Noc z piątku, 20 listopada na sobotę, 21 listopada 2009, pół do pierwszej
Co jakiś czas po naszym pięknym, acz ponurym kraju po raz kolejny przetacza się ożywiona dyskusja na wyświechtany temat legalizacji narkotyków. Zalegalizować miękkie narkotyki, czy tez nie? Wszystko zdaje się jednoznacznie wskazywać na odpowiedź twierdzącą. Pod którą się podpisuję. Zachowując jednak tradycyjnie dystans tak do świata, jak i do siebie i swoich poglądów, potrafię chyba zrozumieć w pewnym stopniu racje drugiej strony. Tak jak moralnie mogę się zgodzić z punktem widzenia wegetarian czy wegan. A może i frutarian. A może i tych, co to żywią się światłem. Piękni
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgI-CvtY5UpN9J3vMrQ8yhOflDtzpw0SGiMygasuK2hqYusUuk3345YalgiDMQPS89kFUch712qXwrsIpebx2R1jcnv0NgwWO366VRL3GgIGQrRBvoUIzdyKOV8RxFvxONlErzxwhsGC50/s320/S6302517.JPG)
e, w ośmiu zdaniach wypowiedziałem się na temat kilku kwestii, z których każda warta jest zapewne lat studiów. Ale nie o tym być miało. Jeśli więc jednak miękkie narkotyki pozostać mają nielegalnymi, wnoszę o zdelegalizowanie kawy. Nie jestem szczególnie podatny na działanie kofeiny. Ileż to razy, w liceum czy na studiach, wychylałem kubek czarnego napoju – kubek nie byle jaki, bo mój ulubiony, półlitrowy, co to żem go od cioci dostał – zabierałem się do nauki, przerabiałem dwie czy trzy strony notatek, po czym budziłem się rano. Ileż to razy mój drogi Bartek dziwił się, że po spożywanej litrami coli, wieczorem raczę się jeszcze kawą i potrafię zasnąć. Potrafię, wielkie mi rzeczy, jakby to wymagało ode mnie wysiłku. Ale te syryjskie szatany to co innego. Niby małe to i niepozorne. Niby jeden solidny łyk, i kawy nie ma. Ale, posiłkując się znów Bartkiem i jednym z jego tysiąca jeden powiedzonek, kąsa w czaszkę. Podczas dzisiejszej wizyty w kawiarence jak zwykle poprosiłem o podwójną czarną. Potem rozziewana Renata zamówiła jedną na obudzenie, więc się z przyjemnością przyłączyłem. Potem odziedziczyłem połowę jej filiżanki, której nie zdołała dopić, mimo dosypania do niej tony cukru. Te niewinnie wyglądające trzy i pół naparstka wystarczyło, bym poczuł się jak po solidnym dropsie. Na tyle solidnym, by chciało mi się o tym pisać i marnować tym samym Wasz cenny czas. Nawet ta biedna bliskowschodnia muzyka, którą namiętnie raczą siebie i nas taksówkarze, jakoś dziś do mnie trafiła. I jeszcze te kule dyskotekowe w Al Mogambo… Delegalizujecie extasy, zdelegalizujcie i kawę, hipokryci.
Ale cofnijmy się po raz kolejny w czasie – do ostatniego dnia, który mieliśmy przyjemność w całości spędzić z Juriuszem. Sobota, 31 października. Plan na dziś – zakupy na souqu i zwiedzanie aleppańskiej cytadeli – najsławniejszego chyba zabytku miasta. Na souq postanowiliśmy wybrać się z Taymą, asystentką Renaty. Jak na Syryjkę nie spóźniła się bardzo, może z dwadzieścia minut, podczas których z zewnątrz podziwialiśmy monumentalną cytadelę. Może jednak warto było poczekać. Tayma zdawała się wiedzieć, co jest grane w Halabie. Poinformowała nas przekonująco pewnie, że cytadela otwarta jest dla zwiedzających do szóstej, więc – było chwilę po drugiej – śmiało możemy wybrać się na zakupy. Przed bramą souqu zarządziła, żebym złapał Olivera za rękę. Nie raz tam już byliśmy i nie wyglądało na to, by takie środki ostrożności były konieczne, ale w końcu to ona jest stąd. Ruszyliśmy więc za nią raźno. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Przepychaliśmy się przez kłębowisko kupców i kupujących, kluczyliśmy po zadaszonych bazarowych alejach, przeciskaliśmy się przez szczeliny tworzone na bieżąco przez kierowców ciężarówek, którzy chcieli udowodnić sobie i światu, że przez souq da się przejechać nie rozjeżdżając po drodze więcej niż trzech osób. W końcu się zatr
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqMkxNzwgCHbS5Hz4SZN26J9Q2BKtQNrisQH38yBM4AF1CDPdJwvOqO5u3ByOa3g5KQyoIhOWiUOnpQiItRfAhiQxZ_f51it_hK0x64Z8I4vQJxakqkpzbj_B8i2IPKzH944-YV_6ReKE/s320/S6302516.JPG)
zymaliśmy. Tayma się zgubiła… Zawróciliśmy. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Po raz kolejny trafiliśmy do wonnej części mięsnej, po raz kolejny mogliśmy się przyjrzeć kawałom mięsa higienicznie zwisającym z zardzewiałych haków i ociekających na bruk, po raz kolejny podziwiać mogliśmy kunszt pana rzeźnika oprawiającego krówkę. Wyłapałem też dzięki tej wędrówce tekst jednego ze sprzedawców, który, nie wiedzieć czemu, sprawił, że poczułem się jak w komputerowym erpegu pokroju Wiedźmina. Idę więc sobie przez targ, aż tu z jednej lokacji rozlega się ‘Do you want to spend some money here?’. Wystarczy kliknąć ‘yes’, otwiera się okno sprzedaży i już można kupić sobie jakiś porządny miecz albo uzupełnić zapasy eliksirów, może i jakiś subquest się trafi… Z innego kupca zadrwił chyba jego nauczyciel angielskiego – ‘It’s very expensive!’, zachwalał swój towar… Tayma w końcu dała za wygraną i spytała kogoś o drogę. Po chwili zboczyliśmy z głównej alei, skręciliśmy, znów skręciliśmy, skręciliśmy, zrobiło się pusto, wspięliśmy się po stromych schodach, weszliśmy do jakiegoś cichego hallu i… Tak, trafiliśmy do najlepiej ukrytego sklepu na souqu! Renata i Juriusz zaczęli przebierać w chustach i szalach, ja z Oliverem rozglądaliśmy się po licznych półkach pozapychanych prawie wszystkim, czego dusza zapragnie, nawet pamiątkami z Egiptu. Oliver chce sprawić sobie arabski sztylet. Bron biała była niestety w tym sklepie tandetna, droga lub obie odpowiedzi poprawne. Fajki shisha też nie były zbyt przekonujące. Szale natomiast zostały nabyte. Zmęczeni już porządnie zgiełkiem targu, udaliśmy się do cytadeli.
Tayma, mimo szczerych chęci, i tu wyprowadziła nas w maliny. Była czwarta i cytadelę właśnie zamykano. Nic tu po nas, skonstatowaliśmy, i, doszedłszy do najbliższej pustawej ale potencjalnie taksówkowej ulicy, zaczęliśmy machać. Na początek wymachaliśmy jakieś dzieci, które zbliżały się do nas coraz bardziej i bardziej, po czym zaczęły coś do nas rozmawiać. Były ewidentnie rozbawione sytuacją, chciały nas chyba nawet gdzieś zaprowadzić. Na szczęście, kiedy zaczęły mówić o pieniądzach, pojawiła się taksówka. Kierowca wyjaśnił im, żeby zapomniały o swojej doli za dotrzymywanie nam towarzystwa podczas machania i ruszył raźno.
Wysiedliśmy zaraz po tym, jak mignęła nam przez okno knajpka serwująca falafel, jedna z lepszych, jakie znamy. Jako że falafel urósł w ostatnim czasie do rangi mojego ulubionego syryjskiego jedzenia, pozwolę sobie na kilka słów na jego temat. Falafel jako taki to, jak już chyba wspominałem, smażone na głębokim oleju krążki z grochu włoskiego. Smakują trochę jak dobrze przyrządzone kotleciki sojowe. Same chrupiące krążki
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiQctZS_61BlGayFpE9qbKU_Zyi5smeNTuqA_KSiBB54BNqUNY7WGL7vHZEhwsOyOfu6XfnYxhp9T8OreeEr33eppi6AUmTuPHqzYVqZ1pRwhyLnUPuKJFrZippDEGfhDwN9P3bGaWkcIo/s320/S6302518.JPG)
są niezłe, choć dla mnie nieco za suche. Oliver natomiast preferuje je w tej właśnie formie. Pełnię swojego potencjału ujawniają, gdy rozetrzeć je i zawinąć w placek khoobz czy dwa, ze świeżą kapustą, pomidorami i liśćmi mięty polanymi obficie sosem. Cała ta przyjemność kosztuje zaledwie 20-25 lir, czyli jakieś 2,5 złotego. Zestaw z ayranem, który wystarcza, żeby solidnie i zdrowo się najeść, kosztuje jakieś 4 złote. Falafelownia, która zainspirowała nas do opuszczenia taksówki, za tę cenę oferuje coś jeszcze. Można mianowicie nabyć sandwich i stanąć sobie w towarzystwie miejscowych przy stoliku uginającym się pod misami świeżych warzyw, pikli i różnorakich sosów. Czyli, po zachodniemu – bar sałatkowy gratis. Tym razem, znużeni porządnie, wspięliśmy się jednak po schodach, by w pustej sali zasiąść przy stoliku. Nie całkiem pustej. Przy innym stoliku siedziała sobie para. Ona – zawinięta w chustę, on – palący papierosa i udający, że jej nie zauważa. Znaczy się randka. Coś nam jednak nie pasowało. Tak sami, w pustej sali? A jakby im coś do głowy strzeliło i zaczęli uprawiać seks na stole? Wszak to okazja czyni złodzieja, czy to kosztowności, czy cnót. Sprawa się wyjaśniła, gdy rozejrzeliśmy się uważniej. W drugim końcu sali, ukryty dyskretnie w cieniu, leniwie ćmił papierosa pan przyzwoitka. Uspokojeni jego obecnością, zabraliśmy się do posiłku.
Mimo, że jutro trzeba wstać wcześnie, postanowiliśmy dzielnie kultywować nową świecką tradycję i poświęcić choć kawałek nocy na konwersację. Tym razem, odpowiedzialnie, skończyło się na egipskim piwie Stella. Znacznie lepsze niż Meister. Trzeba było nabyć więcej.
Włóczenie się po souqu nie wyszło na dobre Renacie. Fiolet na nodze rozprzestrzenił się nieco. To chyba raczej źle. Powinna, jak na moje oko, raz jeszcze udać się do szpitala na konsultację. Lepsza konsultacja niż amputacja, jak to się mówi. Albo i się nie mówi – ale fajnie się rymuje.
Akurat jestem świeżo po przejściu Pathologic (nie chwaląc się, he he!), więc dość mocno siedzę w klimatach okołomięsnych, bardzo interesujące zdjęcia! :D
ReplyDeleteCóż, gdyby się nie spożywało Coli w tak gigantycznych ilościach, może zwykła kawa by lepiej działała... Przypomina mi się odcinek Laboratorium Dextera o kawie. :P
Poza tym nie poznaję kolegi, już zaczął okołogrowe metafory, a nie pociągnął dalej i nie napisał, że znaleźli sekret dający więcej punktów, lepszy sprzęt i może dodatkowe życia.
Kwestia tamtejszej muzyki wydaje się dość interesująca, jest to raczej jakieś pop-disco-syrio czy coś bardziej tradycyjno-biesiadnego? Możecie polecić coś do wyjutubienia?
Seks na stole, jakie to niehigieniczne! :P
Gratulacje z nowego upgrade'u, ale LOLZ, teraz dopiero będziesz mógł podbudować swoje ego cyferkami (lub, zależnie od wyniku, miec nowy powód do pocięcia się), biorąc pod uwagę, że nawet otworzenie każdego pojedynczego wpisu i każdy refresh, a nawet komentowanie nabija licznik... :P
ReplyDeleteJesli moj dobrostan psychiczny zalezalby od ilosci odwiedzin strony i ilosci komentarzy, raczej nie dobrnalbym zywy do notki 29tej. Nie ilosc wszak, a jakosc. Na Ciebie, Umgenni, i Twoje slowa otuchy zawsze moge liczyc. Bywaj zdrow na ciele i umysle, cokolwiek mialoby to znaczyc.
ReplyDeleteAch, ach! Jak mogłeś! Oczywiście, że jeśli na umyśle to powinno być "bywaj niezdrów", co oczywiście znaczyłoby życzenie rychłej utraty PP i znalezienie upragnionego zapomnienia w łagodnych objęciach obłędu....
ReplyDeleteEch, rozmarzyłem się troszeczkę. :P
Co też ja widzę, drogi kamracie. Centralna reklama na stronie głosi: "Palenie zabija".Czyżbyś prowadził podprogową sondę (Twoje plastyczne obrazy dymu tytoniowego vs. medialny konkret), sprawdzając czemu mogą ulec Twoi czytelnicy i - być może również - jak wpłynie to na ich stosunek do śmierci?:)
ReplyDeleteJako wieloletnia kawoszka, której znajomi sprawili kiedyś prezent pod hasłem "Kawa i papierosy" (film na dvd plus tytułowe gadżety), zapowiadając wręcz, iż mogę liczyć na kroplówkę z kawą w najbliższym czasie, nigdy nie gustowałam jednak w zbyt mocnych odmianach, które zabijają wręcz smak i aromat. Niejednokrotnie popijałam kawę, przysypiając, podobnie jak zacny autor tego bloga. Obawiam się jednak, drogi Michale, że po prostu przekroczyliśmy normalne dawki, co nas skutecznie znieczuliło na działanie kofeiny.
Co ciekawe - od dłuższego czasu piję wyraźnie mniej kawy niż dotychczas. Wróciłam do herbaty. Do ogromnych ilości herbaty:)
Welly, welly, welly - well, jak rzekl Alex z Mechanicznej Pomaranczy. Ciesze sie, widzac Twoj komentarz. Znaczy pogloski o Twojej smierci byly nie mniej przesadzone od poglosek o smierci Twaina ;)
ReplyDeleteTrudno chyba zaprzeczyc, ze oba z pozwyzszych napojow maja swoje nieocenione zalety. Jak i tyton, z ktorego antyreklama nie mialem wiecej wspolnego niz z'women from Saudi Arabia, o ktorych ogloszenie kusi zwykle z dolu ekranu. Kusi chyba, dodac musze, dosc slabo. Eksperyment Reklama przyniosl mi jak dotad /chwila, sprawdze/ 81 centow dochodu. 10 osob kliknelo w reklamki. Przyznac sie - kto i w co? Tym lepiej moze. Wiecie przynajmniej, ze pisze dla Was, nie dla zysku (gdybym jeszcze mial wybor, toby dopiero bylo warte docenienia...).
Ja kliknąłem co najmniej raz, kiedy reklamowali jakąś wypaśniastą kabinę do higienicznego palenia w pomieszczeniach, pomyślałem, że może chcielibyście sobie coś takiego zamontować w domu - może się jeszcze pojawi!
ReplyDeleteA mnie sie nigdy takie fajne reklamy nie wyswietlaja... Moze ten system nie dostosowuje reklam do autora bloga, tylko do danego czytelnika? Stad u mnie ciagle to 'Women from Saudi Arabia' (co w tym wypadku tak mnie jako autorowi jak i mnie jako czytelnikowi chluby raczej nie przynosi)...
ReplyDeleteHmm... wcześniej miałem zagraniczne reklamy okołoblogotwórcze plus informacje o promocjach na obcy nam kulturowo Black Friday i coś po włosku; obecnie, wszystko po polsku, i tak zwykle to wygląda, dwie o kawie, jakieś konta w jakimś banku oraz oferty pracy z Irlandii. Myślę, że ten software stara się w miarę możliwości wyciągnąć coś z treści i dopasować to lokalizacji adresu IP użytkownika (jak pisałeś o paleniu to mogliśmy mieć okołotytoniowe reklamy); ponieważ piszemy po polsku, to pewnie dlatego reklamy anglojęzyczne jeśli się pojawiają są bardzo ogólne...
ReplyDelete