Friday, November 20, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.27

Noc z czwartku, 19 listopada na piątek, 20 listopada 2009, pół do pierwszej

Obudziwszy się rano, stwierdziliśmy z ulgą, że wciąż widzimy. Kupiłem tę 0,7 litrową butelkę markowego podobno soku z jęczmienia (jak George z ‘Czarnej Zmii’ błyskotliwie określił kiedyś whiskacza) za równowartość 30 złotych i nieco się obawiałem, że wieczorne ‘do widzenia’ może się rano okazać pełne ponurej ironii. Rozważałem nawet poważnie dokupienie kolejnej butelki innego trunku, żeby w razie konieczności zwalczyć zło złem, znaczy alkohol metylowy etylowym. Nic z tych rzeczy. Wstaliśmy pełni energii i żądzy przygód. Po śniadaniu w ogrodzie (w naszej piekarni pojawiły się w ostatnim czasie pyszne ciabatty świetnie komponujące się z jajecznicą albo serem i pomidorami), postanowiliśmy co taksiarz wyskoczy ruszyć do centrum, by jednego dnia zwiedzić Muzeum Narodowe i Wielki Meczet.

Pan w muzeum poinformował nas, że nieczynne bo zamknięte i że otwierają pół do pierwszej (twelve and a half, jak mawiają w Syrii). Spojrzeliśmy na zegarki i, zaskoczeni nieco, odparliśmy, że jest dwunasta trzydzieści coś. Na co on wyciągnął swój czasomierz i pokazał nam swoja 10.54, zdaje się. Nie było chyba sensu wdawać się w dyskusję, przestudiowaliśmy błyskawicznie mapkę i ruszyliśmy w stronę meczetu. Dlaczego musieliśmy ratować się mapką? No właśnie, noga Renaty jest z lekka fioletowa, stąd też mój prywatny gps, w jakże uroczym opakowaniu, musiałem zostawić w domu. Taki ze mnie niestety podróżnik – dar orientacji w przestrzeni nie został mi dany. Kiedy jestem zdany na siebie, świadomy niedoskonałości swojego mózgu skupiam się na zapamiętywaniu drogi i nieudolnych próbach ułożenia sobie jakiegoś planu okolicy. Ale po Aleppo poruszałem się do tej pory zawsze z Renatą, ona snadnie kontroluje nasze położenie i kierunek marszu, dzięki czemu ja mogę rozglądać się beztrosko po okolicy i chłonąć atmosferę Halabu. Stąd też, mimo że w tych rejonach bywałem nie raz, razem z Juriuszem odkrywałem je na nowo. Na szczęście z mapy, nawet tak marnej jak w lonelyplanetowym przewodniku, obaj umiemy korzystać, szybko więc wyznaczyliśmy sobie przybliżony kierunek marszu.

Szliśmy tak sobie po jednym z brudniejszych chyba rejonów Aleppo i debatowaliśmy nad zagadnieniem zmiany czasu. Rzeczywiście, słyszałem jakiś czas temu, że trzeba będzie przestawiać zegarki. Ale cały świat idzie chyba na łatwiznę i cofa ów lub przesuwa do przodu o jedną godzinę. Czyżby w Syrii uznano, że znacznie bardziej odjechanie będzie zmienić czas o, dajmy na to, o godzinę i trzydzieści osiem minut? No nic, pozachwycaliśmy się chwilę jakimiś, krowimi chyba, kośćmi zalegającymi ulicę zaraz przy krawężniku i zaparkowanych tamże samochodach, które nawet w niesamowitej i nieprzewidywalnej Syrii wywarły na nas niejakie wrażenie, aż żeśmy po fotce strzelili, po czym zatrzymaliśmy się przy meczecie. Nie wyglądał na specjalnie Wielki. Zapytaliśmy więc przypadkowego przechodnia, jak trafić do tego właściwego. Momentalnie zebrała się wokół nas grupka pomocnych tubylców. Podebatowali chwilę i ustalili, że najlepiej będzie taksówką. Z mapy wynikało, że jesteśmy nie dalej niż kilometr od celu, poprosiliśmy więc o sensowniejszy komentarz do sytuacji. Pomogło parę słów po arabsku. Uznali najwidoczniej, że skoro znam słowo sewi (prosto), to nie jestem aż tak bezmózgim człowiekiem zachodu, żeby się na tej prostej drodze zgubić. Faktycznie, takaż droga, oznaczona już po chwili drogowskazami i brudnawymi tablicami informującymi, że oto za chwilę otworzy się przed nami nie mniej brudny niż dotychczas kawał Aleppo objęty światowym dziedzictwem UNESCO, doprowadziła nas do jednego z wejść do souqu. Jak zawsze z przyjemnością się w niego zagłębiłem.

Klucząc po pustawych, z uwagi na piątek, uliczkach, trafiliśmy pod niepozorną bramę muzeum mydła. Aleppański przemysł mydlany wiąże się z tradycją sięgającą tysięcy lat. Mydło tutejsze niezmiennie wyrabia się z oliwy z oliwek z dodatkiem lauru. W związku z totalną naturalnością produktu, zapach jego jest dość charakterystyczny i diametralnie różny od tego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni od zawsze używając chemicznych perfumowanych odpowiedników prawdziwego mydła. Pachnie trochę jak masło z jakowego mleka palone w tybetańskich świątyniach. Jak jednak celnie zauważa przewodnik, mydeł z oliwy z oliwek używały Kleopatra, czy Zenobia. Jeśli było wystarczająco dobre dla nich, jest dobre i dla mnie. Kupiliśmy sobie na próbę opatrzoną klimatyczną pieczęcią kostkę jakieś dwa miesiące temu , używam go od tej pory codziennie i jestem bezwzględnie zadowolony. Muzeum okazało się być nieczynnym. Kiedy jednak przyglądaliśmy mu się z zewnątrz, podszedł do nas chłopak lat może dwudziestu i zaproponował obejrzenie jego rodzinnej fabryczki. Wahaliśmy się chwilę, nie rozumiejąc, czy rzeczywiście ma na myśli zakład produkcyjny, czy też po prostu swój sklep. A jeśli rzeczywiście oprowadzi nas po czymś interesującym, to ile będzie za to chciał? Cóż, intuicja rzekła ‘iść’. Pozwoliliśmy poprowadzić się wąskimi pasażami do łukowato sklepionej bramy, a przez nią na zaciszny podwórzec. Młodzieniec otworzył drzwi do jakiejś piwniczki i zapalił światło. W rzeczy samej, miał tam mydło. Zdziwiło mnie nieco, że jest tam nie tyle magazynowane, co eksponowane na gustownych półeczkach. Nie fabryka, nie magazyn, nie sklep. Raczej świątynka mydła. Cała nasza trójka z namaszczeniem badała kolejne kostki, które prezentował nam nowy znajomy. Ośmioletnie, sześcioletnie, czteroletnie, trzyletnie, wreszcie roczne i kilkumiesięczne. Z mydłem jak z Del Piero, im starsze, tym lepsze. Dość niesamowitą odpowiedź otrzymałem na rozsądne, w kontekście przyszłych zakupów, pytanie – jak rozpoznać, czy mydło jest odpowiednio stare. Przewodnik radził, żeby przyjrzeć się przekrojonej kostce. Wnętrze powinno być szmaragdowozielone. Spec z souqu po prostu zrzucił kostkę na ziemię. Wyjaśnił, że ocenia wiek po odgłosie, jaki wydaje przy uderzeniu o kamienną posadzkę. Dzięki wielkie, bardzo to pomocne. Po wizycie w piwniczce, zostaliśmy zaproszeni, do równie bogato udekorowanej mydłem części mieszkalnej budynku. Chłopak poczęstował nas ciasteczkami swojej mamy, pogawędziliśmy sobie trochę i zapalili. Wypytał nas, głównie mnie, w końcu jestem stąd, szczegółowo o sytuację zawodową, rodzinną i finansową. Oczywiście kojarzył NSA, ludzie tu zdają się doskonale orientować w tym, co dzieje się w mieście. Pokazał nam nawet wcześniej, gdzie mieszkała jedna z byłych nauczycielek. Powymienialiśmy się następnie spostrzeżeniami na temat syryjskiej kuchni. Młodzieniec polecił nam Al Kummeh, dodając entuzjastycznie, że ceny dla obcokrajowców są tam takie same, jak dla tubylców. Niesamowite. Zapytaliśmy też o nieszczęsną zmianę czasu. Wygląda na to, że powinniśmy wczoraj w nocy cofnąć zegarki o godzinę. Wyjaśnia to połowicznie zamieszanie w muzeum. Trochę też opowiedział o sobie. Studiuje prawo na uniwersytecie. Sądy w Syrii są ponoć, a to zaskoczenie, skorumpowane, otrzymałem nawet dość szczegółowe informacje na ten temat. Jeśli się kogoś zabije, a nie ma się ochoty na odsiadkę w nieciekawych warunkach, sędziemu należy wręczyć pięć milionów lir. On też chce być sędzią. Nie bardzo zrozumiałem, czy chce zmienić świat, czy też zarobić owe pięć milionów. Od nas w każdym razie niczego nie oczekiwał. Zaproponował oczywiście nabycie mydła, ale nie przejął się specjalnie odmową.

Wielki Meczet otoczony aleppańskim souqiem jest mniejszym bratem damaszkańskiego meczetu Umayyad. Może nie imponuje rozmiarami, jest za to znacznie cichszy i mniej oblegany przez turystów. Wślizgnęliśmy się do jego wnętrza przez wejście dla miejscowych, udając, że nie doczytaliśmy informacji o wejściu dla zwiedzających. Najciekawszym chyba obiektem w budowli jest kapliczka z kolejną głową. Wielki Meczet w Damaszku ma ponoć głowę Jana Chrzciciela, tutejszy Wielki Meczet szczyci się głową jego ojca, Zachariasza. Elektroniczny zegar ścienny wskazywał tę samą godzinę, co nasze nieprzestawione zegarki. Co jak co, ale w meczecie, do tego w piątek, powinni się chyba orientować w tym, która jest godzina. Dziwna sprawa.

Tak czy inaczej, postanowiliśmy raz jeszcze spróbować swoich sił w Muzeum Narodowym. Tym razem poszło już sprawnie. Zaakceptowano nawet nasze karty Euro, mimo że tak moja, jak i Juriusza, nie są kartami studenckimi. Zaoszczędziliśmy dzięki temu 90% opłaty za wstęp. Piękna dziewczynka, jak pan bileter określił Olivera, weszła za darmo. Nie wiem, dlaczego nasz syn nie chce sprawić sobie schludnej chłopięcej poprawnej politycznie fryzurki. Właściwie może i wiem. Nawet dla dorosłego człowieka wygląd zewnętrzny jest bardzo istotnym składnikiem ‘ja’. Czy nie idziemy czasem do fryzjera z pragnieniem diametralnej zmiany, za którą, jak sądzimy, pójdzie, na przykład, poprawa złego ostatnimi czasy samopoczucia? Dla dziecka, mam wrażenie, wizerunek, który obserwują w lustrze, jest kwestią jeszcze bardziej kluczową dla wciąż kształtującej się psychiki. Oliver ma w każdym razie szczęście. Nawet w prywatnych szkołach takich jak nasza, chłopcom zasadniczo nie wolno mieć długich włosów. Jego na razie administracja się nie czepia.

Zmęczeni nieco zwiedzaniem, wróciliśmy do domu na krótki odpoczynek. Zajrzeliśmy przy okazji do naszej piekarni. Zauważyłem, że nasz znajomy zarządca tego przybytku przygląda nam się ze zmarszczonymi brwiami. Może nie spodobał mu się Juriusz, rozumowałem. Może obawia się lawinowego w ostatnich miesiącach napływu imigrantów z Polski? Słyszał pewnie, co się stało z Wyspami Brytyjskimi po otworzeniu tamtejszego rynku pracy dla Polaków, teraz to samo może się przytrafić Syrii – najpierw nasza trójka, teraz Juriusz… Wybraliśmy pieczywo i podeszliśmy do kasy. ‘Nie rozmawialiście po angielsku, prawda?’, nie wytrzymał w końcu nasz dobrodziej. Więc o to chodziło… Dziwne, że nie zauważył tego przez ostatnie dwa miesiące. Może krakowski akcent naszego gościa otworzył mu oczy? Podebatowaliśmy sobie przez chwilę o języku polskim i o tym, czy łatwo można się go nauczyć. Temat rozsądnie podsumował Juriusz – może i można, tylko po co…

Zgarnąwszy z domu Renatę, złapaliśmy taksówkę do Sheratonu, w którego okolicach znajduje się Al Kummeh, gdzie zawsze możemy liczyć na uczciwe ceny. Do orientacji w terenie taksówkarzy bardziej przemawia nazwa Sheraton, która znów z niskobudżetowym podróżowaniem niewiele ma wspólnego. Stąd też pewnie, coraz rzadsza ostatnio, cena 100 lir za kurs, którą wymyślił kierowca. Czasy wyzysku dawno jednak minęły, może nie mówię jeszcze po arabsku, ale jestem tubylcem i płacę tyle, co tubylcy. Uśmiechnąłem się z pobłażaniem i wręczyłem taksówkarzowi 50 lir.

Al Kummeh okazała się chyba jeszcze lepszym wyborem niż wczorajsza shawarmiarnia. Rozsiedliśmy się na niskich okrytych kilimowatymi narzutami kanapach i z radością obserwowaliśmy kelnerów bez pośpiechu stawiających przed nami coraz to nowe dania. Wystrój lokalu pełen jest kiczowego bliskowschodniego przepychu – od mozaikowej podłogi poczynając, przez wszelkie fontanienki, pyszne tkaniny na ścianach, na olbrzymich żyrandolach i ozdobnych sufitach kończąc. Nie mniej bogato prezentuje się menu. Zaczęliśmy od świetnej zupy jarzynowej. Renata jak zwykle zamówiła dobrze doprawiony ryż z papryczkami, ja postanowiłem zaryzykować i spróbować czegoś, co określono w karcie jako ‘different fish’. Danie okazało się być niezłymi grillowanymi dzwonkami jakiejś ryby, podanymi w towarzystwie wszechobecnych frytek. Na szczęście na stole zawsze znajdzie się miejsce na górę świeżych warzyw, z rzodkiewką, ostrymi papryczkami i naręczami mięty na czele. Pośledniej jakości frytki można więc po prostu zostawić w spokoju. Tym bardziej, że tutejsze mięsa rewelacyjnie smakują z gorącymi, świeżo wypiekanymi bułeczkami khoobz (bardzo podobnymi do tych z polskiego Sphinxa), których pełen koszyk jest chyba standardowo podawany do większych zamówień. Spróbowaliśmy dziś jeszcze okry – tureckiego, zdaję się, dania będącego rodzajem zupy z tejże rośliny i papryki – i któregoś z wielu rodzajów kibbeh – panierowanych kulek z mielonej baraniny. Chcąc zaprezentować Juriuszowi kuchnię syryjską, nie mogliśmy nie poprosić o jeden z klasycznych bliskowschodnich dipów. Tym razem zdecydowaliśmy się na matabal, lekką pastę z grubo mielonych bakłażanów. Do tego dzban ayranu i kawa. Tak z grubsza wygląda posiłek w naszej ulubionej aleppańskiej restauracji.

Odzyskawszy nieco siły, skierowaliśmy swoje kroki w stronę pobliskiej Al Jdeidy, drugiej z głównych dzielnic chrześcijańskich Halabu i, w mojej opinii, najpiękniejszej dzielnicy miasta. Przed przyjazdem tu, kiedy moja wiedza i wyobrażenia o Aleppo ograniczały się do tego, co znalazłem na necie i w nielicznych książkach, właśnie tego typu architektury i klimatu oczekiwałem. Al Jdeida przypomina nieco aleppański souq czy stary Damaszek, jest jednak znacznie czystsza i cichsza. Brukowane jej uliczki są uroczo wąskie. Zastanawiam się, jak ów wąskość wyrazić. W Gdańsku za romantycznie przytulną i – niekiedy – zaciszną uważa się Mariacką. Tutejsze uliczki są znacznie – może trzykrotnie – węższe. To raczej oświetlone ściennymi latarniami korytarze przemykające między starymi orientalnymi budynkami. Liczne odnogi kluczące pomiędzy domami maja może z metr szerokości. Wiele z tych pasaży jest zadaszonych łukowatymi sklepieniami, to chyba najpiękniejsze miejsca w Halabie. Spacerując po nich wieczorem ma się wrażenie, jakby przechadzało się po średniowiecznym mieście – twierdzy. Wrażenie to, biorąc pod uwagę historię miasta i wiek dzielnicy, uznać należy za jak najbardziej uprawnione.

W ciągnących się wzdłuż alejek ścianach labiryntu, tkwią żeliwne – gotyckie, po naszemu – wrota, z których niektóre prowadzą do niewielkich, ale pełnych zieleni podwórców i, dalej, do kościołów. Tak właśnie ukryty jest kościół ormiański, do którego udało nam się w końcu trafić. Sama świątynia była zamknięta, ale uprzejmy staruszek zachęcająco do nas zamachał, zapraszając do obejrzenia dziedzińca. Wśród licznych rzeźb i tablic pokrytych dziwnymi ormiańskimi literami, znaleźliśmy jedną upamiętniającą ludobójstwo dokonane na Ormianach przez Turków w latach 1915-17. Wstyd się przyznać, ale nie słyszałem o nim wcześniej. Według Juriusza z kilku milionów Ormian wymordowano wtedy, wedle różnych danych, milion – dwa. Skala porównywalna do Holocaustu i sześciu milionów Żydów pozbawionych życia. Rozgłos - prawie żaden.

Zanim wróciliśmy do domu, postanowiliśmy jeszcze zajrzeć do kawiarenki internetowej. Przy tamtejszej podwójnej mocnej kawie i papierosie nadrobiłem, w miarę możliwości, zaległości korespondencyjne i odpaliłem Wirtualną Polskę, by sprawdzić, co się tam ciekawego w kraju dzieje. Właściwie mogłem sobie darować. Gdyby poproszono mnie o napisanie w ciemno tytułów artykułów, które zajmować mają odwiedzających wp.pl czytelników, pewnie właśnie na tego typu bełkot bym postawił. Tusk w obliczu kolejnej bzdurnej aferki. Doda staje przed jakąś śmieszną komisją. Kubica znów był o krok od dobrego występu, ale nawalił mu złośliwy niemiecki bolid. Przy całej emigracyjnej nostalgii, jakoś nie miałem wielkiej ochoty dowiedzieć się, jakie też pasjonujące szczegóły ujawnią w treści artykułów ich autorzy. Czy ktoś w Polsce, tkwiąc w tym na co dzień, w ogóle jeszcze to czyta? Pozwoliłem sobie jedynie na otworzenie jednego z głównych tekstów, w którym jakiś entuzjasta Mickiewicza udowadnia, że pisząc ‘44’ wieszcz miał na myśli Franciszka Smudę. Faktycznie, chyba jedynie mickiewiczowski superbohater pomóc może naszej umęczonej w eliminacjach reprezentacji.

Kolejny wieczór spędziliśmy w trójkę w ogródku, tym razem racząc się piwem Meister, dość marnym, i Smirnoffem, znacznie lepszym. Było nie mniej chłodno niż wczoraj, i nie mniej przyjemnie.

3 comments:

  1. Liczne dzis fotki:

    1. Wesole zwierzaczki strzegace wejscia do muzeum.

    2. Keep your country clean :D

    3. Bones, zwiastun kolejnego sezonu.

    4. Souq juz sie cieszy na mistrzostwa swiata 2010.

    5. Tablica upamietniajaca glowe Zachariasza.
    Chyba warto powiekszyc i przeczytac.

    6. Al Kummeh, nasza ulubiona chyba restauracja.

    7 - 11. Urocza Al Jdeida - prawdziwy Halab.

    ReplyDelete
  2. Pff, od czego zacząć - od zdjęć chyba...

    Nr. 1 - Oooooookeeeej, gdyby ktoś organizował konkurs na najgłupsze wyrazy twarzy/pysków utrwalone przez rzeźbiarzy, to dla tych uczestników nie starczyłoby podium... ^____^;

    Nr. 2 - Domyślam, że tak to jest, kiedy w szkołach nie obchodzi się "dnia ziemi" i nie ma zastępów dzieci utrzymujących porządek... wiecie już, gdzie wybrać się na najbliższą wycieczkę z klasą!

    Nr. 3 - Wedle wstępnego oszacowania - osobnik płci nieokreślonej, czas zgonu - dawny, przyczyna - morfologiczna destabilizacja. Dalsze szczegóły dopiero po przekazaniu szczątków razem z asfaltem w promieniu jakiegoś metra do laboratorium.

    Nr. 5 - I znowu oooooookeeej, dawno nie widziałem tak chaotycznego liternictwa... to miała być taka stylizacja, czy po prostu tamtejsi nie radzą sobie z rzymskimi krzaczkami? :P

    A propos, jak to było z tą głową Jana Chrziciela w końcu? Salome jej nie zjadła? Jeśli nie, to po co jej była? (I proszę, bez nekrofilijnych skojarzeń w stylu "give head".)

    Nr. 6 - O_o sporo na tym stole!

    Poza tym - piękna dziewczynka jak zwykle urocza. :* Ale laboga, nie spodziewałem się seksistowskich biblijnych nakazów co do fryzur w szkole... jeszcze jakiś inny dress code obowiązuje nauczycieli i uczniów?

    Poza tym - mam nadzieję, że ten wpis jest jednak nieco starszy niż data publikacji, i że noga R. nie jest już fioletowa? No i pics or it didn't happen. :P

    Po co uczyć się polskiego - proste! Żeby móc przeczytać Schulza w oryginale i rozumieć o czym są piosenki Moonlight! :D Ach, jeszcze żeby bezproblemowo móc pograć w Crystalicum.

    ReplyDelete
  3. 5 - Sam sie zastanawiam, chyba mialo to wygladac ozdobnie i dumnie, niby nie ich literki, ale po arabsku upgradowane. Wyszlo tez po arabsku, czyli marnie, ale na swoj sposob egzotycznie fascynujaco.

    6 - Plusy dodatkowej osoby przy stole, mozna zamowic wiecej i tym samym sprobowac wiekszej ilosci potraw ;) . Cala ta uczta kosztowala nas chyba z 50 zeta, w Polsce w Macu bysmy sie za tyle nie najedli. Ogolnie Syryjski sposob jedzenia jest niezdrowy, ale jak sie chce - i jak sie troche poszuka - mozna dopiac swego.

    7 - Na szczescie, jak widac na przykladzie wlosow Olivera, obcokrajowcom wolno znacznie wiecej niz tubylcom. Swoja droga calkiem to paradoksalne, mam wrazenie, ze wiecej tu, w kwestii stylu, jest przyjmowane jako 'normalne' , niz w z zalozenia bardziej postepowej Polsce (trudno uwierzyc, ale faktycznie jest bardziej postepowa niz kilka krajow na swiecie). W szkole nie mamy wlasciwie dress codu, choc oczywiscie kazdy na swoj sposob stara sie wygladac odpowiednio (na przyklad Jim ze swoimi hawajskimi koszulami ;) ).

    Chcesz sie dowiedziec, co bedzie z noga Renaty za kilka odcinkow? Jestes pewien, ze nie chcesz niespodzianki? Dobra, nie jest juz spuchnieta i nie jest juz fioletowa. Boli jeszcze, ale chyba da sie uratowac. Zdjec nie zrobilem. Musisz uwierzyc na slowo. I swear to god, jak mawiaja tutejsze dzieci, kiedy tlumacza, ze prace domow maja, tylko ze w domu.

    ReplyDelete