Saturday, September 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.5

Noc z piątku, 4 września na sobotę, piątego września 2009, kwadrans po trzeciej

Chcąc w pełni wykorzystać beztroski czas, który pozostał nam do zbliżającego się niemiłosiernie wielkimi krokami roku szkolnego, wybraliśmy się ponownie na souq. Nadmienić muszę, że był to pomysł Renaty. Jest rzeczą wspaniałą, że po dekadzie znajomości moja żona nadal potrafi mnie zaskakiwać. Owszem, może i motywacja do tej wycieczki była prozaiczna (słodkie kulki smażone na głębokim oleju, którymi ostatnio nas tam poczęstowano), ale to jednak souq. Brudny, zatłoczony, gwarny souq.

Mając w optymistycznej perspektywie liczne emocjonujące zakupy, postanowiłem przedsięwziąć rozpoznanie terenu. Zawsze lubiłem się targować i sam skrypt tej sytuacji społecznej nie jest dla mnie, jak dla Renaty, niekomfortowy. Żeby jednak estetycznie i skutecznie uprawiać przepiękną sztukę targowych negocjacji, należy bezwarunkowo posiąść pewna wiedzę na temat tego jakie dobra i za ile warto nabyć. A do tego trzeba nie doświadczenia ogólnego, lecz dostosowanego do warunków lokalnych. Naukę zacząłem od kufeyya, chusty znanej u nas jako arafatka i iqal, czarnego krążka przytrzymującego ją na głowie. Wypatrzyłem je na jednym z kramów a sprzedawca, widząc moje niedbałe zainteresowanie, przystąpił do rozpoczęcia zabawy. Sprytnie namówił mnie na przymierzenie zestawu. Dawno temu pracowałem przez miesiąc jako bezpośredni sprzedawca książek, więc ten psychologiczny trick nie jest mi obcy. Nas też uczono, by dać klientowi książkę do potrzymania a potem mu ją zabrać. Chcąc, nieświadomie, odzyskać kontrole nad sytuacją, będzie chciał, statystycznie częściej, ją kupić. Następnie kupiec oświadczył, że wyglądam jak Lawrence z Arabii. Pewnie tak naprawdę wyglądałem głupio, ale, jak uczą podręczniki, komplement odnosi skutek nawet, jeśli nie jest traktowany przez odbiorcę jako prawdziwy. Tu doszliśmy do ceny. 300 funtów syryjskich. I komentarz, że to cena dla mnie, bo jestem przyjacielem z Polski (zgadł nawet, że z Gdańska, drań). Dla Amerykanów to 500 funtów. Tu trafił, zaśmiałem się w duchu na myśl o głupio przepłacających amerykańskich turystach. Chociaż takie porównawcze podanie ceny to też standardowa sztuczka. Zaoferowałem mu 200. On na to, że 250. Z bólem na twarzy podwyższyłem ofertę do 220. Odparł, że 250 to ostateczna cena. Wtedy przystąpiłem do ofensywy. Smutno zwiesiłem głowę i odłożyłem siatkę, do której już, żeby wymusić przypieczętowanie transakcji, zapakował chustę. Oczywiście przystał na 220 funtów. 13 złotych. Pewnie mógłbym osiągnąć lepszą cenę, ale to w końcu souqowy pierwszy raz. Przewodnik (dla Amerykanów, he,he) sugeruje za kufeyya i iqal cenę 5 – 10 dolarów, czyli i tak jestem do przodu. Poza tym przecież i tak nie o towar tu idzie, i nie o cenę. Pełna psychologicznych tricków rozgrywka targowania się na souqu – bezcenne…

Trudno chyba o wizytę w souqu, nawet podczas ramadanu, która nie łączy się ze spróbowaniem jakiegoś nowego przysmaku. Dziś zainteresowały mnie niewielkie placuszki wielkości spodka posmarowane czymś brunatno czerwonym, zwane chyba manaeesh. Na pierwszy rzut oka przypominały malutkie pizze. Kupno pojedynczego placka okazało się całkiem niełatwe. Mały chłopiec sprzedający je na jednym z maleńkich straganów nie zrozumiał, o co mi chodzi. Inny kupiec uznał chyba, że nie warto zawracać sobie głowy tak lichą transakcją i po prostu podarował mi smakołyk. Pasta, którą posmarowano placek jest chyba przygotowywana na bazie oliwy, pomidorów i drobinek baraniny, smak ma lekko kwaśny, możliwe, że za sprawą octu. Całkiem interesująca przekąska. Myślę, że warto w tym miejscu odnotować syryjski zwyczaj kupowania wszystkiego w ilościach hurtowych. Nie był to bowiem pierwszy raz, kiedy nasze zbyt niewielkie zamówienie spotkało się ze szczerym zdziwieniem sprzedawców. Któregoś dnia chcieliśmy kupić w supermarkecie kulkę owczego sera. Poprosiliśmy o jedną. Sprzedawca, a właściwie dwójka z tego samego stoiska, zapytali, czy chcemy jeden kilogram. Odparliśmy, że nie, chcemy jedną sztukę. Oni na to, czy chcemy jedno opakowanie (jakieś sześć sztuk, około pół kilo). Poinformowaliśmy ich, na miarę możliwości ich angielskiego i wspólnego nam wszystkim języka gestów, że chcemy jeden kawałek. Dodam, że pojedyncze kawałki leżały za szybą i nie musieli otwierać opakowania, by spełnić nasza prośbę. W końcu zrozumieli. I z pobłażliwym uśmiechem odmówili. Dopiero po chwili dopadł do nas inny sprzedawca, może jakiś nadzorca, przeprosił nas, powiedział, że jego przyjaciele są ‘crazy’ i wręczył nam owczy przysmak. Smakował prawie zupełnie tak samo, jak włókniste warkoczyki, które jada się w Tatrach jako zakąskę do piwa. Z czego wynika tendencja do kupowania wszystkiego na kilogramy? W pewnym stopniu wyjaśnić to można zapewne wielopokoleniowością, a co za tym idzie – liczebnością miejscowych rodzin. Albo miejscowym apetytem... Przenieśmy się z supermarketu na powrót na souq. Wspomnieć chciałbym o jeszcze jednym kulinarnym zakupie – ciemnym płynie rozlewanym do plastykowych butelek. Już wcześniej, w innych częściach miasta, zwróciłem na niego uwagę. Zwykle sprzedają go mali chłopcy w dużych, może litrowych, workach foliowych. Wydawało mi się, bo o tym świadczył wygląd napoju, że to kawa. W domu okazało się, że to jakiś rodzaj kompotu, gdzieś chyba czytałem, że to tradycyjny ramadanowy napój. Z czego się go robi – trudno powiedzieć. Dobrze wyczuwalna jest w nim nuta suszonych śliwek (nuta dobrze mi znana, kompot z suszonych śliwek to chyba jedyne danie wigilijne, którego nigdy nie lubiłem…). Jest dość kwaśny - to pewnie zasługa cytryn. Pozostałe składniki owiane są na razie tajemnicą.

W dobrej książce przy każdym kolejnym czytaniu, w dobrym filmie przy kolejnym oglądaniu, dostrzega się coś nowego. Tak jest i z souqiem. Dziś przykuło moją uwagę miejsce intrygujące swoją prostotą i pewną cichą symboliką. Na jednej ze ścian targowiskowego korytarza znajduje się zlew z kranem. Dostępna dla wszystkich zimna woda. Co chwilę jakiś dorosły czy dziecko, chcąc na chwilę oderwać się od swojego straganu, podchodzi, napełnia przymocowany do zlewu łańcuchem kubek i pije. Nie wiem właściwie dlaczego, ale strasznie to klimatyczne.

3 comments:

  1. Miło by było ujrzeć zdjęcie w nowozakupionym stroju! Z pewnością moglibyśmy dzięki temu rzetelnie ocenić Twoje rzekome podobieństwo do Petera O'Toole'a. ;) Można się więc go chyba spodziewać w kolejnym liście?

    Ujścia wody (może nawet i pitnej) w miejscach publicznych to rewelacyjna sprawa, szkoda, że u nas tak mało jest tego typu rozwiązań... choć przymocowane łańcuchami itp. naczynia miejmy nadzieję są już dawno za nami. ^_^;

    ReplyDelete
  2. Z owym strojem wiaza sie niestety pewne niedogodnosci spoleczne. Noszony jest on mianowicie praktycznie tylko przez mezczyzn w wieku podeszlym (na potrzeby tego komentarza zdefiniujmy go jako 'powyzej 60tki'). Liczylem na to, ze kiedy zaloze chuste i sloneczne okulary, bede mogl wtopic sie w tlum, ale nic z tego. Wiecej, jako nielokal person wygladalbym na przebieranca, przynajmniej w miescie. Moze na jakies bardziej countrysidowe wycieczki sie przyda. Albo do noszenia po europejsku, na szyi.

    ReplyDelete
  3. Wydaje mi się, że odkryłem jak uniknąć tychże wielce nieprzyjemnych niedogodności społecznych związanych z Twoim strojem, M.! Otóż, zamiast robić sobie w nim zdjęcie w warunkach plenerowych możesz zrobić sobie zdjęcie po założeniu go we... wnętrzu! Np. takim wnętrzem, które zapobiegnie niepożądanemu wpływowi społeczeństwa, może być Wasze mieszkanie! Toż to prostota sama w sobie! ^_^

    ReplyDelete