Saturday, September 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.3

Noc z wtorku, 1 września na środę, 2 września 2009, dochodzi druga

Bezsensowne marnowanie czasu. Tylko tak można określić nasze przygotowania do nadchodzącego roku szkolnego. Po wczorajszej ‘radzie pedagogicznej’ spodziewaliśmy się dziś konkretów. Złapaliśmy (spóźniony 20 minut) autobus szkolny pod pobliskim meczetem i udaliśmy się do naszego miejsca pracy. Tylko po to, by spotkać się z nowymi nauczycielami (większość starych, wiedząc jak się sprawy mają, darowała sobie przyjazd) i może połową asystentów. Pogawędziliśmy z Georgianne, miłą nauczycielką z Los Angeles , która uczyła wcześniej na Tajwanie i z Tomem, uroczo nieśmiałym świeżo upieczonym absolwentem Cambridge, który będzie w Aleppo przez pół roku w ramach jakiegoś programu praktyk. Georgianne nie może zamknąć mieszkania, bo nie dostała klucza, a kiedy bierze prysznic, jej łazienka zaczyna pachnieć benzyną... Okazuje się, że my trafiliśmy całkiem nieźle, choć wczoraj wieczorem skończyła się woda a klimatyzacja cały czas nie działa. Przerzuciliśmy się na wentylatory, które znalazłem w jednej z szaf. Przegadawszy nasze pierwsze doświadczenia w Syrii, zaczęliśmy się włóczyć po szkole. Pograliśmy trochę na komputerze. W przypływie energii znalazłem Nour (moją asystentkę od piątej klasy) i poprosiłem ja o zaprezentowanie mi planu tego, co mamy dziś zrobić. Na początek zabrała mnie do doktor Fadih. Madame Fadih jest władczą acz miłą kobietą lat może czterdziestu o kruczoczarnych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Jest w jej rysach i postawie coś naturalnie arystokratycznego, coś, co sprawiło, że wczoraj oboje z Renatą wzięliśmy ją za dyrektorkę. To ta, o której pisałem, że chyba nas polubiła (mam wrażenie, że przede wszystkim Renatę) i nie polubiła Mohammada. Pani Fadih jest specjalistką literatury francuskiej i osobą odpowiedzialną za program nauczania. Pomogła mnie i Nour ustalić, w których klasach będę miał zajęcia. To już coś. Następnie Nour poinformowała mnie, że książki, które mają się znaleźć w klasach są już przygotowane w bibliotece i wkrótce ktoś je przyniesie. Zapytana o to, w jaki sposób mógłbym w takim razie pomóc, odparła, że właściwie nie ma już nic więcej do zrobienia i mogę sobie posiedzieć na dole… Na szczęście po jakichś 30 minutach, które spędziliśmy na plotkowaniu o rodzinie Mazena z obeznaną w tutejszych skomplikowanych realiach Kelly, zabraliśmy się do supermarketu Carrefour z supervisorką, która pierwszego dnia oprowadzała nas po szkole, i z Moną Chibli. No właśnie, Mona Chibli jest siostrą Mazena Chibli i dyrektorką. Poza nią Mazen ma jeszcze troje rodzeństwa, z których każde jest, jak się wydaje, w jakiś sposób związane ze szkołą. I imię każdego z nich zaczyna się na ‘M’.

Ponoć dwa razy w tygodniu w Sheratonie serwują sushi. Ta informacja musiała dziś zostać sprawdzona. Wyszliśmy z domu z zamiarem złapania taksówki. Parę słów o tym środku transportu. Taksówki są żółte i niewiarygodnie tanie. Krótki kurs w okolicy kosztuje jakieś 1,5 złotego, dojazd do centrum zajmuje nam jakieś dziesięć minut i kosztuje 3 złote. Trudno w to uwierzyć, ale to jeszcze mniej niż w Chinach. W związku z tym nawet nie warto myśleć o autobusach. Choć pewnie przejedziemy się jednym z nich w ramach dostarczania sobie nowych wrażeń. Taksówkę z zapalonym żółtym światełkiem na dachu zatrzymuje się stojąc przy jezdni i machając ręką. Czerwone światełko oznacza, że samochód jest zajęty. Zwykle nawet nie trzeba machać, mijając pieszych kierowca trąbi, oferując w ten sposób swoje usługi. Oczywiście nie tyczy się to miejsc zatłoczonych, gdzie dźwięk taksówkowego klaksonu i tak utonąłby w panującym tu drogowym chaosie. Kiedy dziecko w wesołym miasteczku wsiada do małego samochodziku, zwykle najbardziej cieszy się możliwością używania klaksonu. Tutejsi kierowcy chyba nigdy z tego nie wyrośli… W ich trąbieniu nie ma nawet agresji, oni chyba po prostu lubią to robić. Mimo że znajomość angielskiego większości taksówkarzy kończy się na kilku mało użytecznych słowach, opanowanie zasad działania tego środka transportu zajęło nam nie więcej niż jeden dzień. Procentuje chyba chińska szkoła przetrwania. Co nie jest wcale jednoznacznie pozytywne. Gdzie emigracyjny miodowy miesiąc i radość z poznawania nowych rzeczy? Jeśli wszystko będzie szło tak gładko, za dwa tygodnie będę już człowiekiem stąd i nie będę miał o czym pisać! No cóż, będziecie mogli odetchnąć z ulgą... Dziś wybraliśmy złą porę na wycieczkę do centrum. Kiedy po wyjątkowo długim czasie udało nam się zatrzymać taxi, kierowca, wielokrotnie nas przepraszając, wyjaśnił łamanym angielskim, że musi jechać do domu i kieruje się w zupełnie w przeciwnym kierunku. No tak, jest ramadan, zaraz zapadnie zmrok – czas na modlitwę. Na szczęście – albo i nieszczęście – po chwili zatrzymał się koło nas inny kierowca i potwierdził skinieniem głowy, że wie jak dojechać do Sheratonu. Nie wiem jak to zrobił, ale jego taksometr pracował dwa razy szybciej niż zwykle. Specjalna taryfa dla tych, którzy jadą do Sheratonu? No nic, dopóki mój arabski kończy się na znajomości cyferek, nazw kilku dań i słowa ‘shukran’ (dziękuję), dopóty co jakiś czas będę padał ofiarą wyzyskiwaczy turystów. Musimy jak najszybciej zorganizować sobie lekcje. W Sheratonie faktycznie można zjeść sushi, w poniedziałki odbywa się tam cykliczna impreza pod tytułem ‘jesz ile chcesz’ za równowartość 60 złotych. Niemało, ale w porównaniu do cen w Polsce jednak kusząco. Dobrze, że to tylko raz w tygodniu, inaczej marnie widziałbym nasze oszczędności po wypełnieniu kontraktu. Pewnie jeszcze dokładalibyśmy do interesu...
Gdy zapadła noc, miasto ożyło. Coraz więcej sklepów i knajpek otwierało swoje podwoje. Postanowiliśmy skierować się mniej więcej w stronę domu i poddać się temu, co przyniesie nam los. Na początek przyniósł nam shawarmę. W jakimś kulinarnym zaułku wypatrzyliśmy kram z powoli obracającym się pionowym rusztem obłożonym pachnącym mięsem kurczaka. Ponieważ właśnie nadchodziła pora kolacji, nie zastanawiałem się długo. Postanowiłem dowiedzieć się jak ma się tutejsza shawarma do polskiego kababu. Mięso na ruszcie wyglądało podobnie. I na tym właściwie podobieństwa się kończą. W Polsce najpopularniejszym sposobem podawania kebabu jest chrupiąca bułka, która jest, jak się wydaje, jedynie dostosowaniem tej przekąski do europejskich fastfoodowych gustów. W Syrii, o czym słyszałem wcześniej i niniejszym informację tę potwierdziłem, skrawki mięsa zawija się z warzywami – w moim przypadku świeżymi pomidorami i peklowanymi ogórkami – w khoobz, chleb arabski, o którym wspominałem wczoraj. Zręczny sprzedawca nakłada na dolną część rulonu kawałek folii, który zapobiega wyciekaniu sosu, i całość w ułamku sekundy pakuje w papier pergaminowy. Najwspanialsza jest puenta w postaci małej porcji gęstego sosu czosnkowego pewnym ruchem nałożonej na szczyt zwiniętego placka.
W tym samym zaułku znaleźliśmy kilka knajpek serwujących koktajle owocowe. Tym razem jednak pogrążyliśmy się nie w kontemplacji ich odświeżającego smaku, lecz w rozmowie z przypadkowo poznanym mówiącym całkiem nieźle po polsku Syryjczykiem. Ciekawe, że jeszcze pamięta nasz język – ostatni raz w Polsce był dokładnie dwie dekady temu. Handlował ponoć pieczarkami i dobrze wspomina ludzi z Katowic. Pokazał nam nawet dokument poświadczający pozwolenie na wjazd na terytorium P.R.L. Kwestia tego pisma nurtuje mnie do tej pory - dlaczego od 1989 roku nosi je przy sobie? Dziwna sprawa. Jego natomiast zdecydowanie zadziwiła nasza historia. Że na tak długo przybyliśmy do Aleppo, że będziemy uczyć angielskiego i że Renata będzie pracować. Tego, że jesteśmy małżeństwem od dwóch lat a nasz syn liczy sobie sześć wiosen chyba w ogóle nie zrozumiał. To się porobiło od tego osiemdziesiątego dziewiątego…
Ostatnim wartym wspomnienia punktem naszej nocnej włóczęgi po mieście było nietypowe kino. Na pierwszy rzut oka nic nie świadczyło o jego niezwykłości, ot opustoszały hall i pusta kasa. Trochę jak w Neptunie, tylko jeszcze biedniej. Ucieszyliśmy się jednak na możliwość obejrzenia tu w najbliższej przyszłości ‘Sherlocka Holmesa’ z Robertem Downey Jr. i Judem Law czy czego tam jeszcze Amerykanie nie wyprodukują. Śmiało weszliśmy do środka, by zapoznać się z repertuarem. Ów okazał się być nieco… ograniczony. Ograniczony, jak wskazywały dziesiątki zdjęć, do filmów, jak na tutejsze realia, pornograficznych. Gabloty wypełnione były parami półnagimi, całującymi się, wytykającymi języki, obściskującymi się. Niektórzy robili to nawet na leżąco. Ogólne wyuzdanie i dzieło szatana. Roberta Downey Jr. i Jude’a Law w każdym razie wśród nich nie dostrzegłem.

No comments:

Post a Comment