Tuesday, December 15, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.33

Środa, 2 grudnia 2009, pół do dziesiątej

Zadanie czwarte. Wstać o piątej. Znaleźć ruiny. Nacieszyć się. Zjeść śniadanie i wydostać się z miasta zanim dzieci nie powyłażą ze swoich legowisk i nie ruszą na żer.

Niczym w klasycznej opowieści o podróży po Bliskim Wschodzie, obudził mnie śpiew muezzina. 4.27. Nigdy wcześniej żadnemu artyście minaretowemu się to nie udało. Nierzadko śpiew o tej godzinie oznajmia mi, że pora zapalić ostatniego papierosa, wyłączyć komputer i paść w objęcia Morfeusza. Teraz natomiast wstałem całkiem rześki. Może służy mi pustynne powietrze. Wyjrzałem przez maleńkie okienko na ulicę. Pusto. I całkiem jeszcze ciemno. Ubrałem się i zacząłem się pakować, po chwili obudziłem Olivera. Ociągał się trochę, ale w końcu zwlekł się z łóżka. Zanim Manson w moim komórkowym budziku zaczął się wydzierać na temat Antychrysta, byliśmy gotowi.

Pozostawiwszy spakowane plecaki w pokoju, wymknęliśmy się na zewnątrz. Uliczki wciąż były zupełnie puste i rozkosznie ciche, ale niebo na wschodzie jaśniało już. Minęliśmy nieczynne muzeum i ruszyliśmy drogą skręcającą na południe, w stronę pozostałości miasta, które mniej więcej tysiąc dziewięćset lat temu wznieśli Rzymianie. Historia Tadmoru jest jednak znacznie dłuższa, sięga – tak jak historia Sham (Damaszku) czy Halab – czterech milleniów. Miasto należało między innymi do imperium Asyrii, później Persji. Po podbojach i śmierci Aleksandra Wielkiego znalazło się pod rządami Seleucydów. Było istotnym punktem na Jedwabnym Szlaku łączącym Europę z Chinami i Indiami. W początkach naszej ery, Rzym stopniowo umacniał swoje wpływy w tym rejonie, na czym Tadmor, nazwany wtedy właśnie Palmirą, czyli Miastem Palm, zbudował swoja handlową potęgę. Odwiedzając Palmirę w roku 129, Hadrian uznał ją za wolne miasto, uprawniając tym samym jej mieszkańców do niezależnego od Rzymu ustanawiania i ściągania podatków. W roku 212, za rządów Karakalli, którego matka pochodziła nota bene z terenów dzisiejszej Syrii, Palmira stała się kolonią Rzymską, a obywatele jej zrównani zostali w prawach z obywatelami Imperium Romanum, zachowując przy tym prawo do stanowienia o swoich podatkach. Szybki rozwój wtedy mniej więcej pociągnął za sobą wzniesienie wielu spośród budowli, które mieliśmy dziś podziwiać. Bogaceniu się i wzrastaniu w potęgę miasta, oraz narastaniu wewnętrznych konfliktów w Imperium, towarzyszył wzrost nastrojów niepodległościowych, na którego fali władzę przejął miejscowy arystokrata Odenat, ogłaszając się królem. Cesarz Walerian zaakceptował jego niezawisłość w roku 256. Jedenaście lat później Odenat został zamordowany. Władzę przejęła, w imieniu jego syna Waballata, druga żona króla, Zenobia, najsławniejsza chyba bohaterka Syrii. Podejrzewając udział regentki w zamachu na Odenata, Rzym nie uznał jej roszczeń do tronu. Wyjątkowo ponoć piękna (spokrewniona miała być z Kleopatrą) i nie mniej waleczna królowa zdołała rozbić armię rzymską stacjonująca w Bosrze, stolicy prowincji Arabii, po czym ruszyła na Egipt. Pod jej kontrolą szybko znalazło się terytorium dzisiejszej Syrii i Palestyny oraz część dawnego państwa faraonów. Tego było ówczesnemu cesarzowi, Aurelianowi, za wiele. Zgromadził armię, która w 271 roku pobiła siły Zenobii w Antiochii i Emesie (dzisiejszy Homs) i obległa Palmirę. Wojownicza królowa zdecydowała się odrzucić korzystne warunki poddania się zaoferowane przez imperatora, miast tego wymknęła się z miasta na wielbłądzie, chcąc dotrzeć do Persji i poprosić o wsparcie militarne. Została jednak schwytana przez Rzymian i zabrana do stolicy jako trofeum Aureliana. Obwożono ją ponoć, ku uciesze gawiedzi, po ulicach Wiecznego Miasta zakutą w złote łańcuchy. Zenobia poślubiła później rzymskiego senatora i zniknęła z polityki pierwszego planu. W roku 273 w Palmirze wybuchła rebelia, krwawo stłumiona przez Rzym. Miasto zostało przy tym w dużej mierze zniszczone. Tak dobiegł końca Złoty Wiek Palmiry. W 634, w okresie ekspansji islamu, dostała się ona w ręce Khaleda ibn Al Walida i zupełnie straciła na znaczeniu. Dzieła dokończyło trzęsienie ziemi i wiatr, przez setki lat, powoli, lecz nieubłaganie, przysypujący miasto piaskiem. Pustynia pochłonęła Palmirę na następne tysiąc lat.

Zapaliłem papierosa. Śmieszne uczucie, palić na pusty żołądek, kiedy metabolizm jeszcze właściwie śpi, tak jak i słońce, wciąż skryte za linią horyzontu, niechętne, by wzejść i położyć kres najchłodniejszej porze doby. Zwykle tego nie robię. Chyba że jestem w gronie przyjaciół podczas jednej z naszych bliższych czy dalszych tułaczek. I, choć jest mi wtedy zimno, kusi mnie, by wrócić do ciepłego łóżka czy śpiwora, i, jak śpiewa Jack White, ‘message coming from my eyes says: leave me alone’, z nieopisaną przyjemnością wracam później do tych magicznych momentów pamięcią. Nostalgia – jak bardzo zgłębiam w ostatnim czasie to uczucie, przyjaciele…

Tymczasem naszym oczom ukazały się ruiny. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zrobiło się już całkiem jasno. Skierowaliśmy swoje kroki w stronę najbliższej budowli, niewielkiej świątynki poświęconej, tak jak nasz hotelik, Baalowi Shaminowi. Zeszliśmy z drogi, przesadziliśmy niewysoki murek i znaleźliśmy się na otoczonym zerodowanymi resztkami kolumn dziedzińcu. Rozciągał się z niego wspaniały widok na skąpaną w zimnym świetle świtu kolumnadę wyznaczająca główną arterię dawnego miasta. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by uwiecznić widok na fotografiach i zajrzeć do wnętrza budynku, gdzie kiedyś znajdował się zapewne posąg Baala lub ołtarz. Nagle Oliver krzyknął, że muszę coś zobaczyć. Odwróciłem się. Na zachód ciągnęła karawana złożona z kilkunastu chyba wielbłądów. Pewnie jakaś grupa turystów tak jak my zapragnęła zobaczyć wschód słońca nad starożytną Palmirą. Była w tym jakaś doza sztuczności, szczypta kiczu i łyżka dziegciu, ale mimo to statki pustyni sunące w oddali z flegmatyczną godnością prezentowały się niesamowicie.

Wstęp do drugiej ze świątyń Baala i najokazalszej budowla miasta, do której dotarliśmy minąwszy pozostałości Łaźni Dioklecjana, jest, jak informuje przewodnik, płatny. Kto jednak rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Wrota prowadzące na temenos, czyli dziedziniec, były otwarte, wewnątrz nie było nikogo. Nieskrępowany niczym wiatr hulał po martwym mieście potęgując jeszcze wrażenie przenikającego do szpiku kości chłodu. Oliver, dzięki czapce i rękawiczkom, wciąż miał się nieźle, mnie zaczęły porządnie boleć uszy. Z pomocą przyszła mi kuffiya, którą na tutejszą – jakże funkcjonalną, okazuje się – modłę owinąłem wokół głowy. Weszliśmy w obręb zabudowań świątynnych. Obejrzeliśmy rów, który kiedyś był prawdopodobnie podziemnym przejściem służącym do prowadzenia ofiar na ołtarz w głównym budynku. Zajrzeliśmy do jakiejś wąskiej dziury, chyba studni, która zdawała się nie mieć dna. I wreszcie zobaczyliśmy słońce - wielką pomarańczową kulę, która zalała dziedziniec ciepłym światłem, momentalnie wyostrzając kształty potężnych kolumn i murów świątyni. Co tu dużo mówić – warto było spędzić długie godziny w zatłoczonym autobusie i zmierzyć się z tutejszym młodym pokoleniem, żeby to zobaczyć. Wspięliśmy się jeszcze po zniszczonych monumentalnych stopniach i weszliśmy do pozbawionej stropu celli. Przypałętały się do nas przy tym jakieś dwa psy, napędzając nam w pierwszej chwili trochę strachu. Okazały się jednak nie mieć wrogich zamiarów. Samotne i znudzone zapewne własnym towarzystwem, entuzjastycznie pobiegły za nami, kiedy skierowaliśmy się w stronę ogromnego łuku otwierającego główną aleję miasta.

Minął kwadrans, może dwa, odkąd słońce wyłoniło się znad murów świątyni. Nad Palmirę ni stąd, ni zowąd nadciągnęły chmury, miasto zasnuła mgła. Znów zrobiło się zimno. Pogłębiło to jeszcze nasze, całkiem w gruncie rzeczy przyjemne, uczucie osamotnienia. Oprócz karawany, nielicznych miejscowych samochodów i motocykli mknących skrajem niewygodnej brukowanej drogi okrążającej ruiny i jednego turysty, nie spotkaliśmy do tej pory nikogo. Mgła stawała się gęstsza i gęstsza, otulając ruiny miękkimi kłębami i coraz bardziej ograniczając widoczność. Kolejne mijane budowle – monumentalny teatr, potem senat, sąd i budynek służący za miejsce uczt, otaczające rozległą agorę – wyłaniały się z niej i znikały, kiedy tylko je mijaliśmy. Jednym z najciekawszych architektonicznie miejsc miasta jest ogromny tetrapylon, piedestał o kształcie kwadratu, którego cztery wierzchołki znaczą grupy czterech blisko siebie wzniesionych potężnych kolumn. Każdą z grup wieńczyły kiedyś posągi. Co chwilę musiałem czyścic okulary błyskawicznie pokrywające się kropelkami wody i pustynnym pyłem. Oliver zaczął rysować na piasku znaki na wypadek, gdybyśmy zabłądzili. Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało, przedzierając się przez białą jak mleko mgłę nietrudno było nam wyobrazić sobie, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy trafili tu przypadkiem zgubiwszy się na pustyni i jako pierwsi odkrywają zagubione w czasie i przestrzeni tajemnicze miasto...

Mijała trzecia godzina od opuszczenia nowożytnej Palmiry. Oliver zgłodniał już nie na żarty, ja natomiast zauważyłem, że palce zesztywniały mi na tyle, że nie mogę wykrzesać iskry z zapalniczki. Widomy znak, że powinniśmy wracać. Wciąż brodziliśmy we mgle, poruszając się jednak wzdłuż kolumnady, łatwo znaleźliśmy drogę wiodącą do muzeum i dalej do centrum. Przed dotarciem do niego spotkaliśmy jeszcze liczną koreańską wycieczkę i trójkę dzieci na wielbłądach, które przywitały się z nami po polsku i zaproponowały przejażdżkę. Oliver nie był niestety zainteresowany, więc i ja musiałem odmówić. Tak czy inaczej, dobrą wybraliśmy porę na eksplorowanie ruin – niewykluczone, że za godzinę czy dwie zwiedzalibyśmy starożytne miasto przeciskając się przez tłum turystów i nachalnych tubylców.

Znalazłszy się w zagłębiu restauracyjno-hotelowym, zaczęliśmy rozglądać się za posiłkiem. Jadłodajnie były jeszcze zamknięte, ale po odwiedzeniu trzech chyba hoteli udało nam się znaleźć jeden, w którym serwowano niedrogie śniadania. Ciesząc się ciepłem przytulnego restauracyjnego lobby, pogawędziliśmy chwilę ze zbierającym się do odjazdu Koreańczykiem rezydującym na stałe w Jordanii. Zaskakująco dużo, w kontekście moich doświadczeń z Azjatami, wiedział o Europie i Polsce. Stwierdził nawet, że historia naszych narodów jest pod wieloma względami podobna. Rzeczywiście, sąsiedztwo Chin i Japonii było dla nich nie lepsze niż graniczenie z Niemcami i Rosja dla nas… Śniadanie podano nam skromne, ale smaczne. Dostaliśmy jajka, na które mieliśmy wielką ochotę, kilka rodzajów serów, dżem, herbatę, kawę i chałwę. Swoją drogą, skąd pisownia nazwy tego przysmaku przez ‘ch’? Posiliwszy się i odzyskawszy siły, wróciliśmy do naszego Baal Shamin.

Powoli dochodziła dziesiąta. Zarzuciliśmy plecaki na grzbiety i pomaszerowaliśmy w stronę placu służącego za dworzec autobusowy. Kilkakrotnie odprawiliśmy upartego taksówkarza, który koniecznie chciał nas zawieźć na miejsce. Jechał za nami i powtarzał w kółko, że to aż dwa kilometry. Jakoś, rzucając ostatnie spojrzenia na wciąż pogrążoną we śnie, i znacznie przy tym przyjaźniejszą niż wczoraj, Palmirę, daliśmy radę.

Jegomość zza rozstawionego pod namiotem stoliczka będącego kasą, książkowy tłustawy i wąsaty przykład cwaniaczka handlującego biletami na prowincji, gdzie nikt go nie kontroluje, zażądał 300 lir za podróż do Homs. Oznajmiłem mu, że jak to tak, skoro w tą stronę zapłaciliśmy dwieście. Zabiłem mu chyba ćwieka. Zadumał się na moment, po czym, skonsternowany nieco, zapytał z niedowierzaniem: ‘3 persons?’. Cóż, w tym tłumie białasów złożonym ze mnie i z Olivera rzeczywiście niełatwo się połapać. Wyjaśniłem więc spokojnie, że jest nas dwóch. ‘Two persons – two hundred’, podsumował dyskusję. Wsiedliśmy, chwilę później do autobusu dopchnięto jeszcze kilku pasażerów i ruszyliśmy w drogę. Kolejne zadanie wykonane.

Zadanie piąte. Znaleźć transport do Aleppo nie korzystając z usług taksówkarzy.

Około południa dotarliśmy do dworca autobusowego w Homs, tego samego, z którego wyruszyliśmy do Palmiry. Wysiedliśmy i bez zwłoki zaczęliśmy się rozglądać za transportem do Aleppo. Szybko doszliśmy do wniosku, że stąd nie dostaniemy się do domu i powinniśmy udać się na dworzec kolejowy lub drugi dworzec autobusowy. Zauważyłem przy tym, że ‘train’ nie jest, jak mogłoby się wydawać, słowem ponadjęzykowo zrozumiałym. W języku gestów i onomatopei poszło lepiej. Jakiś sympatyczny mężczyzna odziany w militarny uniform próbował natomiast przekazać nam coś na temat zielonego autobusu. Zawsze jakiś trop. Wyszliśmy z dworca i zaczęliśmy obserwować ulicę. Istotnie, dostrzegliśmy zielone autobusy. Będąc na obrzeżach miasta, niewiele mieliśmy do stracenia łapiąc lokalny transport. Wsiedliśmy więc i, zapłaciwszy 10 lir, ruszyliśmy na wycieczkę po Homs. Znacznie wygodniej było nam pojechać do Halab pociągiem, mielibyśmy przyjemniejszą podróż i dotarlibyśmy do centrum miasta. Z drugiej strony, było całkiem prawdopodobne, że pociągiem wyjechalibyśmy stąd za dwie czy trzy godziny, a i to przy założeniu, że – w czasie Aid – udałoby się nam nabyć bilety bez rezerwacji. Zdaliśmy się więc na los. Zobaczymy dworzec kolejowy – wysiadamy i próbujemy. Nie zobaczymy – wysiadamy na dworcu autobusowym. Nie zobaczyliśmy, trasa zielonego autobusu musi być nieco inna niż minibusa, którym jechaliśmy wcześniej. A więc autobus do Halab. Przynajmniej nie mieliśmy problemu ze znalezieniem go. ‘Halab, Halab, Halab – Tartous, Tartous, Tartous’ – wydzierali się liczni naganiacze. Zwabieni entuzjazmem jednego z nich, podnieconego, jakby autobus właśnie ruszał i czekał tylko na nas, daliśmy zaprowadzić się do okienka. Nie chcąc dać się wywieść na manowce, najpierw sprawdziliśmy cenę. Sensowna. Nabyliśmy bilety i po chwili staliśmy przy pojeździe.
Nie zanosiło się niestety na to, żeby zbierał się do odjazdu. Spojrzałem na bilety – miejsca numer 1 i 2. No, tośmy się wrobili… Zanim cały autobus się wypełni, minie miliard lat… A wiadomo, że nie ruszą, póki nie wypełnią całego pojazdu, łącznie z przejściem między siedzeniami. Kierowca nie zgodził się z moją teorią. Powiedział, że pojedziemy o pierwszej, za dwadzieścia pięć minut. Cóż było począć. Było chyba pięć po pierwszej, do drogi gotowych było może pięciu pasażerów licząc nas. Uznałem, że trzeba wziąć los w swoje ręce. Rozejrzeliśmy się po dworcu i błyskawicznie skonstatowaliśmy, że autobusy innych przewoźników są znacznie pełniejsze niż nasz.
Udaliśmy się więc do naszego okienka. Nie liczyłem na wiele, uznałem, że jeśli koleś zgodzi się oddać połowę pieniędzy za bilety, zgodzę się. Koszta manipulacyjne zwrotu biletów – 6 zeta. Nieskończenie jako szkielet w pustym autobusie, który nigdy nie odjechał do Aleppo – bezcenne. Oczywiście jednak, chcąc osiągnąć pięćdziesiąt procent, wystartowałem z pułapu stu. Przewoźnik próbował mnie przekonać, że ruszymy wkrótce. Jasne. Pokazał mi na zegarze, że jeszcze tylko dwadzieścia minut. Jasne. A diler siedzi i zawija je w te sreberka. Poinformowałem go, że i tak czekamy już zbyt długo i nie ma mowy. O dziwo, przyjął bilety z powrotem i oddał pieniądze bez potrącenia kary za moją głupotę. Wolność. Znaleźliśmy autobus, który do odjazdu potrzebował jeszcze mniej więcej sześciu osób, nabyliśmy bilety, odwiedziliśmy brudną dworcową toaletę i zajęliśmy miejsca. Khalas, mission accomplished.

Po dwóch godzinach dotarliśmy do cywilizacji, a w każdym razie do siedliska zła znanego, czyli mniejszego. Mknęliśmy już przez Aleppo, kiedy zauważyłem, że jesteśmy bardzo blisko naszej Shahba. Upewniłem się u kierowcy, że wzrok mnie nie myli. Z sobie tylko znanych powodów nie zgodził się, żeby wypuścić nas z autobusu przed ostatnim przystankiem na dworcu, ale do aleppańskiego karajat dojechaliśmy po kilku zaledwie minutach. Dziwne. Przed przyjazdem Juriusza pytaliśmy miejscowych nauczycieli, jak ma się do nas dostać z dworca autobusowego. ‘O, to bardzo daleko’ – oznajmiali zgodnie. ‘Najlepiej taksówką’ – standard – ‘za jakieś 150 lir’. Co za bzdura. Kolejny z licznych przykładów potwierdzających teorię, że tubylcy są we własnym mieście zakręceni jak słoiki z grzybkami marynowanymi na zimę. Nieborak nasz, nieopatrznie wprowadzony w błąd, niepotrzebnie przesiadał się na autobus miejski do centrum, po czym łapał taksówkę pod Pullman Hotel, robiąc przy tym bezsensowne koło. Wystarczyło przejść na druga stronę kilkupasmowej drogi szybkiego i chaotycznego ruchu – by z wiadomych względów nie łapać taryfy z dworca – i w ciągu kilku minut znaleźć się w domu.

Czas na wręczenie nagród nieustraszonym uczestnikom Amazing Race: Syrian Adventure. Po ekspresowym rozpakowaniu się i odświeżeniu po podróży, pojechaliśmy na kolację. Krótki kurs, niecałe 20 lir. Wręczyłem sympatycznemu taksówkarzowi 25. Na co on wydał mi resztę! Powiedziałem, że nie trzeba, ale się uparł. Zobaczyć wschód słońca nad ruinami starożytnego miasta na pustyni, zrobić niespodziankę Renacie szybszym powrotem (trochę ją przy tym nastraszyć) i zostać uznanym przez taksówkarza za aleppańskiego tubylca – bezcenne…

5 comments:

  1. Ruiny wyglądają na świetną lokację do uprawiania tomb raidingu - mam nadzieję, że udało Wam się zdobyć masę cennych artefaktów, relikwii i innych skarbów nie narażając się zbytnio na śmiercionośne pułapki, a nawet jeśli, to że checkpointy nie były za rzadkie. :P

    ReplyDelete
  2. emocjonalne i porywające! Rysunki BOMBA. Pozdrowienia Magda

    ReplyDelete
  3. Super opisy, chyba się jakoś zmobilizuję, żeby pojechac do Syrii i porządnie ją zwiedzić.Dobrze, że znam język...:).Wybaczcie, że prawie się nie odzywam, ale rzuciłam się w wir nauki...Pozdrawiam

    ReplyDelete
  4. Ciesze sie, drogi Umgenni, ze podzielasz moja fascynacje ruinami. Przyjedz, przyjacielu, a chetnie wybiore sie tam jeszcze raz w Twoim towarzystwie. Biore na siebie targowanie sie i odpedzanie dzieci.

    Witam Sahar. Znajomosc jezyka to sprawa rzeczywiscie przydatna przy zwiedzaniu Syrii, ktora, mimo swoich licznych wad, zwiedzenia warta jest. Zapraszam do czestszego dzielenia sie wrazeniami kogos, kto ma o tym balaganie wieksze pojecie niz nasze stale grono.

    ReplyDelete
  5. Magda, Magda...

    Zabila mi cwieka, dzielac sie tylko swoim imieniem i kilkoma milymi slowami. Skromny matrerial do analizy.

    Biorac pod uwage dlugosc wiadomosci, stawialbym na moja ulubiona promotorke z UG ;P Choc zwykla ona pisac 'pozdrawiam', nie 'pozdrowienia'. To ci zagadka.

    Bede wdzieczny za potwierdzenie lub obalenie powyzszych domyslow.

    Pozdrawiam,

    M.

    ReplyDelete