Saturday, September 3, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział II


Rozdział II, w którym…

Z całym szacunkiem zwariować można • jak się pali kredki • jak się idzie • cicha publiczność • mission accomplished • bunt maszyn • trzewiki szczęścia • from Canton with love • czy niebieski ptak jest uczciwy • gdzie można zastrzelić syna i nie iść za to siedzieć

Jakarta, noc z wtorku 30 na środę 31 sierpnia 2011, pół do dwunastej
Jakarta, noc ze środy 31 sierpnia na czwartek, 1 września, około północy
Jakarta, noc z czwartku 1 na piątek 2 września, pół do pierwszej

Nie, no zaraz oszaleję. Jest przysłowiowy środek nocy. Od jakichś sześciu godzin, mniej więcej od zachodu słońca, wyją muezzini. Żeby jeden fałszował jak co dzień na pobliskim minarecie, spoko. Ale nie, oni się tu chyba zjechali z całej Jawy na wieńczące ramadan święta Idul Fitri, zwane tu także Lebaran. W Syrii z okazji Aid Al Fitr impreza była podobnie epicka, całonocny koncert na miliard głosów i każda gwiazda w swoim tempie, ale – biorąc poprawkę na różnice miedzy europejskim i bliskowschodnim wychowaniem muzycznym – wokalnie dawali radę. Jakoś się tam ta melodia chybotała na poły przewidywalnie. A tym tu chyba jakiś wielki przedwieczny na ucho nadepnął, słoń nie dałby rady zasiać takiego spustoszenia. Ja przepraszam, ja wiem, że jestem tu gościem, że to ich kraj, ich kultura i ich cicha noc, którą mogą sobie napełniać zawodzeniem, ale nic na to nie poradzę. Poziom poczytalności niebezpiecznie mi spada, lufa rewolweru, którego niestety nie mam, kusi zimnym ukojeniem…

Pójdę sobie lepiej zapalić na balkon, bo nie zdzierżę. Kupiłem dziś pierwszą paczkę kretek. Sławne indonezyjskie papierosy goździkowe, najbardziej rozpoznawalną marką jest chyba Djarum. Jeśli bies przewrotności nie skłoni mnie do rzucenia się z balkonu, zaraz wrócę.
          
      Śmieszne te kredki, pstrykają przy zaciąganiu się, pewnie to sprawka kawałków goździków. I śmieszne, że kosztują jakieś trzy zeta za paczkę. Co w konsekwencji, biorąc pod uwagę fakt, że nie są to wcale papierosy najtańsze, stawia chyba Indonezję na czele rankingu rajów dla palaczy. I dla raków.

Ale do rzeczy. Nasz indonezyjski dzień pierwszy wstał, co było do przewidzenia, słoneczny. I, jak się okazało, kiedy otworzyłem drzwi balkonowe, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza do mieszkania, wietrzny. Mile mnie to zaskoczyło, w ogólnym bowiem rozrachunku pogoda zachęcała do spaceru. Na rozgrzewkę zeksplorowaliśmy sobie teren osiedla. Warte wspomnienia jest pełne zieleni częściowo zadaszone patio. Nijak ma się ono wprawdzie do naszego tonącego w kwiatach syryjskiego ogródka, ale w piłkę da radę pograć. Lokale użytkowe wokół patio zajmują całkiem potencjalnie użyteczne biznesiki. Jest dostawca wielkich butli z wodą – takich, jakie u nas bulgoczą ironicznie w biurach, a jakich tu używa się w nowocześniejszych gospodarstwach domowych ze względu na wspominaną już jakość wody z kranu. Jest też pralnia, która może okazać się rozwiązaniem naszego zasygnalizowanego wcześniej problemu braku pralki. Jest więc, jak na początek, nieźle.

Budynek nasz, jak się w świetle dziennym okazało, niepodzielnie góruje nad okolicą, która nie wyrasta poza czwarte piętro. Po pierwsze przypomnę, że numeracja zaczyna się od parteru, który jest tu piętrem pierwszym. Po drugie doprecyzuję: przez okolicę rozumiem obszar wokoło naszego Palm Mansion Apartments w odległości jak okiem sięgnąć, w związku z czym nietrudno będzie do nas trafić tym z Was, którzy zechcą nas odwiedzić. Nam również powinno być relatywnie łatwo w pierwszych dniach odnajdywać drogę do domu.

Także śmiało w drogę. Pierwszego dnia pobytu w tak nowym miejscu. Właściwie iść można gdziekolwiek, bo gdzie nie pójść, cos intryguje swoją egzotyką. Traci na znaczeniu rozróżnienie fajne-niefajne. Banał to pierwszego sortu, ale czy to ciąg budynków, czy połać zieleni, czy centrum handlowe – wszystko jest interesujące, bo jest po prostu inne niż to, co się do tej pory widziało. Wobec tego poszliśmy z grubsza na wschód. Jak wiadomo na wschodzie zawsze musi być jakaś cywilizacja, która to zasada tu przekłada się na rzeczywistość nie dalej jak po dziesięciu kilometrach, gdzie znajduje się wedle moich szacunków serce Jakarty. Nie planowaliśmy raczej dojść do centrum, ale kierunek wydał nam się sensowny. Założyliśmy sobie, że spróbujemy znaleźć jakąś galerię handlową i kupić kilka pierwszej potrzeby rzeczy do domu. No i szliśmy tak sobie, szeroko otwartymi oczami i głowami kręcącymi się na wszystkie strony chłonąc otoczenie. O baraczanej architekturze okolicy wspomniałem już, w świetle dziennym spostrzeżenia się potwierdziły. Na bogato to nie jest.

Parę słów o samym iściu. Idzie się mało miło przynajmniej z czterech powodów. Raz. Słońce jednak przygrzewa, niemiłosiernie jak nie przymierzając Herod. Przyjemnie, że wieje, ale uczucie komfortu jest dość pozorne. Bo niby nie odczuwa się tak bardzo upału, ale woda i wigor tak czy inaczej uciekają z naszych różowych wciąż ciał jak z dziurawych garnków. Dwa. Koncepcja chodnika nie dotarła jeszcze do przedmieść Jakarty. Idzie się jezdnią, spalonym wspomnianym słońcem i nieuregulowanym pasem trawy (wydaje się, że mamy teraz tę bardziej suchą porę roku) lub po śmieciach. Śmieci nota bene zdają się tu stanowić istotną cześć krajobrazu, bez nich, mam wrażenie, chyba coś by nie grało, jakaś fałszywa nuta burzyłaby delikatną suburbianą harmonię. Innymi słowy, na prostej drodze bez śmieci pewnie miejscowi by się potykali. Trzy. Skutery i motory nie przestają gnać w tę i we w tę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ich tu więcej niż ludzi. Z drugiej strony – to ci dopiero paradoks – wiele z tych niewielkich pojazdów przewozi po kilku pasażerów. Czteroosobowa rodzina na jednej maszynie to, jak zauważyliśmy, lokalny standard, ale założę się, że do rekordu było jeszcze daleko. Cztery. Dziwna rzecz, która przywodzi mi na myśl raczej bogatą i spasłą Amerykę niż aktualnie omawiany kawałek świata. Ludzie wykazują się tu – to dopiero pierwszy dzień, ale rzecz naprawdę rzuca się w oczy – ewidentną tendencją do niechodzenia. Albo siedzą, kucają, leżą albo jadą. Czy to jednośladem, czy to pozbawionym drzwi busikiem, rzadko samochodem, w każdym razie nie chodzą. Także nie dość, że biali, nie dość że z dzieckiem, to jeszcze na piechotę, zamiast wziąć taksówkę… Trudno o lepsze przedstawienie dla znudzonych nikłym świątecznym ruchem sklepikarzy, kuchcików, fryzjerów, mechaników. I ich licznych a wielopokoleniowych rodzin. No więc, podsumowując, idzie się bez szału.


Ale jedną rzecz muszę oddać naszej przedmieszczańskiej publice. Nie są natrętni. Wszyscy się gapią, zdarza się okazjonalne ‘hello mister’, szczególnie z ust przejeżdżających cyklistów, jakby przelotność kontaktu i brak szans na dłuższą konwersację ich ośmielała. Nikt jednak nie próbował zagonić nas do swojego sklepiku czy warunga, nawet wszechobecni kierowcy ojek, motocyklowych taksówek, poprzestawali na jednorazowej propozycji przejażdżki, usłyszawszy grzeczną odmowę, dawali spokój. Nijak ma się to do dobrego kwadransa, który poświęcił nam kiedyś taksówkarz w Damaszku, typowy przedstawiciel bliskowschodniego stylu pozyskiwania klientów. Jechał za nami i jechał i się wydzierał. Po kilku próbach wyjaśnienia, że nie jesteśmy zainteresowani przestaliśmy zwracać na niego uwagę i usiedliśmy sobie na jakichś schodach. Spaliłem spokojnie papierosa, a koleś nadal stał przy krawężniku, wychylał się przez okno samochodu i proponował coraz to lepszą cenę kursu. Ostatecznie było już tak tanio, że chyba nie pokryłoby mu to nawet kosztu paliwa, które zużył na jechanie za nami. Tak czy inaczej nie wsiedliśmy, ma się rozumieć, byłoby to bardzo niewychowawcze. Świata nie zmieniliśmy, ale następnemu niezainteresowanemu podróżnemu dał może spokój kilka minut szybciej. W Beirucie bywało podobnie wesoło. Muszę się jeszcze koniecznie wybrać do Egiptu i Indii, też ponoć światowa czołówka.

Kluczyliśmy tak sobie w każdym bądź razie w z grubsza ustalonym kierunku, aż ni stąd ni z owąd wyrosła przed nami nasza Kanaan Global School, którą dnia poprzedniego ze szkolnego busika pokazał nam Glenn. Zabawne, że trafiliśmy akurat do niej, nie bardzo nawet wiedząc którędy. Szkoła prezentuje się całkiem sympatycznie, na dokładniejszy jej opis przyjdzie jednak jeszcze czas, nie wszystko na raz.

Trafiwszy w to miejsce mogliśmy zakładać, że któreś z prezentowanych nam wczoraj jak w kalejdoskopie centrów handlowych jest gdzieś w relatywnym pobliżu. Porzuciliśmy wschód i zdaliśmy się po części na intuicję a po części na intensywność ruchu ulicznego. Wiadomo – gdzie pomyka najwięcej skuterków, tam większa jest szansa na szerszą drogę prowadzącą do szeroko pojętego centrum. Na przykład handlowego. Istotnie, po mniej więcej pół godzinie dotarliśmy do jakiejś przelotówki, kilka pasów w każdą stronę. No i pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Staliśmy przez chwilę na rozdrożu, zaczęliśmy już powoli tracić nadzieję na sukces. Już myśleliśmy o pójściu na łatwiznę i skorzystaniu z taksówki – akurat jakiś kierowca do nas zagadał – kiedy w oddali, niczym fatamorgana, zamajaczył nam napis ‘Carrefour’. Wstąpiły w nas nowe siły. Ruszyliśmy w tamta stronę, znaleźliśmy stalową konstrukcję przerzuconą nad jezdnią pozwalająca pieszym i bardziej upartym cyklistom przedostać się na drugą stronę, pocisnęliśmy jeszcze z dziesięć minut i byliśmy na miejscu. Mal Mata Hari.

W uznaniu zasług, przyznaliśmy sobie uroczyście nagrodę w postaci napojów chłodzących. Nie byle jakich. Wpadliśmy mianowicie na coś w rodzaju chińskiej nai cha, którą ubóstwialiśmy tamże. Krótko: nai czyli mleko, cha czyli herbata, do tego nieujęte w nazwie żelkowate kulki lub galaretki. Całość pakowana tradycyjnie w plastykowy kubek z przygrzewanym na miejscu w zabawnej maszynie wieczkiem, które przebija się szeroką rurką, przez którą następnie siorbie się owe żelatynowe smakołyki i pije herbatę. Na zimno. Wersja indo jest bardzo podobna, tylko napój robiony jest z gotowego proszku i lodu jest tyle, że warto się przed konsumpcją najeść sensodyne.  

Tak właśnie niefrasobliwie wydaliśmy ostatnie pieniądze, wiedząc, że przecież bankomatów jest wokół co niemiara. No i przez chwile było gorąco. Część ATMów oznajmiała, że mamy zamienić swoje czterocyfrowe piny na piny sześciocyfrowe. Tylko nie wyjaśniała jak to zrobić. Dodanie dwóch zer na początku nie pomagało. Części maszyn po prostu nie spodobały się nasze karty, te po prostu wypluwały je z niesmakiem.

Ostatecznie jednak udało się, dzięki czemu mogliśmy zjeść lunch. Indonezyjsko było wczoraj, dziś postawiliśmy na kuchnię japońską. Sporo tu przybytków, nie tylko w dziale gastronomii, nawiązujących do kultury, czy też popkultury, tego kraju. Maskotki, kolorowe i słitaśne akcesoria do telefonów i tabletów, tony mang i anime. Jedynie na sushi na razie nie trafiliśmy. Właściwie w food courcie jest mała szuszarnia, wciśnięta między serwujące miejscowe dania knajpki, ale, jak większość sąsiednich lokali, nieczynna jest z uwagi na Idul Fitri 1432. Nic to, poczekamy. Na szczęście panierowane krewetki i kurczak yakiniku były jak najbardziej satysfakcjonujące. 

Cóż jeszcze? Centrum jak centrum, od naszych różni się głównie większym zatłoczeniem, tak jeśli chodzi o klientelę, jak i o wszelkiej maści sklepy, sklepiki i stoiska. Te ostatnie mocno zwracają na siebie uwagę, bo zajmują miejsce w naszych galeriach handlowych zarezerwowane dla wystaw czy okolicznościowych standów. Wszędzie gdzie się da, powciskane są rzędy wieszaków okraszonych kartkami informującymi o niesamowitych przecenach. Na szczęście na kartkach się kończy, tu również sprzedawcy nie wydzierają się i nie narzucają ze swoją ofertą. 

Bla bla bla o całym tym centrum handlowym, a nie wspomniałem jeszcze o żadnym konkretnym zakupie. No więc niniejszym wspominam. Zakup był zdecydowanie pierwszej potrzeby, bo postanowiłem do Indonezji lecieć w jednej parze butów i korzystać z legendarnie niskich cen na miejscu. Potrzeba była tym bardziej pierwsza, że butami owymi były moje podrabiane crocsy, które tak dzielnie służyły mi w zeszłym roku w Syrii, Libanie, Turcji, Norwegii i Szkocji a w roku bieżącym w Finlandii i powtórnie w Szkocji, że zrobiły się dziurawe od spodu. Co trochę w tym, równikowym bądź co bądź, klimacie zaczęło parzyć. Kurczę, aż się wzruszyłem wymieniając chwalipięcko te wszystkie kraje, może powinienem był zatrzymać sobie wysłużone obuwie, na ścianie powiesić, a nie posyłać na indonezyjskie wysypisko… Cóż, może spłyną z niego do morza z innymi śmieciami i za parę lat dotrą do Chin, gdzie je wyprodukowano. Tak jak i moje nowe dziś zakupione podróbki: crabsy.

Na koniec wizyty wstąpiliśmy wreszcie na carrefourową halę. Rozległa, nie powiem, ale że rozdział też już się zrobił rozległy do granic możliwości czytelnika, parę tylko zdań o jednej rzeczy. Tak jest, o jedzeniu... W znacznie większej niż u nas kwadratowej części garmażeryjnej prócz lokalnych dań, które można zjeść na miejscu, siadając przy którymś z wyposażonych w blaty boków lub zabrać do domu, mają  kantońskie dim sum. Dim sum (oryginalnie chyba dien xin, znaczy to tyle co „bliskie sercu”) to gotowane na parze w specjalnych koszyczkach z pokrywkami delikatne przekąski – ryżowe bułeczki, krewetkowe pierożki, kurze łapki, świńskie kopytka i wiele innych, spożywane najczęściej podczas przedpołudniowej herbatki, czyli yam cha. Według legendy, jeśli dobrze pamiętam, jakiś podróżny zasnął kiedyś pozostawiając nieopatrznie swoją kolację na palenisku. I tak się wszystko elegancko przez noc rozgotowało, że zaskoczony i zadowolony podróżny postanowił swój przypadkowy a epokowy wynalazek wypromować w świecie. No i wypromował, jak się okazuje, całkiem skutecznie. Do Indonezji w każdym razie dotarło. Trochę mieliśmy kłopotu ze złożeniem zamówienia, bo obsługujący garmaż młodzian ewidentnie nas unikał, bojąc się pewnie, niepotrzebnie, konfrontacji w języku angielskim, w końcu jednak podeszła do nas jakaś miła managerka sali i umożliwiła nabycie kolacji.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz było już ciemno. Trzeba się będzie przyzwyczaić do tego zmroku o szóstej. Znaleźliśmy niebieską taksówkę powszechnie rekomendowanej korporacji Blue Bird i zagadaliśmy do kierowcy. Glenn twierdził, że wystarczy rzucić nazwą Palm Mansion i wszystko będzie jasne. Otóż nie było. Taksiarz zaczął omawiać trasę ze swoimi kolegami, a że zapowiadało się na długą debatę, wróciliśmy do Mata Hari. Przypomniało mi się bowiem, że podczas zwiedzania widzieliśmy biuro sprzedaży dewelopera, który budował nasze wieże. Nawet zdjęcie było na witrynie, najpewniej inwestycja jeszcze jest w sprzedaży. Zapytam więc po prostu o dokładny adres i po sprawie, myślałem. Młodzieniec z biura bardzo był miły i uczynny, nawet kiedy mu wyjaśniliśmy, że nie chcemy kupić mieszkania, tylko się dostać do tego, które już – chwilowo – mamy. Ale z adresem miał problem. No nie wierzę, ileż oni inwestycji mają w sprzedaży, że adresów nie da się spamiętać? Coś tam zaczął rozpisywać na jakiejś mapce, że mamy dojechać gdzieś i potem pytać dalej przechodniów. Na szczęście szybko sam zdał sobie sprawę z durności tego pomysłu i po prostu poszedł z nami do taksówki. Wtedy już poszło sprawnie. Kierowca zresztą miał już chyba, przy wsparciu zbiorowej inteligencji kolegów, temat rozkminiony. Bez gadania włączył taksometr i po jakichś dziesięciu minutach, może kwadransie, byliśmy na miejscu. Obyło się bez dyskusji na temat za małego napiwku, co w początkach naszej syryjskiej przygody, nim nie nabraliśmy wyczucia i obycia, zdarzało się nad wyraz rzadko. Dobry znak.

Z drugiej strony w Syrii kurs z jednego końca miasta na drugi zamykał się w czterech złotych, tu zapłaciliśmy około 30 000 rupii, czyli złotych około 10. Niby w Syrii miasta parę razy mniejsze, ale według mnie jak na jedno z najtańszych państw świata, taxi w Indonezji tanie nie jest. Trzeba się będzie chyba przekonać do ojeków    

Tanio za to jest w kawiarence internetowej, do której wieczorem zaszliśmy. Godzina całkiem szybkiego neta kosztuje 3 000 rupii, czyli zeta. Zakładam, że w hurcie jest jeszcze taniej, dowiemy się później. Kawiarenka ma jeszcze tę zaletę, że sąsiaduje z warungiem, w którym wczoraj tak miło nam się biesiadowało. Także dziś zamówiłem sobie mrożoną es teh tawar (już rozróżniam, es teh tawar to herbata mrożona niesłodzona, es teh manis – słodzona) i ową sącząc strzelałem się z Oliverem w Counterstrike’a. Nie ma to jak budowanie więzi między ojcem a synem za pomocą shotguna.

9 comments:

  1. Hej, a co powiesz na paczkę czerwonych marlborasów za 3,40 PLN? Niecały tydzień temu, jakieś sto czterdzieści kilometrów od polskiej granicy, choć pewnie bliżej też by się znalazło. Minusem to, że wwieźć można jedynie dwie osobopaczki, ale dla większości nie jest to wielki problem.

    ReplyDelete
  2. Dobrze, to ja jeszcze poproszę o recenzję ichnich alkoholi, piłem trochę z przemytu w Malezji i było dość dobre i tanie.

    ReplyDelete
  3. W miekkich paczuszkach? Przywiozles mi jedna? Jeszcze jakies Monte Carlo mogles ogarnac ;)

    Oj, na razie z alkoholem jest megaslabo. Ogolnodostepne sa browary, ale zestaw bardzo ograniczony - Bintang, Heineken, Guinness. Na tym sie generalnie konczy. Najtanszy jest lokalny Bintang - normalna butelka za 6 ZETA!!! W supermarkecie, nie w knajpie! Lepiej, zeby alkohole wysokoprocentowe okazaly sie tansze (jeszcze nie znalazlem, ale nie szukalem jakos intensywnie, moze trzeba pytac), bo bedzie chyba rok odwyku...

    ReplyDelete
  4. Moim zdaniem! Shotgunowanie się w Counterstrike'u jest chyba nienajciekawsze, nie lepiej pograć w coś bardziej zbliżającego? Na przykład takie Mortal Kombat - jestem pewien, że chwila, w której Twój syn okłada Cię na śmierć Twoją własną wyrwaną przed momentem nogą pozostałaby w Twej pamięci do końca życia... ^_^

    Nie no, lepiej pograjcie sobie w jakieś przygodówki, przynajmniej będziesz mógł nauczyć dziecko jak zdobyć cytrynę na względnym odludziu poprzez generowanie przypadkowych wypadków drogowych. Prawda, że interesująco brzmi?

    ReplyDelete
  5. zasmucę was. alkohole w indonezji jest bardzo ciężko zdobyć, chyba że poznasz lokalnych graczy, którzy sprzedadzą ci spod lady. życzę powodzenia w poszukiwaniach. w barach ceny wysokoprocentowych nie są zbyt wysokie, ale w klubach jest strasznie drogo. należy znaleźć więc sponsorów :) znaczy się bogatych indonezyjczyków, którzy cieszą się, iż przy ich stoliku siedzi bule gila 'szalony obcokrajowiec'.
    piwo strasznie drogie. racja.

    ReplyDelete
  6. No zasmuciłeś, nie powiem. W Syrii każdy szanujący się chrześcijański sklepikarz miał co najmniej kilkanaście półek różnorakich procentów. A tu - niby szkoła chrześcijańska, a taka posucha...

    ReplyDelete
  7. W szkole-ś się trunków spodziewał? Obawiam się, że nawet polska szkoła aż tak chrześcijańska to nie jest... Fajek dla Cię nie mam, niestety, ale to blisko jest, można jeszcze skoczyć.

    ReplyDelete
  8. Zaczęło się przyjemnie od ryżowych bułeczek, a dalej krwawa rzeź... Muszę na nowo przywyknąć do charakteru Twoich poszukiwań kulinarnych ;) Odnoszę wrażenie, że mieszkacie w dzielnicy-widmo. Gdzie sąsiedzie? Widujecie ich, słyszycie; dochodzi do jakichś, choćby symbolicznych, interakcji? Czy wreszcie łatwiej mniej palić w takim dojmującym skwarze? Do Polski nadciągają mrozy - mówiąc obrazowo. W rzeczywistości jest po prostu chłodno, wyjątkowo nieprzyjemnie i ponuro. W sam raz, żeby wrócić do szkoły/na uczelnię/pracować całą dobę i nie cieszyć się życiem ;) Zawsze widziałam siebie raczej przyprószoną skandynawskim śniegiem niż spaloną południowym słońcem, ale najwyraźniej polska faza przejściowa (obstawiam, że potrwa około pół roku;) mi nie służy. Tęskno za Wami w te jesienne wieczory, hej! Oto i zawołanie na dobranoc, chociaż Wy pewnie właśnie pomału budzicie się do życia. Ja się zdrzemnę tymczasem!

    ReplyDelete
  9. Julia ma całkowitą rację, a zatem hej!

    ReplyDelete