Poniedziałek, 10 listopada 2009, 8:13 rano
Z uwagi na mnóstwo notatek, które domagają się przelania na ekran i w związku z tym, że słońce znów, mimo wczesnej po
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEihJOhvPafJ0P7Nb51ohT0ZsU6hFu7xqjxcwYgVPgYNOKvnanh3lyZkOb7PCIJ4pfgq9BArh609Pa4x7hRg29GnYsMOe5yOkcterHohHp9DniwJ8SlEeB-byA3Ygp1kMcsh6tYUqyyCkXE/s320/S6302436.JPG)
ry, przygrzewa przyjemnie, zabieram się do pisania o porze dość nietypowej. Lekcje zaczynam dopiero za pół godziny, szkoda byłoby, jak to mam w zwyczaju, przeleniuchować ten czas. Życie jest krótkie… Kontynuować będę podczas kolejnych wolnych lekcji.
Czwartek, 29 października, bo do niego musze się cofnąć, był z dwóch powodów dniem pogodnego koszmaru. Po pierwsze, świętowaliśmy w szkole Halloween. Po drugie, szkoła wysłała nas, gdzie w tym wypadku jako nas określam zagranicznych nauczycieli, w trakcie lekcji na bezpłatna wycieczkę krajoznawczą do urzędu imigracyjnego. Byłbym zapomniał, Renata nie została zaproszona na wycieczkę, podobnie jak Katie, partnerka Jareda. W końcu to tylko żony, kto by chciał ich podpisu pod jakimiś ważnymi dokumentami. Wystarczy, że są w papierach wpisane jako nasze podopieczne.
Obie imprezy odbywały się w dużym stopniu symultanicznie, pozwolę sobie jednak omówić je osobno. Zastanawiałem się wprawdzie, czy nie przebrać się halloweenowo już rano i w ten sposób ich nie połączyć, uznałem jednak, że niemądrze byłoby być deportowanym za wyglądanie wampirycznie czy zombiastycznie w budynku rządowym, pod nieruchomym, lecz czujnym okiem uwieczni
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhNDkK5LYghHP8f3KL2zQ5rZV0qAITuGMIpvpqVR8bagvvDOLzbAVZx49-sahESvUNXlezyV5_nh-qo4YyRKslnqGX4MsrXqtv_tPhNA_LFeCh9wWXmxa-h4o3B6ny6Pt4GxdvrDULWmqw/s320/S6302474.JPG)
onego na wszechobecnych fotografiach prezydenta.
First things first zatem. Wesoła gromadka nauczycieli zebrała się, po odbyciu mniej więcej trzech lekcji, w hallu i sprawnie zasiadła w naszym najlepszym szkolnym busiku, zwykle zarezerwowanym dla dr Fadii i nielicznych szczęśliwców zamieszkałych w pobliżu jej domostwa. Najlepszy szkolny kierowca powiózł nas do centrum, zostawił na chwile w pasażu pełnym sklepików ze świeżymi sokami owocowymi i koktailami, by zaparkować wehikuł, po czym poprowadził do niepozornego, wbrew pozorom, budynku, na którym nie dostrzegłem nawet tablicy z nazwą urzędu. Trudno za to było nie dostrzec ogromnej, choć nadgryzionej zębem czasu, tablicy z po angielsku zapisanym arabskim nazwiskiem i imponującym podpisem ‘NEUROPSYCHIATRIST’. Warto wiedzieć, gdzie urzęduje, jeszcze kilka miesięcy w tym kraju i możemy być zmuszeni do skorzystania z jego usług. Na podróży windą zeszło nam dobre kilka minut. Żeby nie nadwyrężyć wysłużonej maszynerii, podzieliliśmy się na trzyosobowe grupy. Pierwsza grupa śmiałków powoli ruszyła w górę. Kiedy drzwi na powrót się otworzyły, znów ujrzeliśmy i
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZN5u-fWVZFr2bfG0-Q7Y-0tJRsAb5snA09qH29-I4XNNObpiZJIMwDM5QnV4v07_6PsLTfhviEP3-KyYG004_KW5m6GsuQCWPJg4_32PX9YW7Em4u_vVbhyC1BUgwpjo0hcR7U4Pf-Gg/s320/S6302445.JPG)
ch twarze, tym razem nieco zdziwione. Teleport nie zadziałał. Chyba nie dość szybko nacisnęli przycisk otwierania drzwi na górze. Jak to jednak mówią, jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Lepiej przejechać się kilka razy w górę i w dół niż nieopatrzenie wcisnąć przycisk autodestrukcji i stworzyć trzy wakaty w NSA. W końcu cała drużyna znalazła się na trzecim piętrze. Szliśmy przez chwilę ciasnym kafkowskim urzędowym korytarzem ciekawie zaglądając do mijanych pomieszczeń biurowych. Musieliśmy chyba trafić na czas przerwy śniadaniowej, kawowej lub lunchowej, bo pracownicy nie wyglądali na specjalnie zajętych. Albo po prostu są tak wydajni, że po jedenastej wszystkie wnioski są już wypełnione,
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqpF9dRsv_SdW5X9ZgxadQxxbNDGihgnpDWcMf3eny0vwrmH4WJ3lOs_k-VUoUjGr0kXWtOIWrknYS62OtMW8l1UMBSDy6Aqb7o_MWWTiwzLiE8OnCetrxVZao_63q4MSjMuZMjPGddjo/s320/S6302479.JPG)
podpisane, ostemplowane, zapakowane do teczek i umieszczone w plikach (tych literalnych i namacalnych, nie komputerowych), czyli generalnie nieczynne bo zamknięte, czas na przerwę – czas na kitkat. Dotarliśmy ostatecznie do małego pomieszczenia zajętego przez kilku panów i chaos papierów, wniosków, akt i innych tajemniczych ksiąg. Nie pamiętam, czy w przybytku tym znajdował się komputer – jeśli tak, to służy prawdopodobnie do gry w pasjansa. Internet najpewniej jeszcze nie zawitał w gościnne progi urzędu imigracyjnego, a komputerowa baza danych to przecież jakiś kapitalistyczny wymysł i narzędzie diabła. Nas w każdym razie poproszono o złożenie podpisu w jakiejś opasłej księdze. Nasze wnioski wizowe gdzieś tam się walały po biurku, taki dobry omen. Widziałem nawet nasze zdjęcia. Było trochę zamieszania i tłumionego śmiechu z naszych nazwisk odczytywanych przez urzędników, ale ogólnie rzecz biorąc wszystko poszło sprawnie. A Georgianne tak naprawdę ma na imię Jennifer (Georgianne to drugie imię, którym się posługuje), poznaliśmy jej sekret, he he. Podpisy znalazły się w księdze, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem większość dała za wygraną i wybrała schody. Z pasz
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiSYthW0ISX5AFYSVr5wTGrMgf9CM9aIJWnWAoYqJhYaATI8vfD6kl0D9cXqHZZjLsmXeHtiyuq6r_i3-MHcf4qqeuK7yeyL37B8vQ-IN1E6_CmPWmvb0y2tUKpEVU8BHQh669bPuazTH8/s320/S6302442.JPG)
portami jest, jak było. Wedle informacji na wizie po piętnastu dniach od przyjazdu (czyli półtora miesiąca temu) powinniśmy zgłosić się do urzędu i, jak sądzę, jakoś tę wizytę uwiecznić – stempelkiem, podpisikiem, naklejeczką. Nic z tych rzeczy. Nasze dane gdzieś są, ale najprawdopodobniej panowie władza już jutro nie będą w stanie ich odnaleźć w swoim własnym pokoju. W to, żeby informacja o stanie naszych wiz dotarła do urzędu celnego na granicy, nie wierzę. Oby więc stempelki nie były istotne.
Wykorzystując rozleniwiająca atmosferę wycieczki i bliskość licznych monotematycznych sklepików, uraczyliśmy się świeżymi sokami owocowymi. Po czym zgłodnieliśmy i namówiliśmy kierowcę, żeby w drodze powrotnej do szkoły zatrzymał się na popas w dzielnicy Al Sabil, gdzie mieści się cały rządek restauracyjek i jadłodajni zrzeszonych pod tajemnicza nazwa Slav. Po porządnym syryjskim lunchu zwieńczonym wspaniałą i jak zwykle szatańsko mocną kawą, wróciliśmy, by zmierzyć się z imprezą halloweenową.
Na powyzszych fotografiach widzicie:
ReplyDelete1. waszego oddanego narratora
2. Indiane Jonesa przebranego za Olivera
3. moich drogich uczniow z klasy czwartej
4. Toma we wlasnorecznie wymalowanej (w autobusie, w drodze do szkoly) halloweenowej koszulce
5. pania od matematyki, w ktorej sie z Renata skrycie podkochujemy
Haha, rewelacyjnie Oliwer wygląda pod tym kapeluszem w tle zdjęcia nr 4. :D Oliwerze, dobra rada dla Ciebie: na zdjęciu nierzadko można lepiej wyjść kiedy jest się uśmiechniętym! :P
ReplyDeleteDo podkochiwania się w pani od matematyki z pewnością nie dołączę - koszmarne rurki + jeszcze te buty = brrr, zgroza. Chyba że na żywca wypada lepiej, kiedy prezentuje swoje ukryte talenty (np. matematykę).
Wyjątkowo rozbawiła mnie ta notka. Wprawdzie nie sturlałam się ze śmiechu na podłogę jak w trakcie oglądania trailera "2012". Tyle że w tamtym wypadku przyczyną niekontrolowanego chichotu było przekroczenie granic kuriozum w przywołanym dziele sztuki filmowej. Tutaj bawi mnie "wesołe poczucie humoru", mówiąc językiem Doroty Masłowskiej :)
ReplyDeleteKochany J, bede bronic swojego obiektu westchnien !!! Ona jest przesliczna!!!!! i ma duzo ukrytych talentow :P
ReplyDeleteZawsze sie czepiasz tych rurek. Buty faktycznie moglaby zmienic na wysokie i opinajace lydke. Ale gdybys ja widzial z wielka drewniana ekierka...
ReplyDeleteTaki ze mnie czasem wesolek, sowizdrzal, rzeklbym nawet :P