Z barami branie się za bary • czy wypiorą mi
mózg • Pan Laowai i zagadka perwersyjnego włamywacza
[z listu do przyjaciela]
My Bar, 15 kwietnia 2014 roku, za dziesięć
dziewiąta
Dobra, jest srogo. Z głośników dudni jakiś
odjechany remix Smells Like Teen Spirit,
jest ciemno i chujowo. Jedzenie w Indiach jest nieziemskie, ale kultura picia
piwa nie istnieje, niestety. Dla tych barbarzyńców piwo równa się najwyraźniej
„szalonej imprezie.” Nie znalazłem na razie normalnego spokojnego pubu czy
knajpki, tylko jakieś bary ponure, głośne i zdecydowanie bardziej zachęcające
do spożywania extaski niż piwa, bo na alkoholu trudno doprawdy dać radę. Zarówno
dzisiejszy Kalyani Black Label, jak i wczorajszy Kingfisher klasyfikowane są na
butelkach jako mające 3.25-5% zawartości alkoholu – to nie wiedzą, do kurwy
nędzy, ile dokładnie alkoholu mają w wyrobach? Ale to jeszcze nic – poziom
zmaskulinizowania sięga 95 procent. Cholera, jakich 95? Żadnej białogłowy nie
widzę, jak się rozejrzałem! Gorzej niż w Orbitalu w czwartki. Ech, życie; z
takiego właśnie miejsca będę kontynuował.
Joga...
To żeś mi pocisnął. Choćbym się, Kamracie, zapisał na miesięczny kurs... nie
wiem, czegoś bardzo sekciarskiego i niezwykle skutecznego, choćby mnie prano i
ruchano mentalnie (popatrz, jak się słownictwo zmienia w rytm tej muzyki
boskiej, może jednak jestem podatny na manipulację), nie złamię się. Jestem
zepsutym do szpiku kości sceptykiem, niedowiarkiem i kontestatorem. Jestem
wrogiem dobra, życia i różowych marshmallows. To tak pół żartem, ma się
rozumieć.
Nieco poważniej, wszystkie alternatywne
metody pracy z ciałem i umysłem, z którymi się zetknąłem (z chiropraktyką
ostatnio) okazały się bazować na efekcie plcebo i tanim efekciarstwie. Nie
inaczej jest z jogą, przynajmniej z tą stereotypową zachodnią jogą.
Zupełnie poważnie, spójrzmy na moment na
buddyzm, temat blizszy Ci niż joga, w związku z czym łatwiejszy do operowania
na. Zachodni buddyzm jest nijak niepodobny do buddyzmu, z którym obcuję na co
dzień w Birmie czy Tajladii. Buddyzm zachodni jest do zrzygu uduchowiony –
mówimy, ma się rozumieć, o tendencjach, nie o wszystkich przypadkach – i
przemielony z prawami zwierząt i globalnym ociepleniem, przy całym szacunku dla
tych zjawisk. A birmańscy mnisi na to jedzą mięso i palą pety. W życiu
codziennym jest nie lepiej. Ostatnio koleżanka z pracy zamieściła na popularnym
portalu społecznościowym cytat czyjś: „I am buddhist, I am proud of nothing”.
Piękne słowa, ale ja jeszcze w takim razie buddysty w Birmie nie spotkałem,
czego koleżanka jest najlepszym przykładem. Za to kolega Mark, ateista i
wegetarianin od trzydziestu lat, chodzi głodny, bo w restauracjach nie
ogarniają, że ktoś może nie chcieć jeść mięsa, i że kurczak to mięso i że
rosołek też bardzo nie bardzo. A Zachód patrzy i się jara tymi wszystkimi noble
fools, którzy nie istnieją.
Biorąc się za buddyzm, mamy do wyboru iść
ścieżką – albo tęczą, tym razem w wydaniu Troskliwych Misiów, nie LGBTQ –
wyznaczoną przez religijną kuchnię fusion albo próbować imitować rodowitych, że
tak powiem, buddystów, których dążenie do nirwany kończy się na składaniu dłoni
w wai pod świątynią i datkach dla ubogich. Nawet gdyby ktoś chciał skorzystać z
opcji drugiej, bariery językowe i kulturowe są praktycznie nie do
przeskoczenia.
Wróćmy
do jogi. Wersja obecnie na Zachodzie wszechobecna nie interesuje mnie. Nie chcę
robić tofu dla delfinów w lodówce (jeśli nie kojarzysz nawiązania, muszę Cię
reedukować :P). Wersja, nazwijmy to, niekoniecznie poprawnie, oryginalna nie
interesuje mnie również, z tego względu, że jest dla mnie nie do pojęcia i nie
do opanowania.
Daft Punk, pierwszy kawałek, który można
nazwać utworem...
Interesują mnie, proszę Ciebie, narzędzia. Interesuje
mnie wiedza na temat funkcjonowania umysłu w kontekście ciała. Wiedza, nie
czakry, promyczki i inne kosmiczne pierdoły. Praca z oddechem to coś
mierzalnego, to pewna umiejętność. Relaksacja. Posługiwanie się tym cholernym
efektem placebo również. To jest coś, co mnie naukowo intryguje. To jest coś, w
czym widzę narzędzia do pracy dla psychologa. Reszta jest gimnastyką, dobrą jak
jogging, pływanie czy pilates.
Mam nadzieję, że uspokoiłem Cię nieco. Może
się zdarzyć, że zrezygnuję kiedyś z mięsa lub z jakichś typów mięsa, od dawna
chodzi mi to po głowie i już w tej chwili znacznie częściej zamawiam rybę i
krewetki niż kurczaka czy wieprzowinę. Może kiedyś ograniczę jeszcze bardziej
palenie – teraz palę prawie wyłącznie na imprezach/spotkaniach towarzyskich i
przy pisaniu – tutaj jednak chyba bardzo bym Cię nie zasmucił. Może zaproponuję
Ci, żebyśmy sobie popróbowali tej sportowej, że ją tak określę, jogi razem. Ale
nie będę Ci, Przyjacielu, pierdolił o tym (naprawdę mnie napełnia agresją ta
muza), jak moje życie zmieniło się w Indiach i jak odnalazłem siebie w oddechu
i świetle.
To
taki mój statement przed czterema tygodniami detoksu od wszystkiego, zobaczymy,
jak zaśpiewam po powrocie. „Sorry, Jaro, ale nie napiję się z Tobą piwa, bo mi
się czakry pozatykają!” :D
Łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup,
łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, bęc. Bez kurwa kitu.
Twój,
M.
P.S. To już przestaje być śmieszne, tu
naprawdę nie ma żadnych kobiet. Żadnych!
[...]
Wracam więc sobie ciepłym popołudniem do
mojego podłego Yes Please Guesthouse z radosnej eskapady w miasto. Zatrzymuję
się w recepcji na dobrą godzinę, bo do pokoju, na drugie piętro, internet mi za
bardzo nie sięga. Wprawdzie recepcja opatrzona jest napisem ‘Don’t Seat Longer
in Reception’, ale mam, że tak powiem, wyjebane, skoro w pokoju internet
charakteryzuje się jedną kreseczką przez dwie trzecie czasu, przez resztę go
nie ma. Rozkminiam z Renatą, co też zrobić z naszymi franklinami licznymi w
pocie czoła, dosłownym, zaoszczędzonymi. Rozprawiam z siostrą o tym, co też
Fedorka zbiła podczas mojej nieobecności w domu i ile wina wypiła z mojej
piwniczki. Po czym wbijam na górę, żeby się walnąć na brudne łóżko i nabrać sił
na wieczorne bazgrolenie po klawiaturze.
Odkluczam pokój i... co widzę? Widzę otóż,
proszę ja Ciebie, mój drogi, plamę na łóżku. Na samym środeczku łoża mokrą
plamę widzę. Widzę w związku z tym trzy opcje. Albo zsikałem się w nocy, albo
ktoś się zsikał w moje łoże, albo coś nakapało z sufitu. Pierwszą opcję
odrzucam, do wystarczającego stopnia wierzę w swoją poczytalność, by
skonstatować, że zauważyłbym rankiem ten wstydliwy error mojego układu
moczowego. Poza tym plama jest mokra, a mnie nie było w pokoju od dobrych
sześciu godzin. Wyschłaby. When you have
eliminated the impossible, uczy Sherlock Holmes, whatever remains, however improbable, must be the truth. Zostają dwie możliwości. Zostaje też pewna nieswojość, bo
spać na niezidentyfikowanie mokrym łóżku jakoś tak mało fajnie, z drugiej
strony jednak wiara w sprawność mojego pęcherza moczowego w recepcji
niekoniecznie jest silna. W sensie pomyślą, że się zsikałem. Trudno, yolo. „Panie,
plama, z wentylatora najwyraźniej nakapało” – przecież im nie zarzucę
oficjalnie, że mi zasikali łóżko – „wiem, teraz nie widać zacieków na suficie,
no ale musiało nakapać”, Sherlock też tak twierdzi. Idę na górę z boyem. Zgodnie
patrzymy na plamę, zgodnie patrzymy na wiatrak, i znów na plamę. Gość się
pewnie chichra w duchu, ale co zrobić. Obiecuje sprawdzić, co też się stało i
wrócić w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Zamykam za nim drzwi i siadam obok plamy. Nie
śmierdzi w sumie. Ale przecież to klimy przeciekają, nie wentylatory! Co też,
do diabła?! A co to? Na prześcieradle, choć szare jest, powypalane papierosami
i brudne, wyraźnie widzę ślady. Trzy odciski łapki! Dokumentuję je
fotograficznie i próbuję zrobić research online, co to też za zwierz, ale
internet ma trudne dni. Chyba kot, myślę sobie. W sumie powienienem być pewien,
mając w domu dwójkę udomowionych maszyn do okrutnego zabijania i okazjonalnego
sikania poza kuwetą, ale mój umysł pozostaje otwarty. Lecę po boya. Patrzy na
plamę, patrzy na ślady, patrzy na uchylone okno. Patrzy na zrzuconą osłonę
niedziałającej klimy pod oknem. Kot! Nie wydaje się przesadnie zdziwiony, w
końcu ogólny stan pościeli nie wziął się z niczego. Po chwili przynosi świeże
prześcieradło i rozpościera je na wciąż mokrym łóżku, walając się po nim przy
tym całym sobą bez żenady, wszak stan pościeli nie wziął się z niczego.
Case closed. Kot zasikał mi łóżko, ale nikt
się nie będzie bezkarnie natrząsał z mojego pęcherza.
Klasyk na dziś:
back at my place
I sit with the killers and
we drink and
smoke.
it is somehow
enjoyable.
I find I can
outdrink and outsmoke them
but I realize
that in areas such as fights on
the front lawn
my day is done.
the motherfuckers
are just getting too young and
too big.
Charles Bukowski, slim
killers (ze zbioru Mockingbird Wish
Me Luck)
To może klasyk na dziś, edycja rodzima:
ReplyDeleteOj, kot! Pani matko,
kot, kot narobił mi
w pokoiku łoskot.
Kot, kot, kot, pani matko!
Kot, kot, kot, pani matko!
Kot, kot, kot, pani matko!
Kot, kot, kot...
A raczej:
Oj, kot! Panie Hindusie,
kot, kot narobił mi
w pokoiku łoskot.
Kot, kot, kot, panie Hindusie!
Kot, kot, kot, panie Hindusie!
Kot, kot, kot, pani Hindusie!
Kot, kot, kot...