Zadanie czwarte. Wstać o piątej. Znaleźć ruiny. Nacieszyć się. Zjeść śniadanie i wydostać się z miasta zanim dzieci nie powyłażą ze swoich legowisk i nie ruszą na żer.
Niczym w klasycznej opowieści o podróży po Bliskim Wschodzie, obudził mnie śpiew muezzina. 4.27. Nigdy wcześniej żadnemu artyście minar
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj7_ElEGXdKfUGuLsy1RKXtx_9KdriFuhrYNGu7Z1sASaxTIhf1Xv1MrNt0mCYMun-NAC15fmzHs0eNoBH2Y7Eojh4ju2xuPAI-ZH97OgtjflHETUe922mBx1oW581VeCeoNWlKNLmm9UY/s320/S6302669.jpg)
Pozostawiwszy spakowane plecaki w pokoju, wymknęliśmy się na zewnątrz. Uliczki wciąż były zupełnie puste i rozkosznie ciche, ale niebo na wschodzie jaśniało już. Minęliśmy nieczynne muzeum i ruszyliśmy drogą skręcającą na południe, w stronę pozostałości miasta, które mniej więcej tysiąc dziewięćset lat temu wznieśli Rzymianie. Historia Tadmoru jest jednak znacznie dłuższa, sięga – tak jak historia Sham (Damaszku) czy Halab – czterech milleniów. Miasto należało między innymi do imperium Asyrii, później Persji. Po podbojach i śmierci Aleksandra Wielkiego znalazło się pod rządami Seleucydów. Było istotnym punktem na Jedwabnym Szlaku łączącym Europę z Chinami i Indiami. W początka
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgfMIDy4Bn_5yJYRb4IfwAOKweqgMiACNgUgt7w6fyiiBLL2us7NVANHqudYkcMS1zMqGeGF9b2U12NrFwV-q9EpuKttAzyQe-a85o1htPxEcfqOzxZ71MADak50wQ_IIf4Tji_JTE6bdc/s320/S6302583mod2.jpg)
Zapaliłem papierosa. Śmieszne uczucie, palić na pusty żołądek, kiedy metabolizm jeszcze właściwie śpi, tak jak i słońce, wciąż skryte za linią horyzontu, niechętne, by wzejść i położyć kres najchłodniejszej porze doby. Zwykle tego nie robię. Chyba że jestem w gronie przyjaciół podczas jednej z naszych bliższych czy dalszych tułaczek. I, choć jest mi wtedy zimno, kusi mnie, by wrócić do ciepłego łóżka czy śpiwora, i, jak śpiewa Jack White, ‘message coming from my eyes says: leave me alone’, z nieopisaną przyjemnością wracam później do tych magicznych momentów pamięcią. Nostalgia – jak bardzo zgłębiam w ostatnim czasie to uczucie, przyjaciele…
Tymczasem naszym oczom ukazały się ruiny. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zrobiło się już całkiem jasno. Skierowaliśmy swoje kroki w stronę najbliższej budowli, niewielkiej świątynki poświęconej, tak jak nasz hotelik, Baalowi
Wstęp do drugiej ze świątyń Baala i najokazalszej budowla miasta, do której dotarliśmy minąwszy pozostałości Łaźni Dioklecjana, jest, jak informuje przewodnik, płatny. Kto jednak rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Wrota prowadzące na temenos, czyli dziedziniec, były otwarte, wewnątrz nie było nikogo. Nieskrępowany niczym wiatr hulał po martwym mieście potęgując jeszcze wrażenie przenikającego do szpiku kości chłodu. Oliver, dzięki czapce i rękawiczkom, wciąż miał się nieźle, mnie zaczęły porządnie boleć uszy. Z pomocą przyszła mi kuffiya, którą na tutejszą – jakże funkcjonalną, okazuje się – modłę owinąłem wokół głowy. Weszliśmy w obręb zabudowań świątynnych. Obejrzeliśmy rów, który kiedyś był prawdopodobnie podziemnym przejściem służącym do prowadzenia ofia
Minął kwadrans, może dwa, odkąd słońce wyłoniło się znad murów świątyni. Nad Palmirę ni stąd, ni zowąd nadciągnęły chmury, miasto zasnuła mgła. Znów zrobiło się zimno. Pogłębiło to jeszcze nasze, całkiem w gruncie rzeczy przyjemne, uczucie osamotnien
Mijała trzecia godzina od opuszczenia nowożytnej Palmiry. Oliver zgłodniał już nie na żarty, ja natomiast zauważyłem, że palce zesztywniały mi na tyle, że nie mogę wykrzesać iskry z zapalniczki. Widomy znak, że powinniśmy wracać. Wciąż brodziliśmy we mgle, poruszając się jednak wzdłuż kolumnady, łatwo znaleźliśmy drogę wiodącą do muzeum i dalej do centrum. Przed dotarciem do niego spotkaliśmy jeszcze liczną koreańską wycieczkę i trójkę dzieci na wielbłądach, które przywitały się z nami po polsku i zaproponowały przejażdżkę. Oliver nie był niestety zainteresowany, więc i ja musiałem odmówić. Tak czy inaczej, dobrą wybraliśmy porę na eksplorowanie ruin – niewykluczone, że za godzinę czy dwie zwiedzal
Znalazłszy się w zagłębiu restauracyjno-hotelowym, zaczęliśmy rozglądać się za posiłkiem. Jadłodajnie były jeszcze zamknięte, ale po odwiedzeniu trzech chyba hoteli udało nam się znaleźć jeden, w którym serwowano niedrogie śniadania. Ciesząc się ciepłem przytulnego restauracyjnego lobby, pogawędziliśmy chwilę ze zbierającym się do odjazdu Koreańczykiem rezydującym na stałe w Jordanii. Zaskakująco dużo, w kontekście moich doświadczeń z Azjatami, wiedział o Europie i Polsce. Stwierdził nawet, że historia naszych narodów jest pod wieloma względami podobna. Rzeczywiście, sąsiedztwo Chin i Japonii było dla nich nie lepsze niż graniczenie z Niemcami i Rosja dla nas… Śniadanie podano nam skromne
Powoli dochodziła dziesiąta. Zarzuciliśmy plecaki na grzbiety i pomaszerowaliśmy w stronę placu służącego za dworzec autobusowy. Kilkakrotnie odprawiliśmy upartego taksówkarza, który koniecznie chciał nas zawieźć na miejsce. Jechał za nami i powtarzał w kółko, że to aż dwa kilometry. Jakoś, rzucając ostatnie spojrzenia na wciąż pogrążoną we śnie, i znacznie przy tym przyjaźniejszą niż wczoraj, Palmirę, daliśmy radę.
Jegomość zza rozstawionego pod namiotem stoliczka będącego kasą, książkowy tłustawy i wąsaty przykład cwaniaczka handlującego biletami na prowincji, gdzie nikt go nie kontroluje, zażądał 300 lir za podróż do Homs. Oznajmiłem mu, że jak to tak, skoro w tą stronę zapłaciliśmy dwieście. Zabiłem mu chyba ćwieka. Zadumał się na moment, po czym, skonsternowany nieco, zapytał z niedowierzaniem: ‘3 persons?’. Cóż, w tym tłumie białasów złożonym ze mnie i z Olivera rzeczywiście niełatwo się połapać. Wyjaśniłem więc spokojnie, że jest nas dwóch. ‘Two persons – two hundred’, podsumował dyskusję. Wsiedliśmy, chwilę później do autobusu dopchnięto jeszcze kilku pasażerów i ruszyliśmy w drogę. Kolejne zadanie wykonane.
Zadanie piąte. Znaleźć transport do Aleppo nie korzystając z usług taksówkarzy.
Około południa dotarliśmy do dworca autobusowego w Homs, tego samego, z którego wyruszyliśmy do Palmiry. Wysiedliśmy i bez zwłoki zaczęliśmy się rozglądać za transportem do Aleppo. Szybko doszliśmy do wniosku, że stąd nie dostaniemy się do domu i powinniśmy udać się na dworzec kolejowy lub drugi dworzec autobusowy. Zauważyłem przy tym, że ‘train’ nie jest, jak mogłoby się wydawać, słowem ponadjęzykowo zrozumiałym. W języku gestów i onomatopei poszło lepiej. Jakiś sympatyczny mężczyzna odziany w militarny uniform próbował natomiast przekazać nam coś na temat zielonego autobusu. Zawsze jakiś trop. Wyszliśmy z dworca i zaczęliśmy obserwować ulicę. Istotnie, dostrzegliśmy zielone autobusy. Będąc na obrzeżach miasta, niewiele mieliśmy do stracenia łapiąc lokalny transport. Wsiedliśmy więc i, zapłaciwszy 10 lir, ruszyliśmy na wycieczkę po Homs. Znacznie wygodniej było nam pojechać do Halab pociągiem, mielibyśmy przyjemniejszą podróż i dotarlibyśmy do centrum miasta. Z drugiej strony, było całkiem prawdopodobne, że pociągiem wyjechalibyśmy stąd za dwie czy trzy godziny, a i to przy założeniu, że – w czasie Aid – udałoby się nam nabyć bilety bez rezerwacji. Zdaliśmy się więc na los. Zobaczymy dworzec kolejowy – wysiadamy i próbujemy. Nie zobaczymy – wysiadamy na dworcu a
Nie zanosiło się niestety na to, żeby zbierał się do odjazdu. Spojrzałem na bilety – miejsca numer 1 i 2. No, tośmy się wrobili… Zanim cały autobus się wypełni, minie miliard lat… A wiadomo, że nie ruszą, póki nie wypełnią całego pojazdu, łącznie z przejściem między siedzeniami. Kierowca nie zgodził się z moją teorią. Powiedział, że pojedziemy o pierwszej, za dwadzieścia pięć minut. Cóż było począć. Było chyba pięć po pierwszej, do drogi gotowych było może pięciu pasażerów licząc nas. Uznałem, że trzeba wziąć los w swoje ręce. Rozejrzeliśmy się po dworcu i błyskawicznie skonstatowaliśmy, że autobusy innych przewoźników są znacznie pełniejsze niż nasz.
Udaliśmy się więc do naszego okienka. Nie liczyłem na wiele, uznałem, że jeśli koleś zgodzi się oddać połowę pieniędzy za bilety, zgodzę się. Koszta manipulacyjne zwrotu biletów – 6 zeta. Nieskończenie jako szkielet w pustym autobusie, który nigdy nie odjechał do Aleppo – bezcenne. Oczywiście jednak, chcąc osiągnąć pięćdziesiąt procent, wystartowałem z pułapu stu. Przewoźnik próbował mnie przekonać, że ruszymy wkrótce. Jasne. Pokazał mi na zegarze, że jeszcze tylko dwadzieścia minut. Jasne. A diler siedzi i zawija je w te sreberka. Poinformowałem go, że i tak czekamy już zbyt długo i nie ma mowy. O dziwo, przyjął bilety z powrotem i oddał pieniądze bez potrącenia kary za moją głupotę. Wolność. Znaleźliśmy autobus, który do odjazdu potrzebował jeszcze mniej więcej sześciu osób, nabyliśmy bilety, odwiedziliśmy brudną dworcową toaletę i zajęliśmy miejsca. Khalas, mission accomplished.
Po dwóch godzinach dotarliśmy do cywilizacji, a w każdym razie do siedliska zła znanego, czyli mniejszego. Mknęliśmy już przez Aleppo, kiedy zauważyłem, że jesteśmy bardzo blisko naszej Shahba. Upewniłem się u kierowcy, że wzrok mnie nie myli. Z sobie tylko znanych powodów nie zgodził się, żeby wypuścić nas z autobusu przed ostatnim przystankiem na dworcu, ale do aleppańskiego karajat dojechaliśmy po kilku zaledwie minutach. Dziwne. Przed przyjazdem Juriusza pytaliśmy miejscowych nauczycieli, jak ma się do nas dostać z dworca autobusowego. ‘O, to bardzo daleko’ – oznajmiali zgodnie. ‘Najlepiej taksówką’ – standard – ‘za jakieś 150 lir’. Co za bzdura. Kolejny z licznych przykładów potwierdzających teorię, że tubylcy są we własnym mieście zakręceni jak słoiki z grzybkami marynowanymi na zimę. Nieborak nasz, nieopatrznie wprowadzony w błąd, niepotrzebnie przesiadał się na autobus miejski do centrum, po czym łapał taksówkę pod Pullman Hotel, robiąc przy tym bezsensowne koło. Wystarczyło przejść na druga stronę kilkupasmowej drogi szybkiego i chaotycznego ruchu – by z wiadomych względów nie łapać taryfy z dworca – i w ciągu kilku minut znaleźć się w domu.
Czas na wręczenie nagród nieustraszonym uczestnikom Amazing Race: Syrian Adventure. Po ekspresowym rozpakowaniu się i odświeżeniu po podróży, pojechaliśmy na kolację. Krótki kurs, niecałe 20 lir. Wręczyłem sympatycznemu taksówkarzowi 25. Na co on wydał mi resztę! Powiedziałem, że nie trzeba, ale się uparł. Zobaczyć wschód słońca nad ruinami starożytnego miasta na pustyni, zrobić niespodziankę Renacie szybszym powrotem (trochę ją przy tym nastraszyć) i zostać uznanym przez taksówkarza za aleppańskiego tubylca – bezcenne…
Ruiny wyglądają na świetną lokację do uprawiania tomb raidingu - mam nadzieję, że udało Wam się zdobyć masę cennych artefaktów, relikwii i innych skarbów nie narażając się zbytnio na śmiercionośne pułapki, a nawet jeśli, to że checkpointy nie były za rzadkie. :P
ReplyDeleteemocjonalne i porywające! Rysunki BOMBA. Pozdrowienia Magda
ReplyDeleteSuper opisy, chyba się jakoś zmobilizuję, żeby pojechac do Syrii i porządnie ją zwiedzić.Dobrze, że znam język...:).Wybaczcie, że prawie się nie odzywam, ale rzuciłam się w wir nauki...Pozdrawiam
ReplyDeleteCiesze sie, drogi Umgenni, ze podzielasz moja fascynacje ruinami. Przyjedz, przyjacielu, a chetnie wybiore sie tam jeszcze raz w Twoim towarzystwie. Biore na siebie targowanie sie i odpedzanie dzieci.
ReplyDeleteWitam Sahar. Znajomosc jezyka to sprawa rzeczywiscie przydatna przy zwiedzaniu Syrii, ktora, mimo swoich licznych wad, zwiedzenia warta jest. Zapraszam do czestszego dzielenia sie wrazeniami kogos, kto ma o tym balaganie wieksze pojecie niz nasze stale grono.
Magda, Magda...
ReplyDeleteZabila mi cwieka, dzielac sie tylko swoim imieniem i kilkoma milymi slowami. Skromny matrerial do analizy.
Biorac pod uwage dlugosc wiadomosci, stawialbym na moja ulubiona promotorke z UG ;P Choc zwykla ona pisac 'pozdrawiam', nie 'pozdrowienia'. To ci zagadka.
Bede wdzieczny za potwierdzenie lub obalenie powyzszych domyslow.
Pozdrawiam,
M.