Tuesday, September 23, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział IV


Ostatni papieros • czy mam przerąbane u guru • tylko głupiec wyśmiewa polskie drogi • cuda wianki, czyli posępny woźnica jako przykład archetypu indyjskiego kierowcy • w wiosce Beatlesów • oko w oko ze świętą krową, świętą małpą i świętym wężem • goody bags, czyli wielkanocna koincydencja • mumbo jumbo


Moon Dance Café, Rishikesh, sobota, 26 kwietnia 2014, za kwadrans dziewiąta

Ostatniego, niedopalonego zresztą, papierosa rzuciłem w uliczne błoto przed kinem Imperial, pod które, z półgodzinnym mniej więcej opóźnieniem, podjechał kierowca. Kierowca, zakładałem, będący pracownikiem szkoły, może nawet moim przyszłym nauczycielem, trochę mi się nawet głupio zrobiło, że przyłapał mnie z fajką, ale w obliczu tak znaczącego opóźnienia, gromadzących się wokół mnie tubylców i perspektywy czterotygodniowej abstynencji nie mogłem postąpić inaczej. Podjechał więc, odczytał moje nazwisko z pomiętej karteczki, dzięki czemu wiedziałem, że nie jest kolejnym ‘mister where you go taxi’ i ruszyliśmy w drogę.

Po drodze okazało się, ulga, że to wynajęty przez szkołę taksówkarz, nie żaden guru. Zresztą jeszcze w Delhi nasza trójka – bo zrobiła się nas trójka: ja, Rebecca z Australii i Tina z Danii – została przekazana kolejnemu kierowcy, posępnemu Hindusowi o złowrogim, na wskroś przeszywającym spojrzeniu iskrzącym się spomiędzy orlego nosa i brunatnego turbanu.

Rishikesh od Delhi dzieli w linii prostej jakieś 200 kilometrów. Ze trzy – cztery godziny, zakładałem naiwnie, zapominając, jak mi się to wciąż czasami zdarza, że w Azji, moim drugim domu w sumie, relacje między dystansem a czasem potrzebnym do pokonania go kształtują się nieco inaczej niż na nawet najbardziej wyśmiewanych drogach domu pierwszego. Plus złapaliśmy gumę; na szczęście ponury woźnica zabrał się do sprawy z widoczną wprawą i ledwie bym zdążył spalić papierosa, gdybym jeszcze palił, a już byliśmy na powrót w drodze. Podczas postoju na śniadanie miałem okazję, po raz pierwszy od prawie pół roku, zobaczyć deszcz, ulewę wręcz w sumie. Woda spada z nieba, cud.

Cud, cud dnia powszedniego w pewnym sensie, że dojechaliśmy do Rishikeshu nie wpadając po drodze do którejś z licznych sympatycznie wyglądających przepaści na ostatnim odcinku. To Hindusi właśnie, cali oni: spóźnią się pół godziny, na postoju im się nie spieszy, ale za kółkiem zachowują się, jakby każda sekunda była na wagę samadhi (oświecenia i wyzwolenia z samsary, kręgu inkarnacji). Oczywiście im droga węższa i o gorszej nawierzchni, tym więcej punktów karmy można na niej zarobić, a za wyprzedzanie wszystkiego, co rusza się w tym samym kierunku dostaje się bonusy. Przepastny ostatni odcinek już u podnóży Himalajów to w ogóle level specjalny. Wyobraźcie sobie: jedziecie po serpentynie krętej jak nakrętka i wąskiej jak talia osy, w górę i w górę, po którejś stronie bezbłędnie przepaść. Czy jedziecie:

a) bez pośpiechu, zachowując szczególną ostrożność, dodatkowo zwalniając przed ostrymi zakrętami
b) generalnie utrzymując prędkość z prostych odcinków, ale zwalniając przed wyjątkowo ostrymi zakrętami
c) wbijając świdrujące czarne jak węgle oczka w drogę, stale dociskając do oporu pedał gazu, sygnalizując swoje roszczenie do pierwszeństwa przejazdu przed ostrymi zakrętami za pomocą klaksonu
Zgadnijcie, którą odpowiedź zaznaczył na egzaminie na prawo jazdy nasz ponury szofer.
       
      Tak czy owak, po siedmiu godzinach z okładem przyjechaliśmy na miejsce. Całkiem tu ładnie. Rishikesh leży u stóp Himalajów i z każdej strony otoczony jest przez solidnie malownicze łańcuchy gór porośniętych gęstym lasem, spośród którego tu i uwdzie wystaje już groźna podłużna grań. Nieźle, nieźle doprawdy, ale wyjątkowości swojej i sławy nie zbudował Rishikesh oczywiście na samych górach. Zbudował ją na współwystępowaniu ze sobą wymienionych gór i Gangesu, rzeki od tysięcy lat uważanej za świętą. Oraz na zatrzęsieniu świątynek, świątyń, klasztorów i szkół jogi. Oraz na tym, że w latach sześćdziesiątych zaszyli się tu na parę czy paręnaście tygodni Beatlesi. Ćwiczyli jogę, medytowali, odbywali duchową podróż w głąb siebie i, ma się rozumieć, komponowali, mówi się, że tu powstała większość Białego Albumu. Może Rishikesh uważany był za światową stolicę jogi od wieków, ale – bądźmy szczerzy – Zachód zainteresował się nim w związku z Lennonem i spółką i tyle.
          Włóczące się po uliczkach krowy to widok, do którego w Delhi – stolicy drugiego najludniejszego kraju świata, mieście liczącym sobie grubo ponad dziesięć milionów dusz, dodam tak na wszelki wypadek – zdążyłem się przyzwyczaić. Rishikesh zaskoczył mnie więc jedynie tym, że pierwsza napotkana krowa całkiem poważnie na nas zaszarżowała. „Trzeba uważać, ona nie lubi turkotu walizek” wyjaśnił jegomość, w którego ręce przekazał nas Pan W Turbanie. Spoko, poczułem się jak w polskim parku, „ten piesek jest przyjazny, tylko nie lubi jak się przy nim biega.” Święte krowy, nie ma co.

Nie wiem, czy święte są i małpy, jest ich tu w każdym razie zatrzęsienie. Niektóre spokojnie przechadzają się po okolicy i, niczym koty, zajmują się swoimi sprawami nie zniżając się do żałosnego poziomu homo sapiens. Niektóre natomiast, to rezusy, zdaje się, bywają wredne, a w każdym razie agresywne, nie personifikujmy może bez potrzeby. Ugryźć potrafią za przysłowiowe jajco. W zabawną interakcję wszedłem razu pewnego idąc na wyklad. Spostrzegłem mianowicie przez szybę, że małpa siedzi sobie na balustradzie balkonu. Nie spieszno mi było zgłębiać tajniki ludzkiej anatomii z doktorem Sumitem, stanąłem więc sobie i patrzę. Kiedy małpa spostrzegła mnie, wzdrygnęła się ze zdziwienia. W taki sam sposób błyskawicznie aktywują swój układ współczulny koty. Wzdrygnęła się w każdym razie, ale skonstatowała, że niebezpieczeństwa nie ma, więc siedzi dalej. A ja patrzę dalej. Podnosi na mnie wzrok, patrzę jej prosto w oczy. A ta nagle, szalona, jak nie rzuci się na mnie! Jak z jakiegoś filmu o epidemii eboli, patrzy sobie, a w ułamku sekundy zęby na wierzchu, krzyk i skok. Ciekaw jestem, czy gdyby nie było między nami szyby, miałbym problem, czy też była to tylko demonstracja siły, która bez szyby by nie zaszła. Na wszelki wypadek nie będę może więcej zaprzyjaźniał się z małpami.  


Moon Dance Café, Rishikesh, poniedziałek, 28 kwietnia 2014, kwadrans po ósmej

Moon Dance Café zostało oswojone. Jeszcze nie zdążyłem rozsiąść się na matach ciągnących się wokół długiego niskiego stoliczka, kiedy pan kelner zapytał, czy podać czarną kawę. A jakże, podać! Miło mi się bardzo zrobiło – przychodzę tu dopiero od jakichś pięciu dni, a już zapamiętał. Kawa serwowana jest w znajomo wyglądających dwustumililitrowych komunistycznych szklankach; nieba nie przychyla, ale jest znośna. No i kosztuje tylko zeta, dając przy tym prawo do nielimitowanego przesiadywania w przyjemnej miejscóweczce. Przydałoby się do kawy i stukania w klawisze rytualnie zapalić, nie przeczę, ale jakoś udaje mi się utrzymać na wodzy oralne żądze za pomocą ołówka. Trzymam go sobie w zębach, przygryzam wesoło; gdyby jeszcze leciał z niego dym, byłby całkiem dobrym substytutem papierosa.

Kontynuacja tematu z sobotniego wieczora zadziała się w drodze powrotnej do hotelu. Maszeruję sobie raźno ciemną, wąską na półtora może metra uliczką, ołówek w zębach, zamyślony, a tu nagle dostrzegam ruch jakiś na ziemi o krok ode mnie. Zastygam i badam sprawę. Wąż sunie sobie niespiesznie w poprzek dróżki. Niewielki, grubości palca, taka żmija w sumie, ale cholera go tam wie. Cholera wie, co chowa w zębatym zanadrzu, cholera wie, ile czasu zajęłoby mi dotarcie do szpitala po drugiej stronie Gangesu, cholera wie, czy mają w nim surowicę. Pewne jest natomiast, że od wlezienia na niego dzieliło mnie naprawdę niewiele. Dosłowny krok. Zabawne, jak łatwo i niespodziewanie można, przynajmniej potencjalnie, rozstać z życiem. A ja rozkminiam co zjem po powrocie do Polski i jaką będę miał emeryturę, brawo.

Zanim zaproszono nas na pierwszą kolację, odebraliśmy paczki powitalne i wzięliśmy udział w powitalnej ceremonii. Sześcioro pretendentów do zostania nauczycielami jogi łącznie, siódma adeptka dołączyła dopiero późnym wieczorem. Jestem mega zadowolony swoją drogą, że wybrałem szkołę relatywnie nową i niezbyt jeszcze wypromowaną, która w związku z tym jest po pierwsze tańsza niż inne, po durgie – niezblazowana, po trzecie wreszcie – bardzo kameralna. Zanalizowawszy fotografie na stronach internetowych innych szkół oceniam, że szkoleniowym standardem są grupy dwudziestoosobowe, a i dwudziestopięcioosobowe nie są niczym niezwykłym. Możecie sobie wyobrazić, jak to musi wyglądać. Jak zajęcia w Tigerze po Świętach, podczas których wszyscy się obżarli i porobili głupie postanowienia. Przy siedmiu osobach  nie ma obijania się podczas treningu, nawet, gdyby komuś przyszło to do głowy. Ale o treningach później.

W mojej paczce powitalnej była mata, zestaw książek, notatnik, długopis, ołówek, temperówka, gumka, różaniec oraz tajemniczy stalowy dzbanek i tajemnicza gumowa linka.

Ceremonia powitalna zgromadziła wszystkich na dywanie w sali treningowej, wokół metalowego stojaka, na którym rozpalono ogień. Ciało pedagogiczne stawiło się ubrane w białe uniformy. Było trochę niemelodyjnego zawodzenia w Sanskrycie, było rzucanie jakiejś mieszanki ziołowej w ogień, były wieńce z kwiatów i kropki na czole. Geralnie sekciarstwo i upadek obyczajów, ale obyło się bez ofiar z ludzi.








Klasyk na dziś:

Taktyka była prosta i zawsze taka sama. Do świątyni wkraczała „jednostka produkcyjna” z kilkoma maszynami, zachowując się nadzwyczaj uprzejmie. Kłaniając się mnichom i nieustannie przepraszając, „jednostka” instalowała się w jakimś kącie budowli i zaczynała pracować. Po pewnym czasie funkjonariusz partyjny tłumaczył mnichom – nadal z największą grzecznością i szacunkiem – że produkcja jest dla dobra ludności co najmniej tak samo ważna, jak ich modlitwy, i że w związku z tym fabryka potrzebuje trochę więcej miejsca. Przywożono kolejne maszyny. Po kilku miesiącach funkcjonariusz powtarzał swoją przemowę. Wreszcie świątynia wypełniała się maszynami i robotnikami, a mnichom nie pozostawało nic innego, jak ją opuścić.

I tak nad pięknymi, kolorowymi dachami świątyń, obok dzwonnic, wyrosły powolutku dziesiątki, potem setki kominów fabrycznych, plujących kłębami czarnego dymu  niebo, którego błękit był dotąd niezrównany.


Tiziano Terzani, Zakazane wrota






2 comments:

  1. Rezusy? Wyglądają jak te paskudy, które porywały apteczki i klucze w Tomb Raider 3. Bez dwóch gnatów w dłoniach lepiej nie podchodzić.

    ReplyDelete
  2. (podejście kolejne, czwarte).
    Cieszę, że pamiętałeś o wzięciu gumki, liczę, że pełni tu funkcję legendarnej strzelby, która w ostatnim akcie wypali. Ponieważ byłeś w genderowej mniejszości, to widzę realne szanse!

    ReplyDelete