Sunday, September 10, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział I.



Bar Don Eduardo Alegre, Havana, czwartek, 13 lipca 2017 (drugi dzień na Kubie), kwadrans do jedenastej

Pierwsze cygaro do pierwszej reporterskiej posiadówy
„Czy na Kubie jest tanio?” – pytanie to zdaje się nurtować każdego, kto o podróży na Kubę myśli, komu taka podróż gdzieś się przez marzenia przewinęła, lub kto ze mną na temat moich marzeń i myśli w tej kwestii rozmawiał. Wyjątkiem od reguły nie jest moja siostra, która otrzymawszy od nas wiadomość, że samolot nie spadł i nie porwali nas, na razie, piraci z Karaibów, wyraziła na wstępie uprzejme zainteresowanie powyższym faktem, po czym tym właśnie pytaniem przeszła do rzeczy: „czy na Kubie jest tanio?” Przypisawszy zręcznie niniejszym wstępem analne fiksacje na pieniądzu wszystkim dookoła, mogę relatywnie bezpiecznie – a do tego w sublimacyjnym i altruistycznym poczuciu spełniania społecznej misji – w kwestię tę się zagłębić.

Adventure Time!
Jak to więc jest z tą taniością? Jest tanio czy nie? Cóż, jak to ze wszystkimi egzystencjalnymi pytaniami bywa, najwłaściwszą odpowiedzią wydaje się być „to zależy”.  I to „to zależy” jest w wydaniu kubańskim wyjątkowo chyba trafne. 















Zestaw rewolucjonisty
Zacząć należałoby od tego, że Kuba jest, zdaje się, jedynym w tej chwili państwem na świecie, w którym obowiązują dwie oficjalne waluty. Mamy więc pesos nacional, gdzie jedno peso to w tej chwili jakieś 13 groszy, i pesos convertibles, które są odpowiednikiem amerykańskiego dolara, czyli mniej więcej 3,3 złotego. Pikanterii całej sytuacji dodaje stała relacja między powyższymi walutami: peso nacional stanowi zawsze jedną dwudziestą piątą peso convertible,  będąc tym samym zawsze odpowiednikiem 4 centów amerykańskich.  

Nasza dzielnia
Na temat tego, jak działa w praktyce ten z założenia przedziwny system, krążą najrozmaitsze opowieści, na przykład taka, że pesos national, CUP, czyli kupy (hihi), to waluta dla miejscowych a pesos convertibles, CUC, czyli kuki, to waluta dla turystów – opowieść w swojej najbardziej radykalnej wersji sprowadzająca się do, cytuję z pamięci jakieś forum, „będąc turystami na Kubie w ogóle nie będziecie mieli do czynienia z pesos nacional”. Ziarno prawdy tej legendy to fakt, że kuki, jako odpowiedniki dolara, istotnie pomyślane były jako waluta o ekskluzywnym charakterze dewizy. Jako że średnie miesięczne wynagrodzenie w kubańskiej budżetówce to ponoć równowartość około 20 dolarów amerykańskich, czyli 20 kuków – pensja wypłacana w tej walucie zamykałaby się w… jednym banknocie. Gorzej niż w „Dniu Świra”.

Kawiarenka w przystani promowej - z obsługą jest różnie, ale ceny w pesos nacional i kawa za 15 groszy to argument nie do zbicia...
Rzeczywistość jednak wygląda tak, że z pensji państwowej wyżyć prawie nie sposób, w związku z czym, i w związku wynikającym z tego otwarciem się w ostatnich latach rządu Raúla Castro na buzujące w społeczeństwie kapitalistyczne tendencje, Kubańczycy na każdy możliwy sposób dorabiają do głodowych pensji. Nawet wykształceni lekarze, inżynierowie czy księgowi jeżdżą taksówkami i podejmują turystów w swoich domach i mieszkaniach zamienianych na konkurencyjne wobec drogich państwowych hoteli casas particulares. Kto ma mieszkanie na parterze i okno wychodzące na ulicę, otwiera paladar: wywiesza na ścianie czy okiennicy proste menu i sprzedaje przechodniom zapiekane kanapki, domową pizzę, kawę czy świeże soki owocowe. Ci, którzy celują w swoich ziomków, zwykle posługują się pesos nacional, ci, którzy mają więcej miejsca na stoliki i krzesła i są w stanie zainwestować w standard akceptowalny dla standardowego turysty, nazwijmy to: restauracyjny – oczekują raczej kuków. Liczne miejsca środka rozpisują menu w dwóch walutach – trzymając się oficjalnego kursu: nie ma różnych cen dla płacących kupami, hihi, i kukami.

Okazuje się, że amerykańskie auta z lat 50-tych to nie tylko atrakcja dla turystów i wdzięczny temat pocztówek, ale codzienność
Sklepy, z których większość dzieli się na spożywczo-monopolowe i wielobranżowe, przywodzą generalnie na myśl czasy i stylistykę PRL-u: oszczędnie oświetlone, przyduże wobec ilości towaru powierzchnie, długie półki zdobne rozstawionymi co 30 centymetrów butelkami kilku podstawowych marek rumu i kilkoma na krzyż produktami kosmetycznymi, lodówki ze smętnymi mortadelami. Sklepy te etykietują swój asortyment cenami w pesos nacional, niekiedy dodatkowo w pesos convertibles – a niekiedy, żeby było śmieszniej, płaci się w pesos nacional a resztę dostaje się w pesos convertibles. Albo odwrotnie. Z początku trudno nie uznać tych przybytków za miejsca dla miejscowych – dopóty, dopóki nie zrobi się rachunku sumienia i nie skonstatuje, że lepiej kupić 5-litrowy baniak wody za 70 małych pesos w sklepie spożywczo-monopolowym niż 1,5 litra tej samej marki za dwa duże peso w ulicznym kiosku olsce– albo jeszcze drożej w restauracji z prawdziwego zdarzenia. To po pierwsze. Po drugie – dopóty, dopóki nie skonstatuje się, że jak w danym momencie nie ma papieru toaletowego, chusteczek higienicznych czy podpasek w sklepie „dla miejscowych”, nie ma ich nigdzie, bez względu na to, czym się płaci… Niech żyje rewolucja!

Pierwszy upolowany fiat 126p - jak się potem okazało, jest ich tu więcej niż w Polsce
Gdzie jeszcze można płacić pesos nacional? Na przykład na bazarkach, gdzie kupić można kilka podstawowych rodzajów warzyw i owoców: słodkie ziemniaki, awokado, fasolę, czosnek, banany, arbuzy, mango i na co tam jeszcze akurat jest sezon. Plus ryż, jajka – i mięso, które akurat rzucili. Na jednym z takich bazarków trafiliśmy na straganik – w Europie określilibyśmy go jako eco/bio/locally grown – oferujący ocet, dżemy i wino (to ostatnie, pół litra za 10 pesos nacional, czyli 1,3 zł, całkiem, okazało się, znośne).

Niech za podsumowanie dzisiejszego ważkiego tematu posłuży nam przykład, anegdotka wręcz. Otóż siedzimy sobie teraz z Oliverem na tarasie baru Don Eduardo Alegre, spoglądając na Plaza Vieja, główny plac Habana Vieja, Starej Havany. Najatrakcyjniejszy plac najatrakcyjniejszej chyba turystycznie części miasta. Siedzimy i spoglądamy nie do końca z wyboru, raczej z braku laku, to znaczy knajpki, gdzie: 1. można siedzieć na zewnątrz; 2. można palić; 3. nie jest przesadnie tłoczno i głośno (wszechobecna muzyka na żywo jest wspaniała, ale z co najmniej kilkunastu metrów); 4. jest tanio. Don Eduardo daje radę w trzech pierwszych punktach, cenowego szału jednak nie ma, za to są wakacje: yolo. Ja sączę sobie lokalne piwo Bucanero Fuerte, Oliver – lemoniadę. Lemoniada, pięknie podana w mniej więcej 200-ml kieliszku, kosztuje 3 pesos convertibles. Kilka godzin temu natomiast do lunchu w paladarze Cafeteria Don Alicia zamówiliśmy sobie po lemoniadzie (własnego wyrobu) po 5 pesos nacional za półlitrową butelkę. Żeby oszczędzić zmęczonemu już pewnie nieco numerkami Czytelnikowi liczenia: tu porcja kosztuje 9,9 zł, tam – 0,8 zł. Tu litr kosztuje 49,5 zł, tam – 1,6 zł. Czyli 31 razy taniej. Czy więc na Kubie jest tanio? To zależy, to zależy...      

Pierwsze cuba libre - Wasze zdrowie!
Jedna rzecz trochę się nie spina: skoro nawet w państwowych spożywczo-monopolowych woda, przy zakupie największego, pięciolitrowego baniaka, kosztuje 14 pesos za litr, jakim cudem lemoniada może kosztować 10 pesos za litr? Ale to już chyba temat na zupełnie inną anegdotkę…



P.S. Specjalnie dla mojej ulubionej siostry i innych koneserów kawy i papierosów… Kawa w stylowych kawiarenkach kosztuje w standardzie, zależnie od poziomu fanciness, 1-2 kuki (3,3 - 6,6 zł). Kawa z paladarów lub ulicznych straganików, dość mocna i słodka, zwykle nalewana z termosów, podawana w maleńkich filiżankach, kosztuje 1 kupa, hihi (0, 13 zł). Najtańsze papierosy, np. Popular, kosztują 0,7 kuka (2,3 zł). Znane i lubiane marki kapitalistycznego zachodu, np. Lucky Strike, kosztują 3 kuki (9.9 zł).



PS. 2. I kilka fotek naszej siedziby. ;)



No comments:

Post a Comment