Tuesday, November 17, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.26

Piątek, 13 listopada 2009, dwadzieścia po jedenastej wieczorem

Zmęczony pełnym wrażeń dniem, zaraz po powrocie ze szkoły uciąłem sobie drzemkę. Obudził mnie sygnał wiadomości od Juriusza. Dojechał do pobliskiego Hotelu Pullman, pod którym mieliśmy się spotkać. Radzi sobie dzielny rodak w nie zawsze łatwej dla przyjezdnych Syrii, spodziewałem się go jakieś pół godziny później. Czem prędzej wzułem buty i pospieszyłem do hotelu.

Skąd wziął się u nas Juriusz? Nietypowa historia, biorąc pod uwagę mój dystans do ludzi i niespieszny sposób ich poznawania. Po raz pierwszy i jedyny spotkaliśmy się przed koncertem Rammsteina w Katowicach, bodajże w roku 2004. Znaliśmy się pobieżnie z marilynmansonowego forum internetowego, na którym przez krótki czas bywałem. Pamiętam, że miał w awatarku przekreślony krzyż… Postanowiliśmy wtedy umówić się na piwo przed pójściem do Spodka. Szybko okazało się, że oprócz tego, że możemy się razem kulturalnie napić i zapalić, równie przyjemnie rozmawia nam się o Vonnegucie (pamiętam, byłem wtedy świeżo po lekturze ‘Kociej kołyski’). Wspomniane forum, jak i fora i portale społecznościowe ogólnie, szybko przestały mnie intelektualnie stymulować (brzmi to trochę arogancko – powiedzmy: przestały mnie interesować), co nie zmieniło się aż do dziś (nie, nie mam profilu na naszej klasie), od czasu do czasu zaglądałem natomiast na blog Juriusza. Z przyjemnością czytałem jego reportaż z podróży do Indii, który utwierdził mnie w przekonaniu, że prędzej czy później muszę się tam wybrać. W którymś momencie prawie udało nam się spotkać w Chinach, ale ostatecznie warunki czasoprzestrzenne okazały się temu nie sprzyjać. Aż tu nagle okazało się, że Juriusz wyrusza w podróż po Bliskim Wschodzie. Takiej podarowanej przez los okazji na spotkanie nie mogliśmy już nie wykorzystać. Umówiliśmy się wstępnie na przełom października i listopada. Gdzieś między Libanem a Jordanią, kolejnymi przystankami na trasie naszego gościa, doprecyzowaliśmy termin na 29 października. I oto maszerowałem spiesznie w stronę najlepszego hotelu w naszej dzielnicy, nie myśląc tym razem wcale o jego niezłej restauracji (to tam zabrał nas Mazen pierwszego dnia naszego pobytu w Aleppo i, mimo ramadanu, zajadał się zupa cebulową, świetną swoją drogą).

Juriusz rzeczywiście był już na miejscu. Udało mu się ominąć pułapki zastawione przez taryfiarzy chcących go, zgodnie ze stawką dla amerykańskich turystów, zawieźć do centrum miasta. Dojechał tam sprytnie autobusem, po czym złapał taksówkę do Shahba Adime. Nie zmienił się, na pierwszy rzut oka, przez te pięć lat. Tylko włosy trochę mu się skróciły. Nawet jednak, gdyby zafundował sobie operację plastyczną, rozpoznałbym go zapewne po potężnych zabłoconych glanach i turystycznym plecaku. Niewielu widuje się w Halabie backpackersów. Swoją drogą zmyślnie się spakował. Zmieścił się chyba w 16 kilogramach. Ja po Szwecji zasuwałem z dwudziestoma czterema na plecach, co – nawet biorąc pod uwagę namiot, śpiwór, maszynkę do gotowania i pokaźny zapas prowiantu – było wartością zbyt wysoką.

Mimo kontuzji Renaty, postanowiliśmy zacząć wspólne włóczenie się po Aleppo już tego wieczora, a że zbliżała się pora kolacji, zaczęliśmy zwiedzanie od jednej z sympatycznych restauracyjek w Al Aziziah.

No właśnie, kontuzja Renaty. Biedactwo, schodziło dnia poprzedniego po schodach do szkolnego bufetu po kanapkę, liczyło monety i nie zauważyło, że do podłogi jeszcze dwa schodki. Chrup, poszła kostka. Siedziałem wtedy w pokoju nauczycielskim, przyszła do mnie Angela, zbliżająca się do przejścia na emeryturę Brytyjka, która wyszła za Syryjczyka, świetna bibliotekarka, i poinformowała mnie, że moja żona poślizgnęła się i cierpi teraz. Kiedy dotarłem na miejsce wypadku, wokół Renaty krzątało się już kilka osób. Właściwie sprawa nie przedstawiała się poważnie, ale szkolna pielęgniarka postanowiła zabrać ją do szpitala na prześwietlenie. Pewnie chciała się wyrwać ze szkoły. Mnie kazała zostać. Moja dzielna (albo opanowana przez pracoholizm) żona wróciła po godzinie z opatrunkiem i informacją, że to zwichnięcie z pękniętą torebką stawową. Chodzi w każdym razie powoli, muszę się dostrajać do jej tempa jak do przedszkolaków z przedszkola Montessori na wycieczkach.

Restauracja, do której się wybraliśmy, znajduje się w szeregu czterech chyba lokali serwujących shawarmę. Z konkurencją wygrywa jednoznacznie, oferując możliwość spokojnego biesiadowania przy stoliku, w przeciwieństwie do sąsiadów, którzy stawiają na sprzedaż na wynos. Obsługa, co akurat nie jest czymś wyjątkowym, ma hyzia na punkcie piłki nożnej, stąd w środowe wieczory można tu liczyć na któryś z meczów Ligi Mistrzów. Ba, któryś! Właściwie, jeśli ładnie poprosić szefa (czyli gościa, który w danej chwili trzyma pilota), można wybrać sobie najatrakcyjniejszy mecz. Tu nie Polska, gdzie kibice zadowalają się tym, co jacyś tajemniczy smutni panowie z zarządu stacji dla nich wybrali, o ile w ogóle udało im się nabyć jakiekolwiek prawa do transmisji. Za rozsądną opłatą uzyskuje się w Syrii dostęp do dziewięciu kanałów sportowych zorientowanych przede wszystkim na futbol. Kilka tygodni temu udało nam się trafić tu, kiedy Bayern grał z Juventusem. Panowie byli tak zachwyceni faktem, że Renata jest zainteresowana piłką nożną, że zapomnieli chyba, który mecz chcieli oglądać i natychmiast włączyli ten odpowiedni. Chwilę później, podczas prezentacji drużyn, jeden przez drugiego – odpowiednio głośno, żebyśmy na pewno słyszeli – rzucali nazwiskami piłkarzy, a na interesujące sytuacje reagowali chyba jeszcze żywiej niż zwykle. Jakby powyższego było mało, restauracja szczyci się też dość szerokim i zróżnicowanym menu, co z uwagi na juriuszową niechęć do mięsa było dzisiejszego wieczora istotne. Udało nam się chyba skomponować ciekawą kolację. Odkryliśmy przy okazji, że dzielimy ze sobą sentyment do ayranu, lekko słonawego napoju podobnego do kefiru czy maślanki. Szczególnie przepada za nim Oliver, który w Polsce nigdy nie pałał szczególną sympatią do tego typu pochodnych mleka.

Po kolacji zajrzeliśmy do pobliskiego wypróbowanego sklepiku z sokami i koktajlami owocowymi i, w ramach zdrowego i odświeżającego deseru, poprosiliśmy o świeży sok z pomarańczy. W Damaszku ta przyjemność kosztuje około 70 lir, tu – 35. Innymi słowy, za równowartość dwóch złotych miły pan chwyta za pomarańcze i preparuje je, jedna za drugą, przy kliencie, klimatycznym ręcznym wyciskaczem. Bez cukru, bez konserwantów i sztucznych barwników. Tak proste, a jednocześnie tak niesamowite. Dla tego zimnego kwaskowego soku gotów jestem z przyjemnością rezygnować z coli…

Sącząc powyższy nektar, dość długo jeszcze spacerowaliśmy po Al Aziziah. Dotychczas chyba tylko pobieżnie wspominałem o tej części Aleppo, jednej z dwóch głównych dzielnic chrześcijańskich. Aziziah należy do centrum miasta, czego nie sposób nie zauważyć porównując ją choćby do naszej spokojnej Shahba. Pod względem wybujałości architektonicznej pozostaje daleko w tyle za naszpikowanym wieżowcami rozległym i ameboidalnym centrum Guangzhou, podobnie jednak jak Kantońska metropolia, tętni życiem obracającym się wokół jedzenia i zakupów. Sklepy i knajpki ciągną się tu długimi rzędami wzdłuż zaniedbanych ulic. W witrynach większości z nich wywieszone są plansze z napisem ‘sold’, co nie ma chyba świadczyć ani o kryzysie (‘lokal sprzedany’) ani o okresie wyjątkowej prosperity (‘towar wyprzedano’), ale o wiecznej promocji (zamiast ‘sold’ niechybnie miało być ‘sale’). Kto by jednak zwracał na promocje, skoro ceny i tak z natury rzeczy podlegają ugruntowanej wielowiekową tradycją negocjacji.

Uwagę miłośnika wszelkiego retro, czyli mnie na przykład, przykuwają niezmiennie stare samochody, niektóre liczące sobie przynajmniej pół wieku. Kiedy przyjechałem do Aleppo, mając świeżo w pamięci wizytę w cudownym retro Sztokholmie, wydało mi się, że moda na stare auta przeniknęła do Syrii szybciej niż do Polski. Nie tu jednak, po zastanowieniu mogę stwierdzić, leży pies pogrzebany. Wygląda na to, że wiekowymi mercedesami, austinami, chevroletami czy innymi klimatycznymi wehikułami z wymyślnymi figurkami na masce, których nazw w życiu nie słyszałem, wożą się nie snobistyczni milionerzy czy choćby zblazowani artyści. Daleki od ideału stan większości z nich świadczy o tym, że stanowią środek transportu najwyżej dla klasy średniej. Stare samochody sprowadza się tu chyba ze względu na korzystne warunki finansowe takiej operacji. Ceny używanych aut w Stanach są stosunkowo niskie, a spalanie miliarda litrów paliwa na setkę przez tamtejsze krążowniki szos nie stanowi problemu dla przeciętnie zamożnego Syryjczyka.

Kiedy ochłonie się już po pierwszym uderzeniu zgiełku i tłoku Al Aziziah i nacieszy się oczy pojazdami, których drzwiczki otwierają się w stronę kierunku jazdy, można zacząć przyglądać się jej uważniej i bardziej świadomie. Szybko dostrzeże się wtedy liczne, mniej lub bardziej oczywiste, przejawy jej chrześcijańskiego zorientowania. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że chrześcijanie stanowią około dziesięciu procent populacji Halabu, a większość z nich mieszka pewnie właśnie tu, trudno się dziwić zagęszczeniu kościołów równemu chyba średniej polskiej. Wciąż jednak, jak w całym Aleppo, nie sposób prawie znaleźć miejsca, z którego nie byłoby widać choćby jednego skąpanego w bladozielonym świetle meczetu. W miejsce, z którego nie słychać żadnego muezzina, nawet w Aziziah, nie wierzę. Zabawna jest historia potężnego meczetu Atawhid o czterech minaretach. Ponoć zbudowano go celowo w samym środku kwadratu, którego wierzchołki stanowią cztery kościoły chrześcijańskie. Mimo tego typu drobnych złośliwości, wszystko wskazuje na to, że generalnie tutejsi muzułmanie i chrześcijanie żyją w zgodzie.

Wydaje mi się, że z kilku powodów tutejsza wiara jest znacznie żywsza od wiary, którą określę jako europejską. Duży wpływ na to wywiera prawdopodobnie, może nieco paradoksalnie, dominacja islamu. Chrześcijanie są w zdecydowanej mniejszości, i – jak to mniejszość – pozostają ze sobą w znacznie bliższych i bardziej złożonych relacjach. Spotykają się na mszach i po nich, mieszkają po sąsiedzku otoczeni przez muzułmanów – w naturalny sposób wynosi to ich wiarę na znacznie wyższą pozycję w hierarchii wartości niż u Europejczyków. Zastanawiam się ciągle, czy na tutejszą religijność wpływ ma poziom edukacji, z pewnością niższy w naszych stronach. Bez wahania jednak mogę stwierdzić, że inne są tu tradycje wychowania w wierze jako takiej, czy to chrześcijańskiej, czy muzułmańskiej. Wydaje się, że ateistów w Aleppo nie ma. Oczywiście, pewnie ten i ów doszli do wniosku, że boga nie ma, ale nie jest to zjawisko ani tak powszechne, ani tak jawne jak w Europie. Człowiek w dużej mierze rodzi się tu i umiera jako wyznawca religii swoich rodziców. Nawet jeśli zwątpi, nie ma raczej możliwości, a przede wszystkim potrzeby, informowania wszystkich wokół o swoim odkryciu. Może i nie wierzy, ale wciąż mieszka w takiej, a nie innej dzielnicy, przestrzega postu czy ramadanu (przynajmniej publicznie), poślubia osobę odpowiedniego wyznania. Mogłoby się wydawać, że jeśli jest się chrześcijaninem lub żydem, lepiej w krajach zdominowanych przez islam zachować to dla siebie. Wedle dobrych rad przewodnika lonely planet jednak, znacznie lepiej widziane są powyższe , niż ateizm. Pomijając wszelkie bzdurne konflikty, owe trzy religie chwalą tego samego boga. Nieuprzedzeni do świata zachodniego (i do Izraela, o ile są tacy) muzułmanie widzą więc w wyznawcach pozostałych dwóch religii pewnego rodzaju braci w wierze, a przynajmniej kuzynów. Co światlejsi mogą nawet stwierdzić, że wszyscy podążają do tego samego celu, tyle że różnymi drogami. Ateizm natomiast ze swej natury przeczy egzystencji samego boga. A to już, nawiązując do ‘Jabłek Adama’, gruby nietakt.

O jeszcze jednym elemencie chrześcijańskości Al Aziziah muszę napomknąć. Dewocjonalia. W wielu sklepach nabyć można wszelakie święte figurki, wisiorki, krzyże, obrazki, puzderka, różańce i czego tylko wielbiąca Pana dusza zapragnie. W tym również naklejki, na przykład z rybą, którymi można przyozdobić swoje auto, co też wielu tutejszych chętnie czyni. Sprawia cały ten święty asortyment niezaprzeczalnie kiczowe wrażenie, i swojskie nieco. Można się poczuć jak w Polsce. Á propos swojskości, właśnie w dzielnicy chrześcijańskiej dostrzegliśmy pewnego dnia bociana. Przechadzał się jakby nigdy nic po zaśmieconym chodniku, nie próbował nawet uciekać, kiedy błyskawicznie wyciągnąłem aparat, by go uwiecznić na fotografii. Po chwili skonstatowałem, że to żywa maskotka pobliskiego sklepu zoologicznego. Sprzedawca potwierdził moje domysły, jednak jako że nie mówił po angielsku, historia ptaka pozostała dla mnie tajemnicą. Spadł pewnie kiedyś w Aleppo zmęczony lotem do ciepłych krajów, albo uznał, że tu jest już wystarczająco ciepło, i zajęli się nim miłosierni chrześcijanie. Ciekawe, czy podcięli mu skrzydła, żeby na dłużej zatrzymać miłego gościa…

Po powrocie do domu i wieczornym czytaniu ‘Tomka na Czarnym Lądzie’, zasiedliśmy w trójkę przy ogrodowym stoliku przed domem. Jesień powoli daje już o sobie znać. Kwiaty kwitną już rzadziej i nie tak bujnie, słońce nieco zbladło, chętniej też otula się ciężkimi stalowoszarymi chmurami. W ciągu ostatnich kilku tygodni właściwie nie padało, ale deszcz, to lekko mżący, to ulewny, pojawił się dziś w Aleppo razem z Juriuszem. Tym przyjemniej było otworzyć trójkątną butelczynę whiskey Grant’s i, opróżniając ją niespiesznie, ale i bez ociągania, oraz delektując się miejscowymi tanimi papierosami, patrzeć na ulatujące powoli w górę kółka dymu wypuszczane przez naszego gościa i entuzjastycznie snuć nocną rozmowę.

2 comments:

  1. Fotki w marnej dzis jakosci, ale zalezalo mi na mozliwie obszernym zilustrowaniu zagadnienia retro samochodow. I bociana.

    ReplyDelete
  2. Freud właśnie potwierdził, że religia jest iluzją, ale nie do końca uczciwie to brzmi z ust kogoś, kto okazał się taką dziwką GoogleAds jak on. :P

    ReplyDelete