Tuesday, September 13, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział III


Rozdział III, w którym…

Zimny prysznic • B11 i jegomość w masce, czyli tam i z powrotem • szalony ojek • czy to naprawdę Mata Hari • wskaźnik Big Maca • to nie jest kraj dla alkoholików • czy Coriolis kręci

Jakarta, noc z niedzieli, 4 września na poniedziałek, 5 września 2011, za kwadrans druga
Jakarta, noc z poniedziałku, 5 września na wtorek, 6 września 2011, pół do drugiej
Jakarta, noc z piątku, 9 września na sobotę, 10 września 2011, pół do pierwszej
Jakarta, poniedziałek, 12 września 2011

Dzień drugi. Na początek – zimny prysznic. Bez żadnej symboliki, ot zimny prysznic. Choć kiedy zauważyliśmy po przyjeździe, że nie mamy ciepłej wody, brwi nasze powędrowały w górę czoła a w głowach działających na zachodnim systemie operacyjnym zawrzało. Jak to tak? Gdzie boiler? Piecyk? Gdzie drugi kurek, przede wszystkim? Zawsze był! W Wielkiej Brytanii nawet z osobnym drugim kranem. A tu co? A nic. Taka usługa nie jest najwyraźniej objęta standardem Palm Mansion Apartments. Wypracowaliśmy jeszcze, chwytając się brzytwy, teorię, że może włączają ciepłą wodę w jakichś określonych godzinach w ciągu doby, ale nie. Cóż począć, wpisaliśmy zagadnienie na listę tematów (obok internetu, satelity, kuchenki, pralki i kilku innych rzeczy) które chcemy poruszyć podczas spotkania organizacyjnego z przedstawicielem szkoły. I pod zimna wodę. Mnie się w sumie spodobało od razu. Renacie po tym, jak zauważyła, że da radę w ten sposób spłukać szampon i odżywkę. Oliver jest twardy, w Finlandii mył się w znacznie zimniejszej, także też spoko. On generalnie nie narzeka na niewygody, chyba, że jest głodny. Jak to Polak. Zaskakujące jednak, jak szybko poszło nie tylko przyzwyczajenie się do czegoś, co w ojczyźnie budzi grozę („Jezusie nazareński, znów wyłączyli ciepłą wodę na dwie godziny!”), ale wręcz polubienie tego. Zapewne poszło tym łatwiej, że to naprawdę przyjemna sprawa. Tak jak zimny prysznic wydaje się być naturalny po saunie, tak samo bardzo na miejscu jest w tutejszym klimacie. Stosunkiem głosów 3-0 przegłosowaliśmy wykreślenie zagadnienia z porządku obrad spotkania organizacyjnego.

Wziąwszy więc powyższy prysznic, odświeżeni i wciąż żądni nowych doznań, ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do obranego wczoraj. Na dobry początek trafiliśmy do siłowni. Kolejny lokalny biznes na dzielni, który zapewne okaże się użytecznym. Wydawało się na początku, ze mieszkamy na odludziu, że w okolicy nie ma niczego poza małymi marketami i warungami, których wszędzie jest pełno, tymczasem okazuje się, że infrastruktura jest. Trochę ta siłownia ciasnawa, nie ma jacuzzi (w Aleppo było, ale i tak przez połowę czasu nie działało a przez drugą woda była zimna), jednak w kontekście abonamentu miesięcznego w okolicach 30 złotych – ujdzie. Poza tym nieopodal jest jeszcze jedna, nieczynna w związku z Idul Fitri, ale chyba większa. Także będzie gdzie zadbać o kondycję.     

Długo błądziliśmy po okolicy nie mogąc zwęszyć tropu Citra 2, czyli Citra Dua, kawałka miasta, na wyposażeniu którego jest galeria handlowa, którąśmy postawili sobie za cel wędrówki. Mijaliśmy liczne oczekujące na pasażerów ojeki, nas natomiast mijały taksówki i różnokolorowe busiki. I zaczęły nas owe busiki zastanawiać. Bo gdzieś przecież generalnie musza zdążać, nie jeżdżą sobie ot tak, dla draki. Więc w sumie moglibyśmy wsiąść do jakiegoś losowo wybranego i zobaczyć, co z tego wyniknie. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy.

Padło na czerwony B11. I przy tej okazji o komunikacji minibusowej słów kilka. W skrócie: nie ma – nie ma – nie ma.  Nie samej komunikacji – ta jest, ma się rozumieć. Nie ma natomiast czegoś takiego jak przystanki. Kierowca ma po prostu oczy szeroko otwarte i zatrzymuje się, kiedy widzi, że ktoś stoi przy drodze. Jak widzi obcokrajowców, co w naszej okolicy zdarza się nad wyraz rzadko, to jeszcze zakrzyknie, żeby spytać gdzie zdążają i czy nie potrzebują podwózki. Nie ma również rozkładów jazdy. Jak jest autobus, to można do niego wskoczyć, jak nie ma, to trzeba poczekać. Proste. Nie ma wreszcie biletów. Wsiada się po prostu, jedzie, wysiada i przez okno wciska kierowcy w rękę odpowiednią ilość rupii. Interesujące. Technicznie bowiem możnaby po prostu wysiąść, pokazać faka i pójść w swoją stronę. Przepraszam, polska mentalność. Chociaż nie, polska mentalność to raczej: pokazać gest Kozakiewicza i pójść w swoją stronę. W każdym razie najwidoczniej system się sprawdza w tym niezepsutym jeszcze świecie. Dobra, uczciwość pasażerów to jedno, ale zwróćmy uwagę na jeszcze jedną rzecz. Kierowca przyjmuje kasę od pasażerów nie wydając im przy tym żadnego bileciku czy innego pokwitowania. Kto więc i na jakiej podstawie rozlicza kierowcę z dziennego urobku? Z jednej strony Indonezja bryluje w rankingach najbardziej skorumpowanych krajów na świecie. Z drugiej – wcześnie na takie opinie, ale wygląda na to, że jakoś ten system oparty na wzajemnym zaufaniu tu funkcjonuje.   
       
          Jeszcze jedna śmieszna rzecz, którą wplotłem w opis już poprzednio, ale warta jest chyba ponownego wspomnienia. Autobusiki mają na stałe otwarte, zablokowane ławeczką, drzwi dla pasażerów. Wdrapuje się do nich po prostu przez otwór drzwiowy, który jednocześnie robi za klimę podczas jazdy. Wdrapaliśmy się więc i skuliliśmy na ławeczkach umiejscowionych wzdłuż boków pojazdu. Wrażenie trochę jakbyśmy jechali autobusem dla krasnoludków albo najwyżej przedszkolaków. Uśmiechy, które jakoś same w tej sytuacji zakwitły nam na buziach szybko znalazły odbicie w szerokich uśmiechach współpasażerów. Rozbawiło ich najwyraźniej niecodzienne towarzystwo forejnersów. Próbowałem zagadać do Pani z naprzeciwka i dowiedzieć się ile płaci się za przejażdżkę. Sprawy nie udało się przed wejściem na pokład ustalić z kierowcą a chcieliśmy uniknąć specjalnej taryfy dla turystów. Wskazałem na pognieciony banknot, który trzymała w ręce, pokazałem swój banknot o nominale 1000 rupii, wskazałem na kierowcę i spytałem czy OK. Na co ona wybuchnęła śmiechem i zaczęła o czymś żywo dyskutować ze swoją koleżanką. Nie zrozumiałem sytuacji, powiem szczerze, ale co się naśmialiśmy, to nasze.
                
            Jechaliśmy tak sobie przez nową okolicę i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Minęliśmy jakąś rzeczkę – jak wszystkie na razie rzeczki, któreśmy widzieli, po brzegi wypełnioną śmieciami. Minęliśmy dwa cmentarze z grobami w wyjątkowo wesołych kolorach, minęliśmy wreszcie umiejscowioną tuż przy jezdni zagrodę dla wychudzonych kur. W pewnym momencie ruch uliczny jakby nabrał rozmachu – zbliżaliśmy się do jakiejś główniejszej drogi. Miny mieliśmy coraz weselsze. Tylko po to, by miały z czego rzednąć, kiedy przejechaliśmy estakadą wysoko nad ową główniejszą drogą i na powrót zagłębiliśmy się w przedmieścia. Jeszcze bardziej chyba slumsowate niż wcześniej. Zdecydowanie nie zapowiadało się już, żebyśmy mieli dojechać w jakiekolwiek miejsce choć trochę przypominające galerię handlową. Do tego kierowca chyba zaczął się zbierać do zakończenia kursu, bo zapytał nas o nasz cel, z trudem klecąc angielskie ‘where you want go?’. No i co mu miałem powiedzieć? Że w sumie nie wiem, że w jakieś fajne miejsce po prostu? Trzeba było jakiegoś konkretu. No więc Citra Dua. Zatroskało go to ewidentnie, skonsultował temat z pasażerami, którzy dawno zdążyli zmienić skład odkąd wsiedliśmy, i pokręcił głową. No to Carrefour. Tez nie bardzo. To może city center. Oj, to już zupełnie zimno. Widać było, że nic z tego nie będzie. Widać też było, że biedaczysko naprawdę nie wie, co z nami począć, zrobiliśmy więc, nie chcąc go martwic, raz jeszcze dobre miny do coraz słabszej gry i powiedzieliśmy, że tu wysiądziemy i będzie ok.    

Szczęśliwie się złożyło, że wraz z nami wysiadł młodzieniec lat około dwudziestu odziany w maskę. Jakby chirurgiczną, tyle że czarną. Sporo ludzi w Azji tak się nosi, maski przybierają najróżniejsze barwy i kształty, nawet jakieś z pokemonami się trafiają. Chronią się chyba w ten sposób Azjaci, w ich mniemaniu, przed pyłem lub alergenami. Powodzenia, dużo to da... W każdym razie, od słowa do słowa, okazało się, że nasz towarzysz nieco klei po angielsku. Pomógł nam jakoś ogarnąć sytuację, wyjaśnił, że za autobus płaci się 2000 od osoby, odradził jechanie stąd komunikacją miejską w którekolwiek z wymienianych przez nas miejsc, ewentualnie ojekami albo taksówką. Postanowiliśmy więc wrócić, skąd przybyliśmy i spróbować innej drogi. Kiedyśmy podjęli już decyzję, poszło nadzwyczaj łatwo. Zamachaliśmy na czerwony B11 jadący z naprzeciwka i zapytaliśmy kierowcę, czy jedzie do Citra 5, czyli Citra Lima. Odpowiedział jednoznacznie szerokim uśmiechem, kciukiem w górę i słowami ‘Citra Lima OK’. No więc nad przelotówką, koło stadka kur, koło cmentarza, koło strugi szlamu. I byliśmy w punkcie wyjścia.
           
             Słońce prażyło, wiatr postanowił przeczekać najgorszy upał w jakimś przyjemniejszym miejscu, a my szliśmy przez tą Citrę Lima wierząc, że Citra Dua musi być gdzieś w okolicy. Chociaż nie zapowiadało się. Okolica zrobiła się dość nowoczesna, ale jakby jeszcze niezamieszkana, żadnych sklepów i warungów, żadnych ludzi, tylko bloki wzdłuż pustawej drogi. Coś tam jednak majaczyło na horyzoncie, więc szliśmy, zakładając, że weźmiemy pierwszą nadarzającą się taksówkę, której jak na złość nie było i nie było. Zaczął się natomiast koło nas kręcić ojek. Śmieszny był strasznie, miłą miał buzię, może przez okulary, i wielki kask. Jak to ojek, zaproponował nam przewiezienie do dowolnego obszaru w tej krainie. Wszystko na gestach, bo po angielsku słowa nie znał. W sumie na tym etapie bylibyśmy nawet chętni, ale jakoś nie widzieliśmy tego, we czwórkę na małym skuterze. O dziwo, nie próbował nas nawet przekonać do tego pomysłu. Wyszedł z innym. Że może mnie podrzucić do postoju taksówek i stamtąd wezmę taryfę i wrócę po rodzinę. Fajnie, tylko ciekawe jak ja wytłumaczę taksiarzowi gdzie ta rodzina czeka? Mógłbym go pokierować ręcznie, ale znając moją orientację w terenie, pewnie już ani rodziny ani w ogóle cywilizacji bym do końca życia nie zobaczył. Po raz enty więc powiedziałem, że dziękujemy nie skorzystamy i bajbaj. Odjechał. Zrobił chyba jakieś duże kółko i po paru minutach był przy nas z powrotem. I z powrotem to samo, że zawiezie mnie do taksówki, że bluebirdy są. Zdążył to widać sprawdzić przez ten czas jak go nie było. No fajnie, że się tak postarał, ale co mi z tego? Raz jeszcze odprawiłem go z kwitkiem, niepocieszony był.
                
              A taksówka w końcu sama się pojawiła. Dość mieliśmy już na jakiś czas odkrywania różnej maści obrzeży Jakarty, poprosiliśmy więc do Mal Mata Hari. Miejsce wypróbowane dnia poprzedniego, z zapewnionym transportem do domu z przycentrowego postoju taksówek. Jedziemy, jedziemy i nagle jesteśmy. Mal Matahari. Tylko jakby nie ten, co wczoraj… Chwila konsternacji i żaróweczka. Nie ten co wczoraj, ale ten, co nam pokazywał Glenn podczas instruktażowej przejażdżki… Czyli to ten wczoraj był jakimś innym, przez Glenna nie prezentowanym... Takim to właśnie sposobem, po paru godzinach błądzenia po omacku, zupełnie przypadkiem dotarliśmy na miejsce! Citra Dua! ‘For sure, you have to be lost to find a place that can't be found.’ Jak to w swoim stylu celnie skonstatował Hector Barbossa, i którym to cytatem nie pierwszy raz, i nie ostatni pewnie, koloruję swoją relację.         
  
Spędziwszy dość egzotycznie, choć w wersji miejskiej, pierwszą część dnia, postanowiliśmy po południu skorzystać z dobrodziejstw globalizacji. Makdonaldyzacji, możnaby doprecyzować, bo Ronald McDonald powitał nas w swoim królestwie kiedy tylko przekroczyliśmy progi Mata Hari. Nie chcieliśmy stępić sobie apetytów nie zapoznawszy się wcześniej z bogatą, jak zakładaliśmy, gastroofertą centrum handlowego. Z drugiej strony od rana ciągnęliśmy jedynie na kaloriach zawartych w osoboszklance mleka czekoladowego. No i w sumie wypada przecież sprawdzić jak stoi big mac w nowym kraju. Ostatecznie poszliśmy na kompromis. Zafundowaliśmy sobie po hamburgerze ze strefy niskich cen (za 2,7 pln sztuka). Właściwie po beefburgerze, tak to tutaj nazywa się. Może dlatego, że ‘ham’ kojarzy się z wieprzowiną, a tu wszystko, łącznie z coca colą, jest halal i w ogóle po bożemu. Taka jest moja koncepcja.

Zamówienie big maków sobie odpuściliśmy, poprzestając na skrzętnym odnotowaniu cen. Kanapka kosztuje 7,4 zł, zestaw 11,4 zł. Co oznacza, że wskaźnik big maca z 2010 roku dla Indonezji jest wciąż aktualny. Wskaźnik ten, w skrócie, opisuje parytet siły nabywczej, i, w uproszczeniu, niedowartościowanie lub przewartościowanie waluty danego kraju w stosunku do dolara. Odnotowana wyżej cena big maca oznacza, że rupia indonezyjska jest z grubsza tak samo niedowartościowana, jak podczas ostatniej zbiórki danych, wskaźnik kształtuje się na poziomie ok. 37%. Co, przy założeniu, że średnia pensja pozostała na tym samym poziomie co rok temu, pozwala nam skonstatować, że statystyczny Indonezyjczyk za swoją wypłatę może nakupić sobie tyle samo big maków, co przed rokiem. Jedno mnie jeszcze ciekawi. To mianowicie, czy znajdzie się choć jeden czytelnik, który powyższy akapit przeczyta z zainteresowaniem…    

Podreperowawszy w każdym razie chwilowo wskaźnik poziomu głodu, przy wskaźnikach pozostając, ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu czegoś konkretniejszego. Food Court niestety opustoszały i w dużej mierze nieczynny, powoli zaczynają męczyć całe te święta. Przy jednym ze stolików, to jedyne, a dość przy tym malownicze spostrzeżenie, siedział sobie biały. Około pięćdziesiątki, może pod sześćdziesiątkę, szczupły, wręcz chudy. Ćmił papierosa i wpatrywał się gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem. Pierwszy biały, którego widziałem, odkąd przyjechaliśmy do miasta...

Jakoś najwyraźniej ciągnęło nas dziś na zachód, do jakiejś bezpiecznej przystani. A słodkie kelnerki z Pizza Hut z taką werwą – a jednocześnie nienatarczywie – jedna przez drugą nas zapraszały… Skusiliśmy się. Króciutko. Jedzenie w sumie jak w Pizzy Hut, co w kontekście doświadczeń z Domino’s w Syrii wcale nie jest tak oczywiste, jak by się wydawało.  Mieli bar sałatkowy, przy którym po raz kolejny złamaliśmy święte zasady – nie powinno się niby jeść świeżych warzyw i owoców, jeśli się ich osobiście nie umyło lub nie było świadkiem porządnego mycia. Ale skoro i tak zamówiliśmy colę z lodem… Ech, wszystkie te gastronomiczne zasady to i tak jak kąpiel w płaszczu przeciwdeszczowym… Dlaczego jednak napomykam o mało porywającym posiłku w mało intrygującej restauracji? Z dwóch powodów. Po pierwsze urzekły nas kelnerki. Za każdym razem, kiedy odchodziły od naszego stolika – nieważne, czy po wręczeniu nam kart dań i przyjęciu zamówienia, czy po podaniu napojów, czy jedzenia, czy wreszcie po przyniesieniu rachunku – wykonywały niesamowicie zgrabny ukłon. Dość niskie dygnięcie ozdobione dłonią ułożoną jak do chrześcijańskiej modlitwy, tyle że pojedynczą, i szczerym uśmiechem. Bardzo to uroczo wyglądało. Po drugie, mimo że nie zamówiliśmy dużo, trochę się z lokalu wyturlałem. Nie wiem z czego to wynika, ale jeśli nawet człowiek obje się azjatyckim jedzeniem po opony mózgowe, i tak nie czuje się ociężały. A tu nieduża pizza i wrażenie zamienienia się w spasionego Amerykanina. W związku z powyższym zostaję przy kuchni lokalnej.

Z nudniejszych rzeczy, nakupiliśmy sobie trochę sprzętów do domu. Dotąd dorobiliśmy się kosza na śmieci, poduszek i pościeli, miski i zestawu detergentów. Trzeba to nasze mieszkanie doprowadzić do porządku. Z ciekawszych rzeczy, w jednym ze sklepów z płytami znaleźliśmy Wiedźmina II. Właściwie „znaleźliśmy” to złe słowo, bo zakłada poprzedzające ten sukces szukanie. A my szukać nie musieliśmy, bo grę umieszczono na honorowym wręcz miejscu. Handlarz chciał za nią 100 000, około 35 złotych, bo niby to 4 płyty. Drogawo, jak na edycję piracką. Spróbujemy kupić  taniej i sprawdzimy, czy wysłużony laptop Renaty ją pociągnie. Byłoby fajnie. Kawał pobytu w Syrii upłynął mi pod znakiem pierwszej części, tradycji wyjazdowego grania stałoby się więc zadość.  
                
            Jeszcze zła wiadomość z hali Hypermartu. Potwierdziły się obawy, które poczęły we mnie kiełkować już podczas pierwszych zakupów w osiedlowych marketach i które wzmogły się tylko po wizycie w Carrefourze dnia poprzedniego. Piwo jest tu horrendalnie drogie. A nikły asortyment sprawia, że łzy cisną się do oczu. Właściwie dostępne jest sześć gatunków piwa. Guinness, Heineken, Carlsberg i San Miguel oraz miejscowe Bintang (ładna nazwa: „Gwiazda”) i Anker. Najdroższy Guinness kosztuje jakieś 10 złotych za dużą butelkę, najtańszy Ankor jakieś 6 z groszami… W supermarkecie. Niby fajnie, że duża butelka to ok. 650 ml, ale mimo wszystko… Radiowy spot PiSu się przypomina…
- Oni chyba powariowali! Ty wiesz że Anker jest już po 19 000 rupii? To ponad 6 zeta!
- No to nie wiem jak my to ogarniemy!
- A pamiętasz jak cztery lata temu byliśmy w Chinach i Tsingtao można było kupić za symboliczną złotówkę?
- I Tusk wtedy straszył, że za Kaczyńskiego będzie po 5 złotych. Ciekawe co teraz wymyśli.
- A w knajpach ma być jeszcze drożej…
- No co ty, ile? 7? 8 złotych? Kto to wytrzyma?
- Szkoda gadać…
I tu włącza się prezes: „Ponad połowa ceny piwa to podatki. Rząd może je zmniejszyć. Ja obniżyłbym akcyzę, przez co spadłyby ceny piwa. Ale do tego trzeba odwagi. I odpowiedzialności”. Bez kitu, gdyby Jarosław Kaczyński został liderem indonezyjskiej opozycji i nagrałby taką wersję swojego spotu, byłbym kupiony…

Dobra, żarty żartami, ale z alkoholami wysokoprocentowymi jest jeszcze gorzej. Lubię spacerować po sklepach za granicą. Między innymi, a może przede wszystkim, po swojskich sieciówkach pokroju Carrefoura rzuconych w egzotyczne lokalizacje. Sklepowe regały i ich zawartość są wszak odbiciem gustów i potrzeb konsumentów, w tym wypadku tubylców, ich marzeń i koncepcji sukcesu. Są odbiciem, mówiąc prościej, stylu życia, czy może stylów życia. Przechadzając się po kolejnych działach i porównując je do ich odpowiedników w innych krajach, poczynić można obserwacje fascynujące, frapujące, ba, czasem wręcz głębokie. Ale to temat rzeka, na który czas przyjdzie może innym razem… Prosty wniosek na dziś jest taki, że dział z piwem jest tu kilkanaście razy mniejszy niż w Polsce, a dział alkoholi wysokoprocentowych jest nieskończenie mniejszy niż w Polsce, bo nie ma go wcale. Ot co. Totalna posucha. Lipa – bieda – żenua.

Ponoć da radę kupić jakąś podłą butelczynę spod lady, ale trzeba wiedzieć gdzie. Ja na razie nie wiem. Można by uderzyć do baru czy klubu, ale tam, co oczywiste, ceny będą kosmiczne. Nasz znajomy, który kawał czasu spędził w Indonezji, poradził nam, żeby w klubach szukać sponsorów, czyli bogatych lokalsów, którzy lubią się polansować obecnością białych przy swoim stoliku. Wystarczy więc dobrze wcielić się w rolę bule gila, czyli ‘crazy white foreigner’ żeby pić za darmo. Whatever works…  

Bluebirdy, bluebirdy, tylko bluebirdy… Jak już wspomniałem, bardzo dobrą prasę mają te taksówki, jakby, węszę spisek, prezes woził autorów przewodników za darmo…. Łatwo się zresztą owym jegomościom, poruszającym się tylko po centrach miast i utartymi szlakami turystycznymi, wymądrzać. Bluebird to tylko jedna z bardzo wielu korporacji, o zasięgu szerokim, ale nie nieograniczonym. Pod dzisiejszym Mata Hari Mal bluebirdów nie było. Stała sobie zamiast tego grupka taksiarzy innych, bardziej szemranych firm, w tym jednej, której taksówki wyglądają bliźniaczo podobnie do niebieskich ptaków. Różni je tylko logo na czubku – zamiast ptaszka są dłonie splecione w serdecznym uścisku. Rączka rączkę myje, żartowaliśmy sobie z Renatą. Co ciekawe, taksówkarze rozmawiali z nami kolektywnie, jakby nie miało dla nich znaczenia, z którym z nich pojedziemy. Na wstępie zarzucili nas pytaniem dokąd się wybieramy. Na naszą odpowiedź – Taman Surya – mieli już przygotowaną swoją – 30 tysięcy. Zaproponowaliśmy 20 i to kolektyw zaskakująco łatwo rozbiło. Gość najbliżej nas powiedział, że absolutnie nie, wtedy zza jego pleców wyskoczył jego ziomek i powiedział, że dla niego 20 jest ok. Następnym razem powiemy 15 i zobaczymy, co się stanie. Może poleje się krew.

Znalazłem odpowiedni zlew i odpowiedni kran. Faktycznie, na półkuli południowej woda wkręca się do odpływu zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Także mit potwierdzony. Dowiedziałem się więcej. Zjawisko wiąże się ponoć z efektem Coriolisa, który polega na odchyleniu toru ruchu ciała poruszającego się w układzie obracającym się od linii prostej. Za rzeczowe wyjaśnienie sprawy dziękujemy koledze Jarkowi H. Za rozwianie mgiełki tajemnicy, która czyniła sprawę tak intrygującą, również. Ech, ci przeklęci naukowcy…

9 comments:

  1. 1. Odkrywamy tajną bazę transformersów. Przy okazji, autoportret w szkłach okularów słonecznych.

    2. Sok z nosorożca?

    3. Latawiec nad nasza okolicą.

    4. Wskaźnik Big Maca. Chiny rządzą...

    5. Klasyczny food court.

    6. Dział piwny Carrefoura. W całości. Tak, to by było na tyle :(

    7. Kolacja z supermarketowej hali. Smakuje jeszcze lepiej niż wygląda.

    ReplyDelete
  2. Anker, nie Ankor, tak by wynikało ze źródeł, w kaźdym razie. Brzmi na tyle swojsko (a dla Waszych germanofilskich ośrodków językowych powinno brzmieć jeszcze sympatyczniej), że bym spróbował. Mała butelka (sądząc ze zdjęcia) za 4 złote... oj, ziemia obiecana to to nie jest.

    ReplyDelete
  3. czy wasz kran się odkręca czy odchyla? jeśli się odchyla, to najprawdopodobniej macie ciepłą wodę. trzeba długo czekać, aby przypłynęła :) wody ciepłej próbują nie stosować, bo prąd jest strasznie drogi. ja płaciłem czasem więcej za prąd niż za mieszkanie. a miałem same energooszczędne żarówki i komputer, czasem tv. chyba podgrzanie wody tyle kosztowało.

    ReplyDelete
  4. Racja, już poprawione. Chyba pomieszało mi się z kambodżańskim Angkor Beerem ;)Na pewno spróbuję, choć cudów się nie spodziewam.

    Odkręca się. To by dopiero było zabawnie, gdyby po ponad dwóch tygodniach okazało się, że jednak mamy ciepłą wodę...

    Istotnie, u nas też zamontowano energooszczędne. A że tubylcy w żadnym razie nie wydają się być maniakami ekologii, wynika to najpewniej z ceny prądu. Oto jak należy kształtować właściwe ekologicznie zachowania - pieniędzmi. To skutecznie dociera do przedstawicieli każdej rozleglejszej kultury...

    ReplyDelete
  5. A spróbowałeś któregoś z dwóch - jak na razie - odkrytych przez Ciebie lokalnych specjałów? Według mnie przymusowe ograniczenie alkoholu to dobra sprawa, sama robię sobie prowizoryczny 'odwyk'. Po weselu Ani i Patryka, poprawinach poprawin, waszym pożegnaniu i powitaniu Karoliny - mam dosyć. Nawet już podczas bilarda odpuszczam sobie piwo. Myślę, że po tym moim wyznaniu/deklaracji powinny rozlec się fanfary ;)

    Czy wizja głosowania na Kaczyńskiego jest dostatecznie silna, żebyś miał ochotę wziąć udział w tegorocznych wyborach ;)?

    ReplyDelete
  6. Nie, nie próbowałem. Szkoda mi sześciu zeta, skoro i tak nie ma z kim stuknąć się butelką.

    Zabawne co piszesz o odwyku. Od papierosów, to rozumiem, ale od alko - nie przyszło mi do głowy, że to jakaś korzyść. Przeciwnie, jeszcze się okaże, że wyjdę z wprawy - wrócę po roku do ojczyzny i będe sie upijał dwoma piwami... Nie, u mnie to zdecydowanie skąpstwo i brak Waszego towarzystwa...

    Aye. Zasady głosowania poza Polską i adres ambasady już znaleźliśmy, może zdołamy wybrać się tam w weekend, żeby sprawdzić gdzie dokładnie sie znajduje.

    Jeszcze nie jestem pewien swojego wyboru w tym roku, ale jak już pisałem, Dżej Kej mógłby na mnie liczyć tylko tu, w Indonezji i tylko po zaprezentowaniu odważnego programu walki z piwną drożyzną.

    Wkrótce pojawi sie latarnik wyborczy, zawsze chętnie konfrontuję z nim swoje poglądy. Także wrócimy do tematu.

    ReplyDelete
  7. Nie zapominaj, że w naszej ulubionej spelunce bilardowej piwo jest nawet droższe, a asortyment jeszcze bardziej ograniczony niż w Indonezji.

    Sama również wstrzymam się od głosu, a może po prostu nie określę się jednoznacznie? Jak zwykle chciałabym głosować na Zielonych, ale - podobnie jak w przypadku każdych wcześniejszych wyborów - wchodzą w dziwne korelacje lub nie mają cienia szansy na realne poparcie. Zazwyczaj zresztą i jedno, i drugie. Dlatego sama nie wiem, co zrobić. Wiadomo, co mi podpowie latarnik wyborczy - SLD. Tymczasem skręca mnie na samą myśl o Napieralskim i jego obecnej drużynie. Prawica odpada, niezależnie od wydania. No chyba, że taki niby centrowy, a jednak mocno prawicowy Palikot ;) A taki wybór "to już chyba lśnienie" - jak mógłby zasugerować polski wokalista punk rockowy [właściwie: piosenkarz pop :)].

    ReplyDelete
  8. Trochę w tym prawdy. Ale przy tutejszych cenach produktów spożywczych (też niekiedy wyższych, niż się spodziewałem, ale wciąż niezłych) to piwo jeszcze bardziej boli. Za jedno piwo tutaj mogę zjeść dwa skromne posiłki...

    Tak to z Zielonymi jest... Zabawne, co piszesz o SLD. Bo w kontekście rażącego braku programu wyborczego, o pomyśle na kampanię nie wspominając, jak to możliwe, żeby latarnik do tej partii Cię skierował? Na wszystkie pytania odpowiesz 'trudno powiedzieć'? ;) Nie mam nic przeciwko umiarkowanym programom, ale to już jest szczyt ciepłokluchowatości. No myślę o Palikocie... Zobaczymy.

    ReplyDelete
  9. No tak, o Palikocie można różnie mówić, ale raczej nie w kategoriach "ciepłokluchowatości". O SLD wspomniałam dlatego, że obyczajowo-ekonomiczny horyzont, jaki pozoruje ta partia, czyniąc go swoim rzekomym zapleczem, jest mi bliski. Wiadomo, że nie przekłada się to na realny program, a na moje decyzje wyborcze może to wpłynąć w jedynie właściwy sposób... Mimo wszystko spodziewam się wskazania tej partii jako stworzonej dla mnie. Właśnie ze względu na te pozorne, a właściwie upozorowane pokrewieństwa ;)

    ReplyDelete