Saturday, September 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.2

Noc z poniedziałku, 31 sierpnia na wtorek, 1 września 2009, kwadrans po północy

Wstaliśmy dziś wcześnie, o dziewiątej ktoś miał zabrać nas do szkoły na spotkanie nauczycieli. Niepotrzebnie się trudziliśmy. Było sporo po jedenastej, kiedy pod naszymi drzwiami pojawił się Annas. Ani on ani Mazen, który czekał w swoim czerwonym audi, zdawali się nie bardzo pojmować marsowej miny Renaty i jej pytań o przyczyny opóźnienia. Jak powiedziała nam Kelly, jedna z nauczycielek poznanych na spotkaniu, która właśnie rozpoczyna swój trzeci rok pracy dla National School of Aleppo, powinniśmy przestać się dziwić takim sytuacjom. Jeśli mówią, że przyjadą o dziewiątej, na dziewiątą możemy co najwyżej nastawić budzik. I nie spieszyć się specjalnie ze śniadaniem. Okazuje się również, że kiedy Annas obiecywał nam przedwczoraj, że załatwi naprawę klimatyzacji ‘jutro’ i tego nie zrobił, wcale nie kłamał. Słowem ‘jutro’ określił po prostu niesprecyzowaną bliżej przyszłość. Czyli jednocześnie Dusia ma rację a January blefuje. Czy mieszkając w Polsce mógłbym sobie uświadomić, jak bardzo zakorzeniony w mojej naturze jest przysłowiowy Ordnung? Zawsze myślałem o sobie, z ubolewaniem, raczej jako o osobie spóźnialskiej, a przynajmniej robiącej zbyt wiele rzeczy na ostatnią chwilę (choć z pewnymi nastrajającymi optymistycznie rezultatami nad tym pracuję). Tymczasem w zderzeniu z kulturą arabską wynurzają się z odmętów mojej nieświadomości pozostałości zaboru pruskiego czy też po prostu głęboko zakorzeniona europejskość. To właśnie perspektywa, którą daje emigracja... Kiedy zacznie się rok szkolny, mamy jeździć do szkoły i z powrotem szkolnym autobusem (jak w amerykańskich filmach!). Rozkład jazdy, mimo stałej trasy, jest zmienny. Ponoć żona Mazena zawsze się spóźnia, więc jego dzieci też się spóźniają, a autobus nie ruszy przecież bez pociech właściciela szkoły…

Rada pedagogiczna składała się z trzech części. Część nieoficjalna trwała dobre dwie godziny. Nauczyciele i asystenci siedzieli na sofach i fotelach w hallu i zapoznawali się ze sobą mniej lub bardziej intensywnie. W moim przypadku raczej mniej. Przyjdzie na to czas w bardziej spontanicznych okolicznościach. Zdecydowałem się więc wymknąć na chwilę i pograć w piłkę z Oliverem. Boisko zostało przetestowane i zaaprobowane. Wróciłem akurat na rozpoczęcie części oficjalnej. Trwała może z dziesięć minut, w tym pięć zajęło nam zajmowanie miejsc. Nowi nauczyciele zostali pokrótce przedstawieni, po czym Mazen wygłosił krótkie oświadczenie. Jedyną istotną jego myślą było to, że termin następnego posiedzenia ustalono na czwartek. Część półoficjalna polegała na indywidualnym uzupełnianiu dokumentów w sekretariacie (czyżby tak wcześnie brali się za nasze wizy i pozwolenia na pracę?) a później na krótkich rozmowach z asystentami. Moja asystentka ds. czwartej klasy ma na imię Tamar i niestety może wpaść do szkoły dopiero w sobotę. Zaczyna się. Asystentka ds. klasy piątej, której imię brzmi mniej więcej Nour, wygląda jak Macarena Gomez z ‘Dagona’, tylko nieco niewinniej, i wydaje się być znacznie bardziej użyteczna. Dzięki niej może jutrzejszy dzień, który mam spędzić w szkole, mimo że nie mam jeszcze lekcji, nie będzie dniem całkiem straconym.

Wciąż trwa ramadan. Dla nas, giaurów, znaczy to przede wszystkim tyle, że sklepy i restauracje otwierają się i zamykają o dziwnych porach. Jeszcze do końca tego nie opanowaliśmy, ale zdaje się, że ulice pustoszeją wczesnym popołudniem i zaczynają pulsować życiem po wieczornej modlitwie, czyli mniej więcej o zmroku. Jako że wróciliśmy do domu około pół do trzeciej, było za wcześnie na owocną wycieczkę po mieście. Renata udała się więc na spoczynek a my, mężczyźni, odziawszy się w męskie kąpielówki wybraliśmy się na męski basen. Co prawda wczoraj, kiedy wstąpiliśmy do tego przybytku by zasięgnąć języka, powiedziano nam, że Renata może z nami pływać, ale byłoby to chyba porównywalne do kąpieli nago w polskim basenie. Czyli może nikt by się nie czepiał, ale wiązałoby się to z pewnym, nie dla każdego miłym, piętnem awangardy. W środy jednak, należy dodać, basen jest tylko dla kobiet. Wczoraj poinformowano nas, że za 500 funtów syryjskich czy też, innymi słowy, 500 lir (30 złotych) możemy siedzieć w wodzie przez cały ramadan. Dziś, wraz z miłościwie panującym dyżurnym zarządcą, cennik się zmienił. Jedno wejście kosztuje 250 funtów. Trudno, to wciąż na tyle niedużo, że szkoda byłoby poświęcać przyjemność Olivera w imię zasad. Chyba było warto – nauczył się wreszcie spokojnie leżeć na wodzie zamiast taplać się w panice. Chyba nawet powoli zaczyna poruszać się w sposób, który można nazwać pływaniem.

Postanowiliśmy dziś po raz pierwszy wybrać się do centrum miasta. Zgodnie z radą Mazena, zaczęliśmy od dzielnicy Al-Aziziah. Co prawda główne atrakcje Halabu (jeśli nie wspomniałem o tym wcześniej, spieszę z wyjaśnieniem, Halab to oryginalna nazwa Aleppo) znajdują się w pewnym oddaleniu od tej części miasta, ale uznaliśmy, że będziemy dozować sobie wrażenia. Okolica, do której trafiliśmy bardziej przypomina Guangzhou niż naszą luksusową, jak się okazuje, dzielnicę Shahba. Brud, popękane chodniki, węzły gordyjskie jakichś tajemniczych kabli rozpięte niczym girlandy między budynkami, zatęchle pudła klimatyzacji, dziwaczne sklepiki ze wszystkim i z niczym, pulsujący, wszechogarniający gwar. Ach, poczuliśmy się jak w Kantonie. Z drugiej strony w takie rejony kantońskiej metropolii trafiliśmy na bardziej zaawansowanym etapie naszego pobytu w Chinach. W Syrii jesteśmy dopiero od trzech dni. Zauważyłem w pewnym momencie, że Renata pędzi niczym Robert Korzenowski, choć przecież nie ustaliliśmy żadnego celu wędrówki (prócz zrobienia zdjęć do wiz i pozwoleń oraz kupna telefonu). Klasyczny objaw lęku, a przynajmniej niepokoju. Z drugiej strony takie poruszanie się po mieście ma sens. Włócząc się ślamazarnie i w zamyśleniu rozglądając się na wszystkie strony daje się po sobie poznać, że jest się podręcznikowym turystą. Czyli – dla żebraków, sprzedawców i wszelkiej maści cinkciarzy – ofiarą. Z deszczu pod rynnę, czy też zamienił stryjek siekierkę na kijek... Ani się obejrzeliśmy kiedy znaleźliśmy się w okolicach jednego z souqów, fascynującego częściowo zadaszonego targowiska zajmującego plątaninę ulic i uliczek w pobliżu cytadeli. Nie czas dzisiaj na wnikliwy opis tego miejsca. Trudno zresztą, byśmy w czasie jednego wieczoru wnikliwie je poznali, o ile poznanie go w ogóle jest możliwe. Nie mogę jednak nie wspomnieć o najbardziej intrygującej jego cesze. Wydaje się mianowicie (a właściwie chyba po prostu tak jest), jakby souq tworzył jakąś dziwaczną konstrukcję gdzie wszystko jest ze sobą połączone i tworzy tajemniczy, niemożliwy do ogarnięcia wyobraźnią organizm. Długie korytarze oświetlone żyrandolami lub światłem wpadającym przez otwory w dachu zdają się ciągnąć w nieskończoność. Tu w bok odbija wąska na półtora metra uliczka, tu nagle wyrastają jakieś zmurszałe schodki, wszędzie panuje ożywiony ruch. Oraz urokliwy, choć i przerażający, półmrok. Daliśmy się zwieść mocy tego labiryntu niczym Jaś i Małgosia. Wreszcie trafiłem w miejsce, gdzie na małych skleconych z niczego straganikach przyrządza się falafel, kotleciki z grochu, narodową potrawę Syrii (ileż to razy czytałem o tym na karcie menu w barze Aleppo w Gdańsku…). Nim jednak zdążyłem się zdecydować na skosztowanie tego specjału w jego ojczyźnie, już moją uwagę przyciągnęło coś innego. Tu, przy okazji kupna coli, sprzedawca poczęstował nas smażonymi na głębokim oleju słodkimi kulkami, tu znów ktoś wyciągnął do mnie rękę z jakąś słodką marcepanowo - pistacjową żelką. Na sąsiednim starganie kupiec już obdarowywał Renatę innymi słodyczami, o których nawet się nie śniło polskim filozofom. Najbardziej zaskakująca była ich bezinteresowność, której nie często zdarzało mi się doświadczać w tego typu miejscach (choćby na, skądinąd wspaniałym, kantońskim Quing Ping). Właściciele stoisk nawet nie próbowali na dłużej nas zatrzymywać i proponować transakcji. Nie mogli też chyba liczyć na to, że za kilka minut przyjdzie nam ochota na zakupy i wrócimy do nich. Niemożliwością byłoby odnaleźć ich w tej architektonicznej dżungli. To dziwne, ale oni chyba po prostu chcieli zrobić nam przyjemność. Szliśmy więc dalej, nieco oszołomieni tutejszą atmosferą. ‘Just let your curiosity guide you…’, ‘lose yourself In the labyrinthine alleys…’ – tak nasz przewodnik lonely planet zachęca do zwiedzania Aleppo. No więc zgubiliśmy się. Na początku oczywiście nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tego faktu. Poza tym wielu kupców zagadywało do nas po angielsku, na pewno mnóstwo osób chętnie wskazałoby nam drogę. Tak naprawdę nie było czym się przejmować. Daliśmy się więc zaprowadzić sympatycznemu młodzieńcowi do jego sklepu z wyrobami ze srebra. Przywitał nas swojskim ‘dzień dobry’ i zapytał, czy jesteśmy z Warszawy. Nie był zresztą pierwszą spotkana dziś osobą potrafiąca przywitać się po polsku i znającą nazwę naszej stolicy. Muszę też zauważyć, że ich wymowa była zaskakująco dobra. Na wstępie oświadczyliśmy, że nie chcemy kupować srebra, ale chłopak chciał chyba po prostu pokonwersować po angielsku, ponoć studiuje ten język na uniwersytecie. Obejrzeliśmy mnóstwo naszyjników i obiecaliśmy wrócić, kiedy będziemy szukać pamiątek przed powrotem do Polski (ale ponieważ wtedy byliśmy już zgubieni, może być z tym kłopot). Odparł, że jesteśmy zawsze mile widziani w jego sklepie. Pokrzepieni miłą rozmową, ruszyliśmy dalej, nie wiedząc że zmierzamy w stronę, wracając do analogii z ‘Jasiem i Małgosią’, domku z piernika. Zauważyłem shish kebab, który wyglądał tak samo, jak ten w Chinach. A ten mały chłopiec był taki uprzejmy… Zwykle nie dajemy się zaprosić w jakieś odludne zakamarki sklepów, constant vigilance, jak zwykł był mawiać Mad-Eye Moody. Ale tym razem zdecydowaliśmy się zaryzykować. Poprosiłem o dwa kebaby na spróbowanie i wspięliśmy się po wąskich schodkach na piętro. W środku nie było nikogo. Wąskie pomieszczenie, które nie wiem dlaczego przywodziło na myśl ‘Piłę’. Brudny stolik, jakieś naczynia, kilka stołków, odpychająca umywalka i lepkie kafelki. Nie dotykałem ich, ale z pewnością były lepkie. Okien oczywiście brak. Chyba, że liczyć to zamurowane. Po chwili przybiegł chłopiec z wodą w plastykowej butelce i szklankami. Woda niechybnie była z kranu, właściwie mógł się nie kłopotać ostentacyjnym myciem szklanek. Zapach, który po chwili poczuliśmy, pozwolił nam jednak nieco się zrelaksować i przypomnieć sobie o uśpionym głodzie. Po kilku minutach chłopiec wdrapał się po schodach niosąc wielki talerz. Na płaskim placku zwanym khoobz (po arabsku - chleb) ułożone były posiekane świeże warzywa (przede wszystkim pietruszka) i pomidory z rusztu oraz kilka soczystych, aromatycznych wałeczków z mielonej wołowiny. Wszystko przykryte było drugim plackiem. Ulegliśmy swoim żądzom i zaczęliśmy – palcami – zjadać nasz domek z piernika. Brak słów, by opisać to kulinarne doznanie. Nasyciwszy się nieco, zaczęliśmy się zastanawiać, czy bramy souqu zamyka się na noc – już jakiś czas temu widać było, że kupcy zwijają swoje stragany. Zbliżał się czas modlitwy wieczornej. I zmroku… Szybko skończyliśmy jedzenie i zeszliśmy na dół. Jako że zamówienie nie pokrywało się z tym, co nam przyniesiono, nie pozostało mi nic innego jak spytać o cenę i czekać na najniższy wymiar kary. Chłopiec rzucił kwotę 200 lir (12 złotych). Myślę, że jak na tę okolicę, przesadził dwukrotnie, co próbowałem mu uświadomić, ale, jak to się mówi, musztarda po obiedzie. Z drugiej strony 12 zeciszy za posiłek w najbardziej hardkorowej restauracji w życiu (a nie od dziś jestem fanem zatęchłych lokalnych knajpek) to cena rozsądna. Souqu na szczęście jeszcze nie zamknięto, choć niezaprzeczalnie opustoszał. Ja miałem już dość wrażeń na dziś i chciałem kierować się w stronę, gdzie, jak sądziłem, znajduje się cytadela, Renata natomiast sugerowała stronę zupełnie przeciwną. Moja żona zwykle nie myli się w sprawach nawigacji, poza tym nie chcieliśmy dziś odwiedzać cytadeli. Ruszyliśmy więc raźno przed siebie. Po drodze udało nam się nawet kupić telefon (dzwonienie z polskich komórek za 9,9 zł za minutę szybko by nas zrujnowało). Doszliśmy do wąskiej i pustej uliczki prowadzącej do jakiejś restauracji. Uznaliśmy, że restauracja jest pewnie jeszcze na terenie souqu, więc darujemy sobie tę opcję. Wybraliśmy schody w górę. Zaprowadziły nas do okolicy mającej nad sobą niebo i zamieszkanej (był tam nawet meczet), ale bez perspektyw znalezienia uliczki wystarczająco szerokiej, by pomieścić taksówkę. Zadecydowaliśmy, że wracamy do planu ‘cytadela’. Znów ruszyliśmy korytarzem, jeszcze bardziej ponurym niż przed chwilą, bo prawie zupełnie pustym. Ostatni kupcy zamykali swoje kramy. Zapytaliśmy o drogę do cytadeli i wskazano nam kierunek. Jakiś mężczyzna powiedział coś do nas, kiwnął ręką i ruszył przed siebie. Właściwie nie wiedzieliśmy, czy mamy trzymać się od niego z dala czy przyjąć pomoc. Czego zażąda za wyprowadzenie z labiryntu? O ile w ogóle zamierza nas wyprowadzić? Na razie i tak szliśmy w tę sama stronę. Im robiło się ciszej i puściej, tym bliżej się go trzymaliśmy. Szedł pewnie i tylko co chwilę sprawdzał, czy nadążamy za nim. Teraz już oboje się baliśmy. Oliver ponoć nie. Bo właściwie czego? Spaczona wyobraźnia i brak zaufania do ludzi. Tego nauczyło nas życie? Po jakimś, ciągnącym się w nieskończoność, czasie na końcu tunelu zobaczyliśmy jasność. W świetle ogromnych wrót ukazała nam się majestatyczna cytadela Halabu. Zwolniliśmy kroku i z ulgą napawaliśmy się jej pięknem. Nasz przewodnik jeszcze kilka razy się obejrzał i kiedy zobaczył, że radzimy sobie już sami, ruszył dalej w swoją stronę i zniknął gdzieś niczym anioł, który wypełnił swoją misję. Nawet nie zdążyliśmy mu podziękować.

No comments:

Post a Comment