Rozdział II, w którym…
Z całym szacunkiem zwariować można • jak się pali kredki • jak
się idzie • cicha publiczność • mission accomplished • bunt maszyn • trzewiki
szczęścia • from Canton with love • czy niebieski ptak jest uczciwy • gdzie
można zastrzelić syna i nie iść za to siedzieć
Jakarta, noc z wtorku 30 na środę
31 sierpnia 2011, pół do dwunastej
Jakarta, noc ze środy 31 sierpnia
na czwartek, 1 września, około północy
Jakarta, noc z czwartku 1 na
piątek 2 września, pół do pierwszej


Śmieszne
te kredki, pstrykają przy zaciąganiu się, pewnie to sprawka kawałków goździków.
I śmieszne, że kosztują jakieś trzy zeta za paczkę. Co w konsekwencji, biorąc
pod uwagę fakt, że nie są to wcale papierosy najtańsze, stawia chyba Indonezję
na czele rankingu rajów dla palaczy. I dla raków.

Budynek nasz,
jak się w świetle dziennym okazało, niepodzielnie góruje nad okolicą, która nie
wyrasta poza czwarte piętro. Po pierwsze przypomnę, że numeracja zaczyna się od
parteru, który jest tu piętrem pierwszym. Po drugie doprecyzuję: przez okolicę
rozumiem obszar wokoło naszego Palm Mansion Apartments w odległości jak okiem
sięgnąć, w związku z czym nietrudno będzie do nas trafić tym z Was, którzy
zechcą nas odwiedzić. Nam również powinno być relatywnie łatwo w pierwszych
dniach odnajdywać drogę do domu.

Parę słów o
samym iściu. Idzie się mało miło przynajmniej z czterech powodów. Raz. Słońce
jednak przygrzewa, niemiłosiernie jak nie przymierzając Herod. Przyjemnie, że
wieje, ale uczucie komfortu jest dość pozorne. Bo niby nie odczuwa się tak
bardzo upału, ale woda i wigor tak czy inaczej uciekają z naszych różowych
wciąż ciał jak z dziurawych garnków. Dwa. Koncepcja chodnika nie dotarła
jeszcze do przedmieść Jakarty. Idzie się jezdnią, spalonym wspomnianym słońcem
i nieuregulowanym pasem trawy (wydaje się, że mamy teraz tę bardziej suchą porę
roku) lub po śmieciach. Śmieci nota bene zdają się tu stanowić istotną cześć
krajobrazu, bez nich, mam wrażenie, chyba coś by nie grało, jakaś fałszywa nuta
burzyłaby delikatną suburbianą harmonię. Innymi słowy, na prostej drodze bez
śmieci pewnie miejscowi by się potykali. Trzy. Skutery i motory nie przestają gnać
w tę i we w tę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ich tu więcej niż ludzi. Z
drugiej strony – to ci dopiero paradoks – wiele z tych niewielkich pojazdów
przewozi po kilku pasażerów. Czteroosobowa rodzina na jednej maszynie to, jak
zauważyliśmy, lokalny standard, ale założę się, że do rekordu było jeszcze
daleko. Cztery. Dziwna rzecz, która przywodzi mi na myśl raczej bogatą i spasłą
Amerykę niż aktualnie omawiany kawałek świata. Ludzie wykazują się tu – to
dopiero pierwszy dzień, ale rzecz naprawdę rzuca się w oczy – ewidentną
tendencją do niechodzenia. Albo siedzą, kucają, leżą albo jadą. Czy to
jednośladem, czy to pozbawionym drzwi busikiem, rzadko samochodem, w każdym
razie nie chodzą. Także nie dość, że biali, nie dość że z dzieckiem, to jeszcze
na piechotę, zamiast wziąć taksówkę… Trudno o lepsze przedstawienie dla
znudzonych nikłym świątecznym ruchem sklepikarzy, kuchcików, fryzjerów,
mechaników. I ich licznych a wielopokoleniowych rodzin. No więc, podsumowując,
idzie się bez szału.

Trafiwszy w to
miejsce mogliśmy zakładać, że któreś z prezentowanych nam wczoraj jak w
kalejdoskopie centrów handlowych jest gdzieś w relatywnym pobliżu. Porzuciliśmy
wschód i zdaliśmy się po części na intuicję a po części na intensywność ruchu
ulicznego. Wiadomo – gdzie pomyka najwięcej skuterków, tam większa jest szansa
na szerszą drogę prowadzącą do szeroko pojętego centrum. Na przykład
handlowego. Istotnie, po mniej więcej pół godzinie dotarliśmy do jakiejś
przelotówki, kilka pasów w każdą stronę. No i pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
Staliśmy przez chwilę na rozdrożu, zaczęliśmy już powoli tracić nadzieję na
sukces. Już myśleliśmy o pójściu na łatwiznę i skorzystaniu z taksówki – akurat
jakiś kierowca do nas zagadał – kiedy w oddali, niczym fatamorgana, zamajaczył
nam napis ‘Carrefour’. Wstąpiły w nas nowe siły. Ruszyliśmy w tamta stronę,
znaleźliśmy stalową konstrukcję przerzuconą nad jezdnią pozwalająca pieszym i
bardziej upartym cyklistom przedostać się na drugą stronę, pocisnęliśmy jeszcze
z dziesięć minut i byliśmy na miejscu. Mal Mata Hari.
W uznaniu
zasług, przyznaliśmy sobie uroczyście nagrodę w postaci napojów chłodzących.
Nie byle jakich. Wpadliśmy mianowicie na coś w rodzaju chińskiej nai cha, którą ubóstwialiśmy tamże.
Krótko: nai czyli mleko, cha czyli herbata, do tego nieujęte w
nazwie żelkowate kulki lub galaretki. Całość pakowana tradycyjnie w plastykowy
kubek z przygrzewanym na miejscu w zabawnej maszynie wieczkiem, które przebija
się szeroką rurką, przez którą następnie siorbie się owe żelatynowe smakołyki i
pije herbatę. Na zimno. Wersja indo jest bardzo podobna, tylko napój robiony
jest z gotowego proszku i lodu jest tyle, że warto się przed konsumpcją najeść
sensodyne.

Ostatecznie
jednak udało się, dzięki czemu mogliśmy zjeść lunch. Indonezyjsko było wczoraj,
dziś postawiliśmy na kuchnię japońską. Sporo tu przybytków, nie tylko w dziale
gastronomii, nawiązujących do kultury, czy też popkultury, tego kraju.
Maskotki, kolorowe i słitaśne akcesoria do telefonów i tabletów, tony mang i
anime. Jedynie na sushi na razie nie trafiliśmy. Właściwie w food courcie jest
mała szuszarnia, wciśnięta między serwujące miejscowe dania knajpki, ale, jak
większość sąsiednich lokali, nieczynna jest z uwagi na Idul Fitri 1432. Nic to,
poczekamy. Na szczęście panierowane krewetki i kurczak yakiniku były jak
najbardziej satysfakcjonujące.
Cóż jeszcze? Centrum
jak centrum, od naszych różni się głównie większym zatłoczeniem, tak jeśli
chodzi o klientelę, jak i o wszelkiej maści sklepy, sklepiki i stoiska. Te
ostatnie mocno zwracają na siebie uwagę, bo zajmują miejsce w naszych galeriach
handlowych zarezerwowane dla wystaw czy okolicznościowych standów. Wszędzie
gdzie się da, powciskane są rzędy wieszaków okraszonych kartkami informującymi
o niesamowitych przecenach. Na szczęście na kartkach się kończy, tu również sprzedawcy
nie wydzierają się i nie narzucają ze swoją ofertą.
Bla bla bla o całym
tym centrum handlowym, a nie wspomniałem jeszcze o żadnym konkretnym zakupie.
No więc niniejszym wspominam. Zakup był zdecydowanie pierwszej potrzeby, bo
postanowiłem do Indonezji lecieć w jednej parze butów i korzystać z legendarnie
niskich cen na miejscu. Potrzeba była tym bardziej pierwsza, że butami owymi
były moje podrabiane crocsy, które tak dzielnie służyły mi w zeszłym roku w
Syrii, Libanie, Turcji, Norwegii i Szkocji a w roku bieżącym w Finlandii i
powtórnie w Szkocji, że zrobiły się dziurawe od spodu. Co trochę w tym,
równikowym bądź co bądź, klimacie zaczęło parzyć. Kurczę, aż się wzruszyłem
wymieniając chwalipięcko te wszystkie kraje, może powinienem był zatrzymać sobie
wysłużone obuwie, na ścianie powiesić, a nie posyłać na indonezyjskie
wysypisko… Cóż, może spłyną z niego do morza z innymi śmieciami i za parę lat
dotrą do Chin, gdzie je wyprodukowano. Tak jak i moje nowe dziś zakupione
podróbki: crabsy.
Na koniec wizyty
wstąpiliśmy wreszcie na carrefourową halę. Rozległa, nie powiem, ale że
rozdział też już się zrobił rozległy do granic możliwości czytelnika, parę
tylko zdań o jednej rzeczy. Tak jest, o jedzeniu... W znacznie większej niż u
nas kwadratowej części garmażeryjnej prócz lokalnych dań, które można zjeść na
miejscu, siadając przy którymś z wyposażonych w blaty boków lub zabrać do domu,
mają kantońskie dim sum. Dim sum (oryginalnie
chyba dien xin, znaczy to tyle co „bliskie
sercu”) to gotowane na parze w specjalnych koszyczkach z pokrywkami delikatne przekąski
– ryżowe bułeczki, krewetkowe pierożki, kurze łapki, świńskie kopytka i wiele
innych, spożywane najczęściej podczas przedpołudniowej herbatki, czyli yam cha. Według legendy, jeśli dobrze
pamiętam, jakiś podróżny zasnął kiedyś pozostawiając nieopatrznie swoją kolację
na palenisku. I tak się wszystko elegancko przez noc rozgotowało, że zaskoczony
i zadowolony podróżny postanowił swój przypadkowy a epokowy wynalazek
wypromować w świecie. No i wypromował, jak się okazuje, całkiem skutecznie. Do
Indonezji w każdym razie dotarło. Trochę mieliśmy kłopotu ze złożeniem
zamówienia, bo obsługujący garmaż młodzian ewidentnie nas unikał, bojąc się
pewnie, niepotrzebnie, konfrontacji w języku angielskim, w końcu jednak
podeszła do nas jakaś miła managerka sali i umożliwiła nabycie kolacji.

Z drugiej
strony w Syrii kurs z jednego końca miasta na drugi zamykał się w czterech
złotych, tu zapłaciliśmy około 30 000 rupii, czyli złotych około 10. Niby w
Syrii miasta parę razy mniejsze, ale według mnie jak na jedno z najtańszych
państw świata, taxi w Indonezji tanie nie jest. Trzeba się będzie chyba
przekonać do ojeków…
Tanio za to
jest w kawiarence internetowej, do której wieczorem zaszliśmy. Godzina całkiem
szybkiego neta kosztuje 3 000 rupii, czyli zeta. Zakładam, że w hurcie
jest jeszcze taniej, dowiemy się później. Kawiarenka ma jeszcze tę zaletę, że
sąsiaduje z warungiem, w którym wczoraj tak miło nam się biesiadowało. Także
dziś zamówiłem sobie mrożoną es teh tawar
(już rozróżniam, es teh tawar to
herbata mrożona niesłodzona, es teh manis
– słodzona) i ową sącząc strzelałem się z Oliverem w Counterstrike’a. Nie ma to
jak budowanie więzi między ojcem a synem za pomocą shotguna.
Hej, a co powiesz na paczkę czerwonych marlborasów za 3,40 PLN? Niecały tydzień temu, jakieś sto czterdzieści kilometrów od polskiej granicy, choć pewnie bliżej też by się znalazło. Minusem to, że wwieźć można jedynie dwie osobopaczki, ale dla większości nie jest to wielki problem.
ReplyDeleteDobrze, to ja jeszcze poproszę o recenzję ichnich alkoholi, piłem trochę z przemytu w Malezji i było dość dobre i tanie.
ReplyDeleteW miekkich paczuszkach? Przywiozles mi jedna? Jeszcze jakies Monte Carlo mogles ogarnac ;)
ReplyDeleteOj, na razie z alkoholem jest megaslabo. Ogolnodostepne sa browary, ale zestaw bardzo ograniczony - Bintang, Heineken, Guinness. Na tym sie generalnie konczy. Najtanszy jest lokalny Bintang - normalna butelka za 6 ZETA!!! W supermarkecie, nie w knajpie! Lepiej, zeby alkohole wysokoprocentowe okazaly sie tansze (jeszcze nie znalazlem, ale nie szukalem jakos intensywnie, moze trzeba pytac), bo bedzie chyba rok odwyku...
Moim zdaniem! Shotgunowanie się w Counterstrike'u jest chyba nienajciekawsze, nie lepiej pograć w coś bardziej zbliżającego? Na przykład takie Mortal Kombat - jestem pewien, że chwila, w której Twój syn okłada Cię na śmierć Twoją własną wyrwaną przed momentem nogą pozostałaby w Twej pamięci do końca życia... ^_^
ReplyDeleteNie no, lepiej pograjcie sobie w jakieś przygodówki, przynajmniej będziesz mógł nauczyć dziecko jak zdobyć cytrynę na względnym odludziu poprzez generowanie przypadkowych wypadków drogowych. Prawda, że interesująco brzmi?
zasmucę was. alkohole w indonezji jest bardzo ciężko zdobyć, chyba że poznasz lokalnych graczy, którzy sprzedadzą ci spod lady. życzę powodzenia w poszukiwaniach. w barach ceny wysokoprocentowych nie są zbyt wysokie, ale w klubach jest strasznie drogo. należy znaleźć więc sponsorów :) znaczy się bogatych indonezyjczyków, którzy cieszą się, iż przy ich stoliku siedzi bule gila 'szalony obcokrajowiec'.
ReplyDeletepiwo strasznie drogie. racja.
No zasmuciłeś, nie powiem. W Syrii każdy szanujący się chrześcijański sklepikarz miał co najmniej kilkanaście półek różnorakich procentów. A tu - niby szkoła chrześcijańska, a taka posucha...
ReplyDeleteW szkole-ś się trunków spodziewał? Obawiam się, że nawet polska szkoła aż tak chrześcijańska to nie jest... Fajek dla Cię nie mam, niestety, ale to blisko jest, można jeszcze skoczyć.
ReplyDeleteZaczęło się przyjemnie od ryżowych bułeczek, a dalej krwawa rzeź... Muszę na nowo przywyknąć do charakteru Twoich poszukiwań kulinarnych ;) Odnoszę wrażenie, że mieszkacie w dzielnicy-widmo. Gdzie sąsiedzie? Widujecie ich, słyszycie; dochodzi do jakichś, choćby symbolicznych, interakcji? Czy wreszcie łatwiej mniej palić w takim dojmującym skwarze? Do Polski nadciągają mrozy - mówiąc obrazowo. W rzeczywistości jest po prostu chłodno, wyjątkowo nieprzyjemnie i ponuro. W sam raz, żeby wrócić do szkoły/na uczelnię/pracować całą dobę i nie cieszyć się życiem ;) Zawsze widziałam siebie raczej przyprószoną skandynawskim śniegiem niż spaloną południowym słońcem, ale najwyraźniej polska faza przejściowa (obstawiam, że potrwa około pół roku;) mi nie służy. Tęskno za Wami w te jesienne wieczory, hej! Oto i zawołanie na dobranoc, chociaż Wy pewnie właśnie pomału budzicie się do życia. Ja się zdrzemnę tymczasem!
ReplyDeleteJulia ma całkowitą rację, a zatem hej!
ReplyDelete