Thursday, December 10, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.32

Wtorek, 1 grudnia 2009, za kwadrans dziesiąta

Dzięki Pomysłowemu Abrahamowi i przedłużającym się wbrew zarządzeniom rządowym świętom Aid, mamy dziś, okazało się, właściwie wolne. Do pracy pojechaliśmy nastawiając się na regularne lekcje, cóż jednak było począć, skoro moich czwartaczków przyszło chyba pięcioro? Połączyliśmy klasy z Jimem, ja zrobiłem z nimi jedną lekcję języka, on matematyki. Poinformowano nas, że do domu jedziemy w południe. Wspiąłem się zatem po schodach do biblioteki i zabieram się za kontynuację relacji z wyprawy.

Po nieco ponad dwóch godzinach dojechaliśmy do Palmiry, przez Arabów zwanej Tadmor. Oczywiście od razu zaproponowano nam taksówkę, ale naganiacze nie byli przesadnie nachalni. Rozejrzeliśmy się wokół i piechotą ruszyliśmy w stronę czegoś, co w tym pięćdziesięciotysięcznym miasteczku możnaby określić jako centrum. Palmira to miejscowość typowo turystyczna. Skąd zatem to niebywałe zainteresowanie, jakim obdarzały nas na każdym kroku grupki dzieci i młodzieży? Ilość ‘hello’ i ‘what’s your name’ na każde sto metrów drogi była większa niż w Lhasie i Damaszku razem wziętych. Z początku nie chciałem niegrzecznie zbywać wesołych kilkulatków, szybko jednak zauważyłem, że większość wymiany uprzejmości kończy się na ‘give me money’ albo ‘bakshish’. Czasem ‘bakshish’ nie jest nawet poprzedzony uprzejmościami, o jakiejś przysłudze, którą możnaby nagrodzić, nie wspominając. Kto ich do diabła tego nauczył? Gdyby turyści nie dawali im pieniędzy, pewnie nie wykształciliby tego zjawiska. Znowu zbieramy plony kolonizacji i wizyt cholernych zbawców świata, którzy czują się w obowiązku wspomagać ubogich. Czy ludzie o wielkich sercach i małych mózgach naprawdę wierzą, że dając dziecku pieniądze za nic, pomagają mu? Czego go w ten sposób uczą? Kraje rozwijające się – nieważne, czy mówimy o Azji czy Afryce – to delikatne społecznie i ekonomicznie struktury, które po długich stuleciach powolnego rozwoju lub wręcz stagnacji stanęły w XX wieku, głównie w drugiej jego połowie, w obliczu postępującej coraz szybciej industrializacji i związanych z nią przemian. To, nad czym Europa pracowała od czasów rewolucji przemysłowej, rozgrywa się tu w tempie co najmniej kilkukrotnie szybszym. A jako że baza społeczna i polityczna dla zmian wielu rozwijających się państw Azji i Afryki jest nadal znacznie uboższa niż w Europie drugiej połowy XIX wieku, zachodzące tu procesy kreują rzeczywistość niewyobrażalnie skomplikowaną, chaotyczną, labilną. By ogarnąć ją i zrozumieć trzeba nie tylko wnikliwego rozważenia aktualnej sytuacji, ale i bliskiemu wizji wglądu w przyszłość. Decyzja o – nawet pozornie niewielkim – zmodyfikowaniu struktury domków z kart, jakimi są pod wieloma względami kraje rozwijające się, powinna być po wielokroć przemyślana. Jak się okazuje, najczęściej nie jest. Państwa rozwinięte testują swoje pomysły na ulepszenie świata najpierw działając, a potem myśląc, o ile myślą w ogóle. Co przyniosły dziesięciolecia, podczas których miliardy dolarów popłynęły na Czarny Ląd? Porównując Afrykę Kapuścińskiego z aktualnymi relacjami – niewiele. Czasem trudno się oprzeć wrażeniu, że jest gorzej niż było. O próbie nawrócenia Iraku na jedyną właściwą demokrację nie warto nawet wspominać. Jeśli pójdzie tak dalej, poczucie winy za niewolnictwo i kolonializm skutkujące bezsensowną i często nieproszoną pseudopomocą szybko wpędzi dobroczyńców, o ile zatrzymają się na chwilę i zastanowią nad stanem rzeczy, w poczucie winy za XX i XXI wiek.

Po góra dziesięciu minutach mieliśmy dosyć wszechobecnych band. Nie dałem oczywiście poznać tego po sobie. Trzymałem fason i w miarę możliwości szczerze wyglądający uśmiech na twarzy. Nie uchroniło mnie to jednak przed byciem postrzelonym plastikową kulką z pistoletu jakiegoś bachora. I co w takiej sytuacji zrobić? Dogonić go i pobić? Ośmiolatka? Wtedy dopiero mógłbym mieć kłopoty. Co ciekawe, dorośli, zwykle patrzący z uśmiechem na to, jak dzieci ładnie rozmawiają po angielsku z obcokrajowcami, okazali się nawet pomocni. Na swój sposób. Jakiś chłopiec (ten akurat nie strzelał we mnie) demonstrował mi mianowicie działanie swojego pistoletu i chciał koniecznie, by Oliver spróbował zabaw z bronią. Oliver nie był zainteresowany, ale jemu ewidentnie zależało. Szedł za nami i szedł, próbując wcisnąć pistolet w ręce Olivera. Przechodzący obok mężczyzna zauważył, że nie jesteśmy zainteresowani i zaczął krzyczeć na natręta. Nie pomogło. Chwycił więc kamień z ziemi i wziął potężny zamach. To okazało się skuteczne. Więc tak to się tu robi… Na najbliższe kilkadziesiąt metrów byliśmy wolni.
Po dotarciu do centrum miasteczka rozpoczęliśmy poszukiwanie hotelu. Zaczęliśmy od Sun Hotel, przybytku, w którym, jak głosi przewodnik, mama właściciela gotuje domowe posiłki. 400 lir za niewielki, ale czysty pokoik – co tam, że bez okna – to całkiem sensowna cena, ale postanowiliśmy jeszcze się rozejrzeć. Zachęcająco wyglądał Bel. Wedle wywieszki, najtańszy pokój kosztował chyba 975 lir, ale, jako że to nie sezon na ruiny na pustyni, postanowiliśmy sprawdzić aktualna ofertę. Właściciel najpierw zaprezentował nam kserokopię opisu swojego hoteliku z polskiego Pascala, potem pokazał nam pokój, twierdząc, że na pewno dogadamy się w kwestii ceny. Pokój był ładny, choć nie rzucający na kolana, ale jednak się nie dogadaliśmy. Właściciel zszedł na 800, ostatecznie na 600 funtów syryjskich. Postanowiliśmy dać szansę innym i ewentualnie wrócić. Kolejne hotele – Ishtar, Palmira Palace, Tower i Casa Mia, o nieco lepszym standardzie, ceny dyktowały już w dolarach. Nie warto nawet było rozpoczynać negocjacji. W końcu trafiliśmy do Baal Shamin. Hotelik nie prezentował się imponująco, ale recepcja wydała nam się przytulna, właściciel sympatyczny, poza tym urzekła mnie nazwa przybytku. Za dwuosobowy pokój Mohaned (dziwaczna pisownia imienia wzięta z tablicy ogłoszeń) chciał 400 lir. Zaproponowałem mu 300 dodając, że może nam dać jedynkę. Zgodził się. Właściwie skoro już ustaliliśmy cenę na 300, nie wiem czemu nie dał nam tego większego pokoju. W całym hotelu byliśmy chyba jedynymi gośćmi a pościeli i tak chyba nie zmienia się tu po każdym podróżnym. Nieważne, wykonaliśmy zadanie.

A teraz odpowiedź na postawione wcześniej pytanie: czy Renata postąpiła słusznie nie podejmując wyzwania Amazing Race: Syrian Adventure? Owszem, tym razem, w przeciwieństwie do odcinka Amazing Race: Tibetan Adventure, intuicja jej nie zawiodła. Najtwardsi i najbardziej zawzięci wyjadacze chleba z niejednego pieca wymiękali w obliczu Palmirskiej dzieciarni. O ile Renata przeżyłby podróż, zapewne w tej chwili byłaby właśnie w autobusie powrotnym do Homs.

My natomiast rozgościliśmy się w pokoju. Przy okazji, przyznaję, podjąłem, od jakiejś godziny rozważaną, decyzję o zatrzymaniu się tu tylko na jedną noc. Poprzedni plan, zakładający dwa noclegi, wydał mi się zupełni nieprzystający do okoliczności. Zeszliśmy na dół, by się zameldować. Właściciel poczęstował nas przy tym słodką mocną herbatą nalaną do maleńkich szklaneczek ze stale grzejącego się na piecyku czajnika. ‘Sit. Drink tea.’ – rzucił krótko nie znoszącym sprzeciwu tonem, po czym zniknął gdzieś z naszymi paszportami. Gdy wrócił i oddał nam dokumenty, zapytaliśmy, gdzie moglibyśmy niedrogo zjeść kolację. Polecił nam Spring Restaurant, więcej, powiedział, że zaprowadzi nas tam i poprosi, żeby obsłużono nas po cenach preferencyjnych. Czyli pewnie tych leżących gdzieś między cenami dla miejscowych a cenami dla tych, którzy najpierw jedzą, a potem pytają. Sam fakt braku niedyskryminującego menu nie świadczy specjalnie dobrze o restauracji, ale na bezrybiu i rak ryba, jak to mówią. Spring Restaurant okazała się brudnawą raczej jadłodajnią. Nasz opiekun zamienił parę słów z właścicielem i zniknął. Przejrzeliśmy kartę. Syryjski standard. Niecodziennie zapowiadał się tylko mansaf, tradycyjne danie beduińskie. Ile nas będzie ta niecodzienna przyjemnośc kosztować, pytam. 500 sypów. 30 zeta za jedno danie na totalnym, za przeproszeniem, zadupiu, gdzie diabeł nie fatyguje się nawet, by powiedzieć ‘dobranoc’? I to jeszcze cena za wstawiennictwem naszego hotelarza? Strach pomyśleć ile płacą standardowi turyści… W sumie może i warto byłoby zapłacić i rzec ‘beduińskie danie w starożytnej Palmirze – bezcenne’. Ale wiatraki to wiatraki, ktoś musi stawić im czoła w tym zepsutym świecie. Pytam o falafel. 50. Dwa razy tyle, co w Aleppo, ale niech tam, coś przecież musimy zjeść. Czekamy i czekamy. I czekamy. Ponury typ podaje herbatę. Czekamy. Czekamy. Jesteśmy tu chyba od dwudziestu minut, Oliver ma dosyć. Właściciel podchodzi do naszego stolika i oświadcza, że nie ma przypraw do falafela. Nie staram się nawet ogarnąć sensu tego, co powiedział. Żegnamy się ozięble. Po drugiej stronie ulicy znajduje się Traditional Palmira Restaurant. Brzmi megaturystycznie, ale jesteśmy już porządnie głodni. Wszystko kosztuje 300. Niech więc będzie ten sławny mansaf. Przynajmniej nie czekamy kolejnej wieczności. Danie składa się z ryżu, kawałków gotowanego kurczaka, odrobiny warzyw, migdałów i innych orzechów. Niezbyt wyrafinowane, ale jak na pustynna dietę, całkiem niezłe.

Jak to po jedzeniu, morale nasze wzrosło. Powłóczyliśmy się więc trochę po pogrążonej już w mroku Palmirze. Nieciekawe miasteczko. Brzydkie i wcale przy tym nieklimatyczne budynki, trochę sklepów z pamiątkami, zwykle kiczowymi. Nawet jeśli wypatrzeć jakąś perełkę wśród ton śmieci, cena niezmiennie zaskakuje swoją zksiężycowatością. Cóż, odkąd Brytyjczycy poinformowali tubylców, że ruiny rzymskiego miasta to coś więcej niż kupa kamieni, turystyczny biznes powoli stawał się ich głównym zajęciem i źródłem dochodu. 250 lat, które minęło od pierwszych wykopalisk, to czas aż nadto długi, by zabić w ludziach legendarną beduińską gościnność. Trup jednak jest świeży, czasem wydaje się wręcz, w odpowiednim świetle, że w oczach tli się jeszcze blask życia. Tak odebrałem wizytę w jednym ze sklepików z suwenirami. Przyglądaliśmy się z Oliverem interesującej wystawie, kiedy ze środka wyjrzał chudy okutany biało-czerwoną kuffiyą Beduin o ogorzałej wąsatej twarzy. Zaprosił nas na herbatę, dodając pośpiesznie, że nie musimy niczego kupować. ‘Beduin hospitality’ – wyjaśnił. Czyżby moje zniesmaczenie tutejszą chciwością było aż tak widoczne? Muszę się pilnować. Nie uwierzyłem, przyznam szczerze, ale, po uzyskaniu aprobaty Olivera, zdecydowałem się dać mu szansę. Popijając pyszną parującą herbatę rozejrzeliśmy się po sklepie. Po chwili Oliver zabrał się, za przyzwoleniem kupca, do zabawy jakimś tradycyjnym instrumentem strunowym, ja natomiast zasiadłem przy niewielkim stoliczku naprzeciw Hussiena, bo tak mu na imię. Zapaliliśmy i rozpoczęliśmy międzykulturową pogawędkę o papierosach i pustyni. Wręczył mi przy tej okazji swoją wizytówkę, która ukazuje go siedzącego na białym wielbłądzie w otoczeniu ruin. Uradowało go chyba moje pytanie o liczbę posiadanych zwierząt. Odparł z dumą, że ma ich sto dwadzieścia siedem i organizuje skrojone na miarę wypady na pustynię. Wypytałem go o szczegóły, przy okazji dowiedziałem się też, że słońce wschodzi teraz około 6.10. Czyli na wszelki wypadek wstaniemy jutro o piątej. Hussien wspomniał też, że dnia poprzedniego widział w Palmirze prezydenta Al Assada z rodziną na rowerach. O ile zimowe pustynne słońce nie zadrwiło sobie z niego – albo on nie zadrwił ze mnie – ciekawa to informacja. Może wkrótce w obiegu pojawi się nowa autoryzowana fotka wodza narodu. Czas upłynął nam miło i, w rzeczy samej, opuściliśmy przytulny sklepik nie zaznawszy jednej nawet oferty nabycia czegokolwiek.

Warta odnotowania jest jeszcze zaskakująco powszechna obecność polskich napisów w wielu zakątkach Tadmoru. W Baal Shamin rodacy informują o organizowanych przez Mohaneda wycieczkach po okolicy, w Pancake House zachwycają się tutejszymi naleśnikami, w innej wreszcie jadłodajni ogłaszają, że mają jedzenie wegetariańskie. Zainteresowało nas to ostatnie – weszliśmy do środka, by zapytać o szczegóły. Wyszliśmy nie dowiedziawszy się niestety najważniejszego – na ile wyceniono owe smakołyki. Właściciel zdradził nam tylko, że u niego jest tanio, nie to, co u innych. Wierzę na słowo, nie będę sprawdzać.

Kiedy przed dziewiątą wróciliśmy do hotelu, na jednej z recepcyjnych sofek leżał jakiś jegomość w dżalabiji i chuście, na drugiej zaległ nasz gospodarz. Na fotelu rozłożył się jakiś malec, chyba syn Mohaneda. Wszyscy sennie wpatrywali się w ekran telewizora, po którym biegali piłkarze ligi syryjskiej, i rozkoszowali ciepłem elektrycznego piecyka. Przyłączyliśmy się na chwilę do towarzystwa – trafiliśmy nawet na bramkę. Przy rozgrzewającej zupce chińskiej, kolejnej herbacie i żywym zainteresowaniu chłopca naszym przewodnikiem, omówiliśmy plan jutrzejszej wyprawy, po czym udaliśmy się na górę. Sprawdziliśmy jeszcze jak idzie Tomkowi na tropach yeti i, nastawiwszy budzik na piątą i okrywszy się dwoma kocami drugiej świeżości, zasnęliśmy.

2 comments:

  1. 1. Wasz oddany korespondent w swiatyni Baala. Narcystycznie wrzucam to zdjecie jako pierwsze. Wiem, troche to nieskromne, ale po prostu strasznie mi sie podoba, w przeciwienstwie do wiekszosci zdjec, na ktorych sie pojawiam. Autor: Oliver.

    2. Pierwsze wrazenia z ruin. Swiatynia Baala przed wschodem slonca. W tle, na wzgorzu, palmirska cytadela.

    3. Dzielny i calkiem rzeski Oliver przy tej samej swiatyni. Troche przed szosta rano.

    4. Karawana sunaca przez pustynie. Nie wiem, jakie wrazenie robi fotografia, ale na zywo bylo naprawde klimatycznie.

    5. Panorama wymarlego miasta.

    6/7 Cel naszej wyprawy - wschod slonca nad druga swiatynia Baala, najokazalsza budowla starozytnego miasta. Widok, ktory z nawiazka wynagrodzil nam przejscia dnia poprzedniego.

    ReplyDelete
  2. Ceny zksiężycowe może dlatego, że ruiny bardzo przypominają zgliszcza Silver Millenium? :D

    Zupki chińskie macie kupione tam, czy to jeszcze zapasy, w które zaopatrzyliście się w Polsce? :P

    Dawanie obcym do wypróbowania własnej broni to, hm, dość chyba niecodzienne i niebezpieczne? Oglądałem wczoraj "Dziką bandę" z boskim Williamem Holdenem (niestety tym razem wąsatym, zresztą w filmie i tak przystojniejszy był Ben Johnson w roli Tectora) i staje mi przed oczami od razu obraz nieuchronnej masakry... Zresztą zachowanie dzieci w tym filmie w porównaniu z rzeczywistością też bardzo daje do myślenia... Tak to jest, kiedy dziecku nie kupi się komputera, żeby mogło swobodnie poszerzać swoje horyzonty i nie musiało wychodzić na ulicę, żeby strzelać do ludzi. ^_^;

    ReplyDelete