budowniczy, na podstawie artykułu 113
ustawy o narkotykach z 2009 roku, może w ogóle nie będzie się już musiał
martwić o pieniądze. W ogóle o nic nie będzie musiał się martwić.
Ale nie o tym.
Obiecałem Wam wczoraj wycieczkę do centrum Jakarty, a że politykiem nie jestem,
słowa zamierzam dotrzymać.
Jak z
przedmieść dostać się do miasta? Cóż, warto sprawić sobie odpowiednią żonę. Żonę,
która powinna sobie chyba wpisać w cv w dziale hobby „rozkminianie komunikacji
miejskiej”. Po dżungli pewno ze mną nie pochodzi, na wulkany trzeba będzie ją
zaciągać siłą i nastawić się na marudzenie, ale w terenach zurbanizowanych jest
niezastąpionym członkiem drużyny. No prawda, nie jest to rozwiązanie dla wszystkich…
Ale nie rońcie łez, ja też już wiem co i jak i bezinteresownie się podzielę, i
wcale nie musicie się ze mną żenić.
Warto zacząć
od zebrania informacji. Żaden przewodnik takowych nie udzieli, bo żaden turysta
w nasze okolice nie zagląda, nie ma wiec po co o tym pisać. Więc nikt tu nie
zagląda, więc nie warto pisać, i tak w koło Macieju. Odpada więc również,
zwykle najskuteczniejsza, metoda polegająca na zasięgnięciu języka u innych
podróżnych, najlepiej backpackersów. Niestety, pozostaje tylko jedno wyjście –
porozmawiać z tubylcami. Na etapie nieznajomości lokalnego narzecza, na którym
jesteśmy, pic pierwszy to znaleźć miejscowego, który potrafi rzecz wyjaśnić
jako tako po angielsku. Pic drugi to grzecznie wyjaśnić, że standardowy
genialny pomysł: ‘take a taxi’, nie jest tym, o co nam chodzi. Udało się. Plusa
znów zarobił młodzian z naszego Waroeng Sarap. Wedle jego słów, najpierw należy
się dostać – taksówka lub ojekiem, ale powinno to kosztować grosze – do Sumur
Bor, gdzie znajduje się najbliższy przystanek linii autobusowej transjakarta.
Stamtąd złapać autobus do stacji Harmoni. Tam przesiąść się na kolejny autobus,
który w mgnieniu oka dowiezie nas do ścisłego centrum. Spoko. Do dzieła.
Niestety, pod
względem wygody poruszania się po okolicy taksówkami Jakarta to nie
Aleppo. Tam wystarczyło stanąć przy drodze i poczekać średnio jakieś 90 sekund, by złapać wolną taryfę. Często drogą mknęło więcej taksówek niż prywatnych aut. Tu najrozsądniej jest ruszyć z buta w stronę obranego celu podróży lub w stronę okolic, gdzie taksówkowe zagęszczenie jest większe i liczyć na to, że będzie się miało szczęście. Myślę, że średni czas marszu od naszego domu do spotkania taksówki to jakieś 10 do 15 minut. Można jeszcze poprosić strażnika osiedla o zamówienie pojazdu, ale to wiąże się z minimalną opłatą za kurs w wysokości 25 000 rupii, która często dwukrotnie przekracza wskazanie taksometru. Więc trochę szkoda. Tego dnia mieliśmy szczęście, Nie dość, że taksówka trafiła się dość szybko i sprawnie dowiozła nas do Sumur Bor, to jeszcze kierowca podbił nasze wrażliwe na naciągactwo serca. Kiedy dotarliśmy na miejsce, na liczniku widniała kwota 11 400. Dałem mu 11 000 i zacząłem szukać w portfelu dodatkowego tysiąca. A on na to, że już jest ok., że wystarczy 11… Kurdowie w Aleppo, co już było niesamowite, bo rodowitym Syryjczykom nigdy się to nie zdarzało, sami z siebie wydawali resztę co do liry. Często wręcz wzbraniali się przed przyjęciem napiwku. Ale zaniżenie ceny chyba nigdy mi się nie przytrafiło… Chylę czoła.
Aleppo. Tam wystarczyło stanąć przy drodze i poczekać średnio jakieś 90 sekund, by złapać wolną taryfę. Często drogą mknęło więcej taksówek niż prywatnych aut. Tu najrozsądniej jest ruszyć z buta w stronę obranego celu podróży lub w stronę okolic, gdzie taksówkowe zagęszczenie jest większe i liczyć na to, że będzie się miało szczęście. Myślę, że średni czas marszu od naszego domu do spotkania taksówki to jakieś 10 do 15 minut. Można jeszcze poprosić strażnika osiedla o zamówienie pojazdu, ale to wiąże się z minimalną opłatą za kurs w wysokości 25 000 rupii, która często dwukrotnie przekracza wskazanie taksometru. Więc trochę szkoda. Tego dnia mieliśmy szczęście, Nie dość, że taksówka trafiła się dość szybko i sprawnie dowiozła nas do Sumur Bor, to jeszcze kierowca podbił nasze wrażliwe na naciągactwo serca. Kiedy dotarliśmy na miejsce, na liczniku widniała kwota 11 400. Dałem mu 11 000 i zacząłem szukać w portfelu dodatkowego tysiąca. A on na to, że już jest ok., że wystarczy 11… Kurdowie w Aleppo, co już było niesamowite, bo rodowitym Syryjczykom nigdy się to nie zdarzało, sami z siebie wydawali resztę co do liry. Często wręcz wzbraniali się przed przyjęciem napiwku. Ale zaniżenie ceny chyba nigdy mi się nie przytrafiło… Chylę czoła.
Transjakarta.
To coś, co robi tu za metro, którego stolica Indonezji wciąż się nie dorobiła. I
oprócz tego, że jeździ się nie kolejką lecz autobusami, to jak metro
funkcjonuje. Kilka linii sensownie przecina miasto wzdłuż i wszerz. Autobusy
kursują między 5oo a 22oo i poruszają się po wydzielonych pasach, niedostępnych
dla innych pojazdów. W kontekście legendarnych jakartańskich korków, znaczenia
tego dla płynności komunikacji nie sposób przecenić. W przeciwieństwie do tras
busików przemierzających obrzeża miasta, przystanki transjakarty są z góry ustalone.
Znajdują się zwykle po środku drogi, pomiędzy jezdniami. Dostać się na nie
można po wygodnych kładkach. Schodząc z owych na zadaszoną platformę, stajemy
przed kasą.
O, kotek
przyszedł! Że tak zrobię dygresję. Kotka właściwie. Już wczoraj zainteresowała
się moją obecnością na patio o tak nietypowej porze. Pomiauczała trochę i
przycupnęła sobie koło mnie. Zmieniłem miejscówkę, a ona za mną. I dziś znów.
Trochę się czuję niekomfortowo, bo bakterie, pasożyty i te sprawy, ale co tam. Niech
sobie siedzi, niech patrzy w ekran, co jej będę żałował. Przynajmniej wiem, że
ktoś to w ogóle czyta…
To co?
Kupujemy bilety! Zabawny to etap podróży. Mamy tu bowiem, Drodzy Państwo, do
czynienia z typowym dla krajów rozwijających się sposobem na walkę z
bezrobociem. Tam, gdzie w Europie stałby po prostu automat z biletami, mamy… Kasjerkę
– zwykle nieśmiałą dziewczynę w okularkach. Kolegę, którego pracą jest
najprawdopodobniej zabawianie jej rozmową. Kolejnego jegomościa, który stoi
przy odległej o jakieś półtora metra obrotowej bramce, odrywa odpowiednie
części świeżo nabytych biletów i pozwala przejść. Dalej mamy młodzieńca, który za
pomocą miotełki do kurzu zarządza czystością przystanku. No i jeszcze stewarda
czy też bus attendanta, jak zwał tak zwał, który wychyla się z autobusu i
reguluje wielkość tłumu wpuszczanego do środka. Niekiedy, jeśli uzna, że
zagęszczenie pasażerów w pojeździe jest optymalne, nie wpuszcza nikogo. Taką ma
władzę. Tak więc na jednym przystanku mamy pięć miejsc pracy z niczego, żeby
nie powiedzieć z dupy.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhphNmlO7A_Nzd2jDxJ3sutTiAkIF5SwxGYvz2HDlCiD5JNq2z79-cHeySyFVjFOtDJpm4ZnBujfCdjb6PGs3NfzS2zQsb17qgb9eS2VpYt1P1XZQkHOvgYiX828mFWfLD6Ta8-OiHnaXQ/s320/03092011279.jpg)
WTF? Znów
muszę poczynić dygresję. Skończyłem papierosa, wyciągam rękę, żeby go zgasić o
palmę, którą ostatnio posadzono tuż przy murku, na którym siedzę, nie chce mi
się wstawać i gasić o podłogę. I albo ręka skurczyła mi się o jakiś metr, albo
tą moją najbliższą palmę-popielniczkę wcięło. Uschła? Złodzieje zabrali? Płyta
tektoniczna się przesunęła? Dziwne…
Podróż do
Harmoni zajmuje jakieś 25 minut i kończy się pod Carrefourem. Zamiast
przesiadać się, jak planowaliśmy, na kolejny autobus, postanowiliśmy w
powyższym zjeść śniadanie i pochłonąć trochę atmosfery miasta idąc dalej
piechotą. Śniadanie niewarte uwagi, zwyczajne i zimne. Co innego wyprzedaż książek i czasopism przy wyjściu z
hali. Mangi po 5 000 rupii, niestety wszystkie w bahasa, więc wrócimy, jak
zrobimy kilka leveli i rozwiniemy sobie tę przydatną umiejętność. Plus cały
dział dla pobożnych muzułmanek poświęcony modzie. Chociaż, jak się nad tym
zastanowić, czy pobożne muzułmanki kupują poradnik modowy o hijabowej stylówie
określonej w tytule jako Chic&Sporty?
Za centrum
centrum postanowiliśmy na potrzeby omawianej wycieczki uznać Monumen Nasional,
lub krócej, poufalej, niejako dl aprzyjaciół – Monas. Przez złośliwców zwany
ostatnią erekcją Sukarno... Jakartańskiego landmark będący dla stolicy Indonezji
tym, czym Wieża Eiffla dla Paryża, Big Ben dla Londynu i Opera dla pobliskiego
Sydney. A może i czymś więcej. W końcu to nie jakaś tam budowla o znaczeniu
historycznym czy kulturalnym, ale symbol zakończonej powodzeniem walki o
niepodległość, jedynie jako symbol od 1961 do 1975 budowana i jedynie funkcję
symbolu spełniająca. Nie licząc muzeum w podziemiach i tarasu widokowego, z
którego można popatrzeć na miasto. Niewiele, jak na ilość zużytego do budowy
surowca, tym bardziej, że 132-metrową jasną kolumnę zakończoną pozłacanym
płomieniem wznoszono w czasach jeszcze biedniejszych niż obecne.
A pod
monumentem, jak to pod takimi spotami bywa, odpust. Gdyby ustawić jedna na
drugiej wszystkie miniaturki Monasu sprzedawane u jego stóp, konstrukcja
sięgnęła by chyba nie tylko tarasu widokowego, ale Księżyca. Jedna rzecz mnie w
takich miejscach permanentnie nurtuje: kto w dzisiejszych stechnologizowanych
czasach – szczególnie tu, gdzie większość ludzi wydaje się posługiwać smartfonami
blackberry – płaci za pamiątkowe zdjęcie
z landmarkiem zrobione przez jednego z kilkudziesięciu kucających w okolicy
lokalsów? Może ich artystyczny koncept jest tak pociągający? Na czym polega
koncept? Otóż staje się przed wieżą bokiem i wyciąga ręce w taki sposób, żeby
owa znalazła się między dłońmi. Efekt jest taki, że niby trzyma się w nich
miniaturkę Monumena… Superowo. Przypomina mi się Lhasa i podobne klasyki pod
pałacem Potala. Licznie reprezentowani tam Koreańczycy wyskakiwali w górę, a
fotograf błyskawicznie pstrykał fotę, uwieczniając ich jarających się lotem nad
byłą rezydencją Dalaj Lamy...
Kiedy tak
staliśmy z głowami zadartymi w górę i rozważaliśmy, czy warto rzucić okiem na
miasto z perspektywy Allaha, zbliżył się do nas jakiś starzec. Po stanie
uzębienia oceniłem, że będzie nam chciał wcisnąć kiczowe pamiątki, ale nie.
Przedstawił się jako przewodnik, miał nawet faktycznie jakiś identyfikator, i
zaczął nas interrogować, na tyle, na ile mu łamana angielszczyzna pozwalała. Standard.
Skąd jesteśmy, po co przyjechaliśmy, jak długo już bawimy w stolicy, ile
jeszcze zostaniemy, gdzie mieszkamy, wreszcie – dokąd się wybieramy. Kiedy odpowiedzieliśmy
na wszystkie pytania z części oficjalnej, przyszedł znacznie ciekawszy etap
relatywnie luźnej rozmowy. Ponoć żeby dostać się na taras widokowy, warto
zameldować się pod monumentem z samego rana, tego dnia nie było już szans. Nasz
nowy znajomy zaproponował na pocieszenie, żebyśmy wybrali się z nim do meczetu.
Podziękowaliśmy pięknie i odmówiliśmy, wyjaśniając, że chcemy zajść na dworzec
Gambir. On na to, że to największy meczet w Azji i drugi na świecie po Mekce.
Tu nasza lekka konsternacja i szybki rachunek sumienia z wiedzy geograficznej.
Z tego co pamiętam, Mekka też jest w Azji. Ale nieważne, nie będziemy siać
fermentu, tak ma wyuczone, to tak niechaj zostanie. W każdym razie dziękujemy,
ale jeszcze będziemy mieli okazję. On na to, że właśnie będzie bardzo ciekawe
nabożeństwo. Nadal nie, dziękujemy. Na co przewodnik chwycił się ostatniej
deski ratunku – nie wiem czemu, ale naprawdę mu zależało – że osiem miesięcy
temu w meczecie owym gościł sam Obama! Wow, no to idziemy! – prawie mi się
wyrwało – usiądę sobie na dywanie, na którym siedział prezydent USA i wyobrażę
sobie, że nim jestem, będzie bosko! Sarkazm. Raz jeszcze podziękowaliśmy
uprzejmie i ruszyliśmy w stronę dworca. Los chciał, że była to ta sama strona,
co meczet, więc sympatyczny, choć uparty przewodnik miał okazję jeszcze trochę
z nami pobyć i – prawdopodobnie niechcący – zemścić się za naszą obojętność na
wdzięki meczetu. „Z Polski?” – zamyślił się. „Papież był Polakiem, prawda?”.
„Prawda”. „Ale teraz nie żyje i papieżem jest Niemiec!”. „Gruby nietakt” –
pomyślałem i uśmiechnąłem się do siebie w duchu.
Gambir, główny
dworzec kolejowy, z którego będziemy łapać pociągi na wschód, został
zlokalizowany i obejrzany. Nic specjalnie porywającego. Uznaliśmy, że na razie
wystarczą nam oględziny dokonane z zewnątrz i znalezienie wejścia. Zapoznamy
się z nim bliżej, kiedy będziemy kupować bilety.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEik7PcfyZBYO-tQHxhibrNkEG_PofUqBeBu5S3yy0FOT5ax9n1sP9Z9rBRZLb4mpRdSKIIHzaGHnog7fiSz1gIcwugWS3WTqNnJFuexQWleNPHldrE1F4ZMRjCIpnRybA0Tf-y-nrMumKo/s320/03092011286.jpg)
Tak
sobie kontemplując, doszliśmy do parku. Ogólne wrażenie raczej odpychające.
Fajnie, że ludzie leżą sobie na spalonych słońcem trawnikach, niekiedy całymi –
licznymi – rodzinami, ale na tym fajność się kończy. Może mam zbyt
eurocentryczne podejście do instytucji parku, ale jak można wypoczywać w
miejscu tonącym po pierwsze w śmieciach, po wtóre – w hałasie? Wszędzie walają
się foliowe siatki, opakowania po jedzeniu i napojach, pety, a pośród nich
biegają dzieci, rozkrzyczane i, jakby wciąż było im mało, ciągające za sobą na
sznurkach terkoczące zabójczo miniaturki bajajów… Wiadomo, jak ludzi jest dużo – Indonezja ze
swoimi dwustoma czterdziestoma milionami to czwarte najludniejsze państwo świata – trudno o
ciszę i spokój. Ale pewien stopień ciszy i spokoju zapewne dałoby się osiągnąć,
gdyby nie to, że potrzeba owych wydaje się być tubylcom zupełnie obca… Smutno w
tym kontekście wyglądała para nakrapianych antylop o krótkim nogach i długich
rogach, która, jakby było jej już wszystko jedno, skubała naręcza trawy rzucane
jej przez dzieci.
![]() |
Bez
żalu opuściliśmy teren parku, nie oglądając się za siebie. Przed nami piętrzyły
się strzeliste drapacze chmur, sprawiające wrażenie, jakby wzniesiono je z
samego szkła. Oj, wielkomiejsko się zrobiło, jak tak zadarliśmy głowy w górę.
Dobrze, żeśmy się nie pozabijali, zapomniawszy przy tym, że chodniki w centrum
są prawie tak samo daleko od wielkomiejskości jak te na przedmieściach. Szliśmy
jeszcze przez czas jakiś, może nie podziwiając, ale z pewnością doceniając
handlową wizytówkę miasta. Wreszcie stanęliśmy u wrót Plaza Indonesia…
Krótko:
nie podobało mi się. Prawda, jest na bogato. Prawda, mimo ewidentnej potrzeby
pokazania przepychu, zachowano granice dobrego smaku. Prawda, autorzy galerii
walnęli sobie wszystkie firmowe butiki, których nazwy przyszły im do głowy, od
Armaniego po Zegnę. Ale po co to wszystko, skoro kosmiczne ceny uniemożliwiają
robienie zakupów? Dobra, głupie pytanie, wszak na tym polega ekskluzywność, że
do PI wpada może jedna dziesiąta procenta mieszkańców stolicy, z tego
dziewięćdziesiąt procent po to, żeby kupić sobie kawę w starbucksie i pooglądać
wystawy… Dla mnie jednak zajawka na markowe ciuchy wiąże się z możliwością
nabycia ich za niewiele więcej, niż wynoszą koszta produkcji, a nie za miliard.
Tu opcja taka absolutnie nie wchodzi w grę. Więcej, nawet w nielicznych
sklepach średnich półek, w Zarze na przykład, ceny są sporo wyższe niż w
Polsce. A miało być tak pięknie, jak w Chinach…
Kiedy
wyszliśmy z Plaza Indonesia, było już po zmroku. Mieniące się światłami neonów
i latarń ulice, konkretnie wszelkie możliwe murki i obmurowania fontann, obsiadła miejscowa
światowa, ze tak pojadę oksymoronem, młodzież. I żebracy. Intrygujące, że
obecność tych ostatnich wydaje się być efektem ogólnego bogacenia się społeczeństwa
i zachodzących w jego obrębie rozwarstwień. W naszej – biedniejszej z całą
pewnością, ale i spójniejszej pod względem zamożności – dzielnicy ich nie ma. Z
ulgą jednak skonstatowaliśmy, że miejscowi trzęsikubkowie są zwolennikami żebrania
biernego. Nie gonią, nie trącają, nie wydzierają się. Pełna kultura.
Łatwiej,
jak się okazało, było dostać się do centrum niż wrócić do domu. Na początek, na
platformie, pod którą podjeżdżają autobusy do Kalideres, czyli w naszą stronę, monstrualnych
rozmiarów tłumy. Przynajmniej w naszym odczuciu, być może nijak mającym się do
jakartańskiej rzeczywistości. Przecież Stephen – dyrektor high school, który
nas rekrutował – w ostatnim mailu zachęcał nas gorąco do zwiedzania właśnie teraz, w
czasie świąt, kiedy, jak się wyraził, stolica świeci pustkami... Strach się
bać…
Kroczek
za kroczkiem posuwaliśmy się do przodu, obserwując jak zaskakująco długie
kawałki kolejki nikną w paszczach kolejnych, dość szybko po sobie następujących
autobusów. Właśnie, kolejki! Koncepcja kolejki, zupełnie nieznana w Syrii, tu
zdobyła sobie częściową popularność. Nie wyewoluowała wprawdzie jeszcze w zgrabne,
eleganckie „gęsiego”, w standardzie jest raczej częściowo uporządkowanym
podłużnym tłumem wciśniętym między rozpięte na słupkach taśmy wskazujące drogę
do odpowiedniego autobusu. Ale dobre i to, tym bardziej, że kolejkową entropię
da się w gruncie rzeczy, jak sprawdziliśmy, sprytnie wykorzystać na swoją
korzyść. Należy mianowicie posuwać się do przodu tak długo, aż znajdzie się w
pobliżu wejścia, pod które podjeżdża autobus. Następnie przepuścić kawałek tłumu,
podniecony możliwością wejścia do pojazdu tu i teraz tak bardzo, że brak
miejsca nie wydaje się stanowić dla niego problemu. I znaleźć się na początku
kolejki tuż po zamknięciu się drzwi ginącego szybko w miejskim rozgardiaszu
pojazdu. Do następnego autobusu niespiesznie wchodzimy jako pierwsi, zaskakując
przy tym współpasażerów klasą wyrastającą ponad barbarzyńskie przepychanie się.
Wróciliśmy,
zmęczeni już całkiem, do Sumur Bor, do domu jednak wciąż było daleko.
Wypatrując taksówek, ruszyliśmy w stronę Taman Surya Lima, tak się chyba nazywa
nasza najbliższa okolica. Piechotą to jakaś godzina, taryf jak na złość nie
było, wlekliśmy się więc po ciemku przez gwarne o tej porze przedmieścia po raz
kolejny klnąc na brak chodników. Prawdopodobnie dane byłoby nam przeczłapać
całą drogę, gdyby nie czarny SUV, który w jej połowie zatrzymał się koło nas.
Zjechała w dół przyciemniana szyba, z wnętrza pojazdu dobiegł nas głos. Mogłoby
nawet zrobić się odrobinę mrocznie i tajemniczo, gdyby kierowca nie zepsuł
wszystkiego śmiesznym azjatyckim akcentem, z którym zapytał, dokąd zmierzamy.
Okazało się, że w tę samą stronę, co i on. A kiedy już pospiesznie
wgramoliliśmy się do środka i przywitaliśmy z jego żoną, okazało się, że
dzielimy nie tylko dzielnicę, ba – nie tylko Palm Mansion, ale i wieżę L!
Tommy, bo tak naszemu sąsiadowi na imię, mieszka na piątym piętrze i jest do
usług.
Pogawędziliśmy
sobie trochę, między innymi, jak na dżentelmenów przystało, o pogodzie. Ponoć
pora deszczowa już trwa, tylko ta kwestia jest w stolicy dość skomplikowana,
stąd praktycznie nie pada. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Korzystając z okazji,
omówiliśmy też dotykający naszego osiedla problem elektryczności, która w ciągu
tych kilku pierwszych dni siadała trzy razy. Na nie dłużej niż dwie godziny
wprawdzie, ale brak światła wieczorem może być deprymujący. Ponoć nie jest to
normą i powinniśmy spodziewać się znacznie rzadszych awarii. Pogadaliśmy wreszcie
trochę o Jakarcie i życiu w niej. Zapytaliśmy między innymi o jakąś pobliska
plażę, w końcu jesteśmy nad morzem, ale Tommy skomentował nasz pomysł uśmiechem
politowania. Polecił nam Ancol, ale to, jeśli dobrze zrozumiałem, raczej park
wodny niż pas białego piasku oddzielonego od błękitnego nieba zielenią palm. Zbadaniem
sprawy zajęliśmy się nazajutrz, ale to już zupełnie inna historia…
Drogi M.!
ReplyDeleteCiekawi mnie bardzo plakat "One Relationship, One Partner" ze zdjęcia numer 8 - to jakaś propaganda anty-HIV? Czy raczej przestroga dla puszczalskich? Czy pan ze zdjęcia z bliższego bliska wygląda raczej zachęcająco, bo z tej odległości ciężko ocenić? Czy plakaty z angielskimi hasłami to norma?
Zwróćmy też uwagę na urokliwy krenelaż na szczycie budynku na lewo od plakatu. :P
Mam nadzieję, że zdjęciami Monasa i Plaza Indonesia uraczysz nas jeszcze? W ogóle być w Jakarcie i nie zrobić zakupów w Plaza Indonesia? Na szczęście macie jeszcze prawie rok na odkładanie i wierzę, że wrócicie jako Król, Królowa i Królewicz Stylu a przynajmniej Shoppingu. ;P
A mnie zaintrygował inny foto-wątek. Wszystkie fotografowane przez Ciebie przestrzenie i obiekty wydają się monumentalne, a przy tym raczej opustoszałe (prawie nie widać tutaj ludzi). Wcześniej myślałam, że to specyfika Waszej okolicy, ale widzę, że albo taki sposób kompozycji kadru jest Ci bliski, albo taki jest charakter miejskiego pejzażu Jakarty. Także czekam na Twój autorski, tzn. cyknięty przez Ciebie obrazek Monasu.
ReplyDeleteDrogi UK!
ReplyDeletePrzykro mi, ale nie jestem w stanie odpowiedziec na Twoje pytanie o plakat, czy tez billbord. Nie wyszedł mi rzut na spostrzegawczość i nie zwróciłem na niego uwagi.
Na wielkie oszczędności się nie zanosi, niestety. Zrobimy jednak co w naszej mocy.
Droga Julio!
ReplyDeleteDobre pytanie. Istotnie, pustki na zdjęciach mogą dziwić. Co dziwi tym bardziej, że Jakarta słynie ze swoich korków.
Najwidoczniej nałożyło się tu kilka czynników, wśród których wymienić należy na pewno Lebaran, który wtedy wciąż jeszcze trwał i czyni miasto ospałym, porę dnia, chyba koło południa, raczej najmniej ruchliwą, i specyfikę fotografowanych okolic. Może po prostu wyciągam aparat, jak jesteśmy w spokojnych miejscach, stąd przekłamanie rzeczywistości. Bo bywa naprawdę tłoczno, uwierz mi.
Na monas pewno przyjdzie czas, choć coraz mniej ciągnie mnie do centrum. Mamy w tygodniu tylko dwa dni weekendu, a na sensowną wycieczkę trzeba poświęcić dobrych kilka godzin, czyli de facto cały dzień. Czyli połowę weekendu. A średnio warto. Gdybym był turystą, nie zabawiłbym w Jakarcie dłużej niż trzy dni.
Przeoczyłem jeszcze jedno pytanie Umgenniego (odmieniać?). Jakiś jestem chyba generalnie mało spostrzegawczy. Otóż angielski jest, można rzec, wszechobecny. Na przykład tytuły książek w księgarniach są często po angielsku. Chwytasz zajarany za książkę, a w środku bahasa indonesia... Zresztą mnóstwo słów indonezyjskich jest zapożyczonych z angielskiego. Stasiun - stacja. Komputer - komputer, sekola - szkoła, bola - piłka.
ReplyDelete