Rozdział II, w którym…
Z całym szacunkiem zwariować można • jak się pali kredki • jak
się idzie • cicha publiczność • mission accomplished • bunt maszyn • trzewiki
szczęścia • from Canton with love • czy niebieski ptak jest uczciwy • gdzie
można zastrzelić syna i nie iść za to siedzieć
Jakarta, noc z wtorku 30 na środę
31 sierpnia 2011, pół do dwunastej
Jakarta, noc ze środy 31 sierpnia
na czwartek, 1 września, około północy
Jakarta, noc z czwartku 1 na
piątek 2 września, pół do pierwszej
Nie, no zaraz
oszaleję. Jest przysłowiowy środek nocy. Od jakichś sześciu godzin, mniej
więcej od zachodu słońca, wyją muezzini. Żeby jeden fałszował jak co dzień na
pobliskim minarecie, spoko. Ale nie, oni się tu chyba zjechali z całej Jawy na
wieńczące ramadan święta Idul Fitri, zwane tu także Lebaran. W Syrii z okazji Aid
Al Fitr impreza była podobnie epicka, całonocny koncert na miliard głosów i
każda gwiazda w swoim tempie, ale – biorąc poprawkę na różnice miedzy europejskim
i bliskowschodnim wychowaniem muzycznym – wokalnie dawali radę. Jakoś się tam
ta melodia chybotała na poły przewidywalnie. A tym tu chyba jakiś wielki
przedwieczny na ucho nadepnął, słoń nie dałby rady zasiać takiego spustoszenia.
Ja przepraszam, ja wiem, że jestem tu gościem, że to ich kraj, ich kultura i
ich cicha noc, którą mogą sobie napełniać zawodzeniem, ale nic na to nie
poradzę. Poziom poczytalności niebezpiecznie mi spada, lufa rewolweru, którego
niestety nie mam, kusi zimnym ukojeniem…
Pójdę sobie
lepiej zapalić na balkon, bo nie zdzierżę. Kupiłem dziś pierwszą paczkę kretek. Sławne indonezyjskie papierosy
goździkowe, najbardziej rozpoznawalną marką jest chyba Djarum. Jeśli bies
przewrotności nie skłoni mnie do rzucenia się z balkonu, zaraz wrócę.
Śmieszne
te kredki, pstrykają przy zaciąganiu się, pewnie to sprawka kawałków goździków.
I śmieszne, że kosztują jakieś trzy zeta za paczkę. Co w konsekwencji, biorąc
pod uwagę fakt, że nie są to wcale papierosy najtańsze, stawia chyba Indonezję
na czele rankingu rajów dla palaczy. I dla raków.
Ale do rzeczy.
Nasz indonezyjski dzień pierwszy wstał, co było do przewidzenia, słoneczny. I,
jak się okazało, kiedy otworzyłem drzwi balkonowe, żeby wpuścić trochę świeżego
powietrza do mieszkania, wietrzny. Mile mnie to zaskoczyło, w ogólnym bowiem
rozrachunku pogoda zachęcała do spaceru. Na rozgrzewkę zeksplorowaliśmy sobie
teren osiedla. Warte wspomnienia jest pełne zieleni częściowo zadaszone patio.
Nijak ma się ono wprawdzie do naszego tonącego w kwiatach syryjskiego ogródka,
ale w piłkę da radę pograć. Lokale użytkowe wokół patio zajmują całkiem
potencjalnie użyteczne biznesiki. Jest dostawca wielkich butli z wodą – takich,
jakie u nas bulgoczą ironicznie w biurach, a jakich tu używa się w
nowocześniejszych gospodarstwach domowych ze względu na wspominaną już jakość
wody z kranu. Jest też pralnia, która może okazać się rozwiązaniem naszego
zasygnalizowanego wcześniej problemu braku pralki. Jest więc, jak na początek,
nieźle.
Budynek nasz,
jak się w świetle dziennym okazało, niepodzielnie góruje nad okolicą, która nie
wyrasta poza czwarte piętro. Po pierwsze przypomnę, że numeracja zaczyna się od
parteru, który jest tu piętrem pierwszym. Po drugie doprecyzuję: przez okolicę
rozumiem obszar wokoło naszego Palm Mansion Apartments w odległości jak okiem
sięgnąć, w związku z czym nietrudno będzie do nas trafić tym z Was, którzy
zechcą nas odwiedzić. Nam również powinno być relatywnie łatwo w pierwszych
dniach odnajdywać drogę do domu.
Także śmiało w
drogę. Pierwszego dnia pobytu w tak nowym miejscu. Właściwie iść można
gdziekolwiek, bo gdzie nie pójść, cos intryguje swoją egzotyką. Traci na
znaczeniu rozróżnienie fajne-niefajne. Banał to pierwszego sortu, ale czy to
ciąg budynków, czy połać zieleni, czy centrum handlowe – wszystko jest
interesujące, bo jest po prostu inne niż to, co się do tej pory widziało. Wobec
tego poszliśmy z grubsza na wschód. Jak wiadomo na wschodzie zawsze musi być
jakaś cywilizacja, która to zasada tu przekłada się na rzeczywistość nie dalej
jak po dziesięciu kilometrach, gdzie znajduje się wedle moich szacunków serce
Jakarty. Nie planowaliśmy raczej dojść do centrum, ale kierunek wydał nam się
sensowny. Założyliśmy sobie, że spróbujemy znaleźć jakąś galerię handlową i
kupić kilka pierwszej potrzeby rzeczy do domu. No i szliśmy tak sobie, szeroko
otwartymi oczami i głowami kręcącymi się na wszystkie strony chłonąc otoczenie.
O baraczanej architekturze okolicy wspomniałem już, w świetle dziennym
spostrzeżenia się potwierdziły. Na bogato to nie jest.
Parę słów o
samym iściu. Idzie się mało miło przynajmniej z czterech powodów. Raz. Słońce
jednak przygrzewa, niemiłosiernie jak nie przymierzając Herod. Przyjemnie, że
wieje, ale uczucie komfortu jest dość pozorne. Bo niby nie odczuwa się tak
bardzo upału, ale woda i wigor tak czy inaczej uciekają z naszych różowych
wciąż ciał jak z dziurawych garnków. Dwa. Koncepcja chodnika nie dotarła
jeszcze do przedmieść Jakarty. Idzie się jezdnią, spalonym wspomnianym słońcem
i nieuregulowanym pasem trawy (wydaje się, że mamy teraz tę bardziej suchą porę
roku) lub po śmieciach. Śmieci nota bene zdają się tu stanowić istotną cześć
krajobrazu, bez nich, mam wrażenie, chyba coś by nie grało, jakaś fałszywa nuta
burzyłaby delikatną suburbianą harmonię. Innymi słowy, na prostej drodze bez
śmieci pewnie miejscowi by się potykali. Trzy. Skutery i motory nie przestają gnać
w tę i we w tę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ich tu więcej niż ludzi. Z
drugiej strony – to ci dopiero paradoks – wiele z tych niewielkich pojazdów
przewozi po kilku pasażerów. Czteroosobowa rodzina na jednej maszynie to, jak
zauważyliśmy, lokalny standard, ale założę się, że do rekordu było jeszcze
daleko. Cztery. Dziwna rzecz, która przywodzi mi na myśl raczej bogatą i spasłą
Amerykę niż aktualnie omawiany kawałek świata. Ludzie wykazują się tu – to
dopiero pierwszy dzień, ale rzecz naprawdę rzuca się w oczy – ewidentną
tendencją do niechodzenia. Albo siedzą, kucają, leżą albo jadą. Czy to
jednośladem, czy to pozbawionym drzwi busikiem, rzadko samochodem, w każdym
razie nie chodzą. Także nie dość, że biali, nie dość że z dzieckiem, to jeszcze
na piechotę, zamiast wziąć taksówkę… Trudno o lepsze przedstawienie dla
znudzonych nikłym świątecznym ruchem sklepikarzy, kuchcików, fryzjerów,
mechaników. I ich licznych a wielopokoleniowych rodzin. No więc, podsumowując,
idzie się bez szału.
Kluczyliśmy
tak sobie w każdym bądź razie w z grubsza ustalonym kierunku, aż ni stąd ni z
owąd wyrosła przed nami nasza Kanaan Global School, którą dnia poprzedniego ze
szkolnego busika pokazał nam Glenn. Zabawne, że trafiliśmy akurat do niej, nie
bardzo nawet wiedząc którędy. Szkoła prezentuje się całkiem sympatycznie, na
dokładniejszy jej opis przyjdzie jednak jeszcze czas, nie wszystko na raz.
Trafiwszy w to
miejsce mogliśmy zakładać, że któreś z prezentowanych nam wczoraj jak w
kalejdoskopie centrów handlowych jest gdzieś w relatywnym pobliżu. Porzuciliśmy
wschód i zdaliśmy się po części na intuicję a po części na intensywność ruchu
ulicznego. Wiadomo – gdzie pomyka najwięcej skuterków, tam większa jest szansa
na szerszą drogę prowadzącą do szeroko pojętego centrum. Na przykład
handlowego. Istotnie, po mniej więcej pół godzinie dotarliśmy do jakiejś
przelotówki, kilka pasów w każdą stronę. No i pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
Staliśmy przez chwilę na rozdrożu, zaczęliśmy już powoli tracić nadzieję na
sukces. Już myśleliśmy o pójściu na łatwiznę i skorzystaniu z taksówki – akurat
jakiś kierowca do nas zagadał – kiedy w oddali, niczym fatamorgana, zamajaczył
nam napis ‘Carrefour’. Wstąpiły w nas nowe siły. Ruszyliśmy w tamta stronę,
znaleźliśmy stalową konstrukcję przerzuconą nad jezdnią pozwalająca pieszym i
bardziej upartym cyklistom przedostać się na drugą stronę, pocisnęliśmy jeszcze
z dziesięć minut i byliśmy na miejscu. Mal Mata Hari.
W uznaniu
zasług, przyznaliśmy sobie uroczyście nagrodę w postaci napojów chłodzących.
Nie byle jakich. Wpadliśmy mianowicie na coś w rodzaju chińskiej nai cha, którą ubóstwialiśmy tamże.
Krótko: nai czyli mleko, cha czyli herbata, do tego nieujęte w
nazwie żelkowate kulki lub galaretki. Całość pakowana tradycyjnie w plastykowy
kubek z przygrzewanym na miejscu w zabawnej maszynie wieczkiem, które przebija
się szeroką rurką, przez którą następnie siorbie się owe żelatynowe smakołyki i
pije herbatę. Na zimno. Wersja indo jest bardzo podobna, tylko napój robiony
jest z gotowego proszku i lodu jest tyle, że warto się przed konsumpcją najeść
sensodyne.
Tak właśnie
niefrasobliwie wydaliśmy ostatnie pieniądze, wiedząc, że przecież bankomatów
jest wokół co niemiara. No i przez chwile było gorąco. Część ATMów oznajmiała, że
mamy zamienić swoje czterocyfrowe piny na piny sześciocyfrowe. Tylko nie
wyjaśniała jak to zrobić. Dodanie dwóch zer na początku nie pomagało. Części
maszyn po prostu nie spodobały się nasze karty, te po prostu wypluwały je z
niesmakiem.
Ostatecznie
jednak udało się, dzięki czemu mogliśmy zjeść lunch. Indonezyjsko było wczoraj,
dziś postawiliśmy na kuchnię japońską. Sporo tu przybytków, nie tylko w dziale
gastronomii, nawiązujących do kultury, czy też popkultury, tego kraju.
Maskotki, kolorowe i słitaśne akcesoria do telefonów i tabletów, tony mang i
anime. Jedynie na sushi na razie nie trafiliśmy. Właściwie w food courcie jest
mała szuszarnia, wciśnięta między serwujące miejscowe dania knajpki, ale, jak
większość sąsiednich lokali, nieczynna jest z uwagi na Idul Fitri 1432. Nic to,
poczekamy. Na szczęście panierowane krewetki i kurczak yakiniku były jak
najbardziej satysfakcjonujące.
Cóż jeszcze? Centrum
jak centrum, od naszych różni się głównie większym zatłoczeniem, tak jeśli
chodzi o klientelę, jak i o wszelkiej maści sklepy, sklepiki i stoiska. Te
ostatnie mocno zwracają na siebie uwagę, bo zajmują miejsce w naszych galeriach
handlowych zarezerwowane dla wystaw czy okolicznościowych standów. Wszędzie
gdzie się da, powciskane są rzędy wieszaków okraszonych kartkami informującymi
o niesamowitych przecenach. Na szczęście na kartkach się kończy, tu również sprzedawcy
nie wydzierają się i nie narzucają ze swoją ofertą.
Bla bla bla o całym
tym centrum handlowym, a nie wspomniałem jeszcze o żadnym konkretnym zakupie.
No więc niniejszym wspominam. Zakup był zdecydowanie pierwszej potrzeby, bo
postanowiłem do Indonezji lecieć w jednej parze butów i korzystać z legendarnie
niskich cen na miejscu. Potrzeba była tym bardziej pierwsza, że butami owymi
były moje podrabiane crocsy, które tak dzielnie służyły mi w zeszłym roku w
Syrii, Libanie, Turcji, Norwegii i Szkocji a w roku bieżącym w Finlandii i
powtórnie w Szkocji, że zrobiły się dziurawe od spodu. Co trochę w tym,
równikowym bądź co bądź, klimacie zaczęło parzyć. Kurczę, aż się wzruszyłem
wymieniając chwalipięcko te wszystkie kraje, może powinienem był zatrzymać sobie
wysłużone obuwie, na ścianie powiesić, a nie posyłać na indonezyjskie
wysypisko… Cóż, może spłyną z niego do morza z innymi śmieciami i za parę lat
dotrą do Chin, gdzie je wyprodukowano. Tak jak i moje nowe dziś zakupione
podróbki: crabsy.
Na koniec wizyty
wstąpiliśmy wreszcie na carrefourową halę. Rozległa, nie powiem, ale że
rozdział też już się zrobił rozległy do granic możliwości czytelnika, parę
tylko zdań o jednej rzeczy. Tak jest, o jedzeniu... W znacznie większej niż u
nas kwadratowej części garmażeryjnej prócz lokalnych dań, które można zjeść na
miejscu, siadając przy którymś z wyposażonych w blaty boków lub zabrać do domu,
mają kantońskie dim sum. Dim sum (oryginalnie
chyba dien xin, znaczy to tyle co „bliskie
sercu”) to gotowane na parze w specjalnych koszyczkach z pokrywkami delikatne przekąski
– ryżowe bułeczki, krewetkowe pierożki, kurze łapki, świńskie kopytka i wiele
innych, spożywane najczęściej podczas przedpołudniowej herbatki, czyli yam cha. Według legendy, jeśli dobrze
pamiętam, jakiś podróżny zasnął kiedyś pozostawiając nieopatrznie swoją kolację
na palenisku. I tak się wszystko elegancko przez noc rozgotowało, że zaskoczony
i zadowolony podróżny postanowił swój przypadkowy a epokowy wynalazek
wypromować w świecie. No i wypromował, jak się okazuje, całkiem skutecznie. Do
Indonezji w każdym razie dotarło. Trochę mieliśmy kłopotu ze złożeniem
zamówienia, bo obsługujący garmaż młodzian ewidentnie nas unikał, bojąc się
pewnie, niepotrzebnie, konfrontacji w języku angielskim, w końcu jednak
podeszła do nas jakaś miła managerka sali i umożliwiła nabycie kolacji.
Kiedy
wyszliśmy na zewnątrz było już ciemno. Trzeba się będzie przyzwyczaić do tego zmroku
o szóstej. Znaleźliśmy niebieską taksówkę powszechnie rekomendowanej korporacji
Blue Bird i zagadaliśmy do kierowcy. Glenn twierdził, że wystarczy rzucić nazwą
Palm Mansion i wszystko będzie jasne. Otóż nie było. Taksiarz zaczął omawiać
trasę ze swoimi kolegami, a że zapowiadało się na długą debatę, wróciliśmy do
Mata Hari. Przypomniało mi się bowiem, że podczas zwiedzania widzieliśmy biuro
sprzedaży dewelopera, który budował nasze wieże. Nawet zdjęcie było na
witrynie, najpewniej inwestycja jeszcze jest w sprzedaży. Zapytam więc po
prostu o dokładny adres i po sprawie, myślałem. Młodzieniec z biura bardzo był
miły i uczynny, nawet kiedy mu wyjaśniliśmy, że nie chcemy kupić mieszkania,
tylko się dostać do tego, które już – chwilowo – mamy. Ale z adresem miał
problem. No nie wierzę, ileż oni inwestycji mają w sprzedaży, że adresów nie da
się spamiętać? Coś tam zaczął rozpisywać na jakiejś mapce, że mamy dojechać
gdzieś i potem pytać dalej przechodniów. Na szczęście szybko sam zdał sobie
sprawę z durności tego pomysłu i po prostu poszedł z nami do taksówki. Wtedy
już poszło sprawnie. Kierowca zresztą miał już chyba, przy wsparciu zbiorowej
inteligencji kolegów, temat rozkminiony. Bez gadania włączył taksometr i po
jakichś dziesięciu minutach, może kwadransie, byliśmy na miejscu. Obyło się bez
dyskusji na temat za małego napiwku, co w początkach naszej syryjskiej
przygody, nim nie nabraliśmy wyczucia i obycia, zdarzało się nad wyraz rzadko. Dobry
znak.
Z drugiej
strony w Syrii kurs z jednego końca miasta na drugi zamykał się w czterech
złotych, tu zapłaciliśmy około 30 000 rupii, czyli złotych około 10. Niby w
Syrii miasta parę razy mniejsze, ale według mnie jak na jedno z najtańszych
państw świata, taxi w Indonezji tanie nie jest. Trzeba się będzie chyba
przekonać do ojeków…
Tanio za to
jest w kawiarence internetowej, do której wieczorem zaszliśmy. Godzina całkiem
szybkiego neta kosztuje 3 000 rupii, czyli zeta. Zakładam, że w hurcie
jest jeszcze taniej, dowiemy się później. Kawiarenka ma jeszcze tę zaletę, że
sąsiaduje z warungiem, w którym wczoraj tak miło nam się biesiadowało. Także
dziś zamówiłem sobie mrożoną es teh tawar
(już rozróżniam, es teh tawar to
herbata mrożona niesłodzona, es teh manis
– słodzona) i ową sącząc strzelałem się z Oliverem w Counterstrike’a. Nie ma to
jak budowanie więzi między ojcem a synem za pomocą shotguna.
Hej, a co powiesz na paczkę czerwonych marlborasów za 3,40 PLN? Niecały tydzień temu, jakieś sto czterdzieści kilometrów od polskiej granicy, choć pewnie bliżej też by się znalazło. Minusem to, że wwieźć można jedynie dwie osobopaczki, ale dla większości nie jest to wielki problem.
ReplyDeleteDobrze, to ja jeszcze poproszę o recenzję ichnich alkoholi, piłem trochę z przemytu w Malezji i było dość dobre i tanie.
ReplyDeleteW miekkich paczuszkach? Przywiozles mi jedna? Jeszcze jakies Monte Carlo mogles ogarnac ;)
ReplyDeleteOj, na razie z alkoholem jest megaslabo. Ogolnodostepne sa browary, ale zestaw bardzo ograniczony - Bintang, Heineken, Guinness. Na tym sie generalnie konczy. Najtanszy jest lokalny Bintang - normalna butelka za 6 ZETA!!! W supermarkecie, nie w knajpie! Lepiej, zeby alkohole wysokoprocentowe okazaly sie tansze (jeszcze nie znalazlem, ale nie szukalem jakos intensywnie, moze trzeba pytac), bo bedzie chyba rok odwyku...
Moim zdaniem! Shotgunowanie się w Counterstrike'u jest chyba nienajciekawsze, nie lepiej pograć w coś bardziej zbliżającego? Na przykład takie Mortal Kombat - jestem pewien, że chwila, w której Twój syn okłada Cię na śmierć Twoją własną wyrwaną przed momentem nogą pozostałaby w Twej pamięci do końca życia... ^_^
ReplyDeleteNie no, lepiej pograjcie sobie w jakieś przygodówki, przynajmniej będziesz mógł nauczyć dziecko jak zdobyć cytrynę na względnym odludziu poprzez generowanie przypadkowych wypadków drogowych. Prawda, że interesująco brzmi?
zasmucę was. alkohole w indonezji jest bardzo ciężko zdobyć, chyba że poznasz lokalnych graczy, którzy sprzedadzą ci spod lady. życzę powodzenia w poszukiwaniach. w barach ceny wysokoprocentowych nie są zbyt wysokie, ale w klubach jest strasznie drogo. należy znaleźć więc sponsorów :) znaczy się bogatych indonezyjczyków, którzy cieszą się, iż przy ich stoliku siedzi bule gila 'szalony obcokrajowiec'.
ReplyDeletepiwo strasznie drogie. racja.
No zasmuciłeś, nie powiem. W Syrii każdy szanujący się chrześcijański sklepikarz miał co najmniej kilkanaście półek różnorakich procentów. A tu - niby szkoła chrześcijańska, a taka posucha...
ReplyDeleteW szkole-ś się trunków spodziewał? Obawiam się, że nawet polska szkoła aż tak chrześcijańska to nie jest... Fajek dla Cię nie mam, niestety, ale to blisko jest, można jeszcze skoczyć.
ReplyDeleteZaczęło się przyjemnie od ryżowych bułeczek, a dalej krwawa rzeź... Muszę na nowo przywyknąć do charakteru Twoich poszukiwań kulinarnych ;) Odnoszę wrażenie, że mieszkacie w dzielnicy-widmo. Gdzie sąsiedzie? Widujecie ich, słyszycie; dochodzi do jakichś, choćby symbolicznych, interakcji? Czy wreszcie łatwiej mniej palić w takim dojmującym skwarze? Do Polski nadciągają mrozy - mówiąc obrazowo. W rzeczywistości jest po prostu chłodno, wyjątkowo nieprzyjemnie i ponuro. W sam raz, żeby wrócić do szkoły/na uczelnię/pracować całą dobę i nie cieszyć się życiem ;) Zawsze widziałam siebie raczej przyprószoną skandynawskim śniegiem niż spaloną południowym słońcem, ale najwyraźniej polska faza przejściowa (obstawiam, że potrwa około pół roku;) mi nie służy. Tęskno za Wami w te jesienne wieczory, hej! Oto i zawołanie na dobranoc, chociaż Wy pewnie właśnie pomału budzicie się do życia. Ja się zdrzemnę tymczasem!
ReplyDeleteJulia ma całkowitą rację, a zatem hej!
ReplyDelete