Saturday, September 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.4

Noc z czwartku, 3 września na piątek, 4 września 2009, kwadrans po trzeciej

Czwartek, dzień Ważnego Spotkania w naszej szkole. Pobudka chwilę po siódmej, płatki Kellog’s z tygryskiem, by energii nie zabrakło przez cały ranek i do meczetu. Nie można przecież spóźnić się na autobus o 7.45. 7.45? Zaraz, Ziemia do Michała, jesteś w Syrii! Zgrywaj dalej punktualnego, a zamkną Cię za podejrzane przesiadywanie pod meczetem a w najlepszym razie dostaniesz wilka od siedzenia na murku. Autobus pojawił się w umówionym miejscu po ósmej. Ach, ta moja niebywała umiejętność spania zawsze i wszędzie. AC/DC na walkmanie, głowa na szybę i podróż do szkoły zaczyna nabierać sensu. Na miejscu, co już mnie nawet nie zdziwiło, nie było prawie nikogo. Przynajmniej sofy były wolne. Krzepiący sen jest dobry na wszystko, jak słusznie zauważyli twórcy Crystals of Arborea, mojego pierwszego komputerowego erpega, w którego grałem jeszcze na Atari. Postanowiłem zregenerować sobie jeszcze trochę punktów życia. Wstałem na dobre przed jedenastą – wcześniej budziły mnie tylko co czas jakiś natrętne muchy. Ludzi jakby trochę przybyło (zaczynają się schodzić, powiedziałby Balin). Nie było jednak wśród nich Mazena. Postanowiłem więc zasięgnąć języka. Dowiedziałem się, że nie ma prądu a Mazen przyjedzie prawdopodobnie około pierwszej. Nie wiem, czy te dwa fakty były ze sobą powiązane. Tak czy inaczej ludzie zaczynali szemrać. Co i rusz ten i ów przebąkiwali o dezercji, która w końcu stała się niezaprzeczalnym faktem. Jako ‘nowi’ uznaliśmy jednak, że najpierw porozmawiamy z sekretarką. Oficjalnie – nie wiadomo, o której (i czy w ogóle) Mazen przyjedzie i czy będzie spotkanie. Nieoficjalnie – spotkania raczej nie będzie, bo jesteśmy jednymi z ostatnich nauczycieli na pokładzie National School of Aleppo. Więc właściwie możemy iść. A może nawet powinniśmy, bo nie wiadomo jak później będzie z transportem (tu wychodzi na jaw wada taksówek łapanych z ulicy – kiedy nie ma taksówek i nie ma ulicy, szanse na transport są raczej marne). Nie było nad czym dywagować. Właśnie nadarzała się niepowtarzalna okazja na zabranie się z asystentką Renaty. Miała miejsce w samochodzie. Szkoda, że nie trzy miejsca, w piątkę na tylnym siedzeniu było raczej ciasnawo. Ale za to jak wesoło. A, byłbym zapomniał. W sobotę nie będzie planowanego spotkania. Zostało przełożone na niedzielę. Że w niedzielę mieliśmy zacząć lekcje? Pięciuset pięćdziesięciu uczniom NSA nie zrobi chyba różnicy, jeśli zaczniemy w poniedziałek. Przynajmniej na dzień dzisiejszy taki jest plan.

Przerwa na papierosa, którą przed chwilą sobie urządziłem, skończyła się przedwcześnie. Miejscowy Lucky Strike wypadł mi z filtra. Kłania się Orwell i ‘1984’… Nie na tyle jednak wcześnie się skończyła, by przegapić rozdzierający nocną ciszę rytmiczny stukot bębenka i zaśpiew jakiegoś mężczyzny na ulicy. Dochodzi czwarta. Wieczór dawno minął, do świtu jeszcze daleko. Nieodgadniony ramadan…
Jako że dzień uplynął nam dziś dość leniwie, pozwolę sobie wrócić na moment do wczorajszego wieczora. Kelly i Lina, nasze koleżanki z pracy, zaprosiły nas i kilkoro innych nauczycieli na kolację do jednej ze znanych sobie restauracji. Umówiliśmy się, że Kelly przyjedzie po nas o ósmej. Obejrzeliśmy w trójkę jeden z odcinków ‘Świętego’ z Rogerem Moorem, w których kolekcję zaopatrzyliśmy się przed wyjazdem, po czym, mniej więcej kwadrans po siódmej, pomyślałem o ucięciu sobie drzemki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy punktualnie o godzinie ósmej rozległ się dzwonek do drzwi! Kelly jest tu od lat, mówi po arabsku, jej mąż jest Syryjczykiem, a jednak to właśnie ona pozwoliła nam obcować z punktualnością w czystej postaci po raz pierwszy od naszego przyjazdu do Syrii. Cóż, mimo wszystko jest Angielką. Po drodze do restauracji Wane’s (której nazwę miejscowi czytają z polska ‘wanes’), przejeżdżaliśmy obok namiotu ogrodowego pełnego krzeseł. Tak ponoć wygląda trwający tu siedem dni obrządek pogrzebowy. Warto będzie dowiedzieć się więcej na ten temat. Na razie – wybaczcie – będzie o jedzeniu. Siedzieliśmy jeszcze w czwórkę przy przygotowanym dla dwunastu osób stole, kiedy się zaczęło. Na początek podano nam pistacje - te suszone, znane w Polsce, oraz świeże, jeszcze w zielono – różowych skórkach. Sprawdziłem, skórki są niesmaczne. Wyłuskuje się pistację palcami po czym traktuje się ją tak samo, jak tę klasyczną. Jest może nieco bardziej wilgotna i, co oczywiste, niesłona. Prócz pistacji na stole pojawiły się nerkowce i migdały. By nie zjeść wszystkiego przed przybyciem pozostałych gości zamówiliśmy po butelce lokalnego lekkiego piwa, przypominającego w smaku pszennego Paulanera. Poprosiliśmy również o dwie shisha (pozwolę sobie nie odmieniać tego słowa). Swoje wrażenia na temat zwyczaju palenia shisha mogę chyba określić mianem miłości od pierwszego wejrzenia, czy raczej wdechu. Istotne jest, o czym nie wiedziałem, że zwyczajowo nie pali się w niej tytoniu, lecz owocową melassę. Najpopularniejsze smaki to jabłkowy, dwa jabłka, truskawkowy i owocowy. Za radą Kelly, zdecydowałem się na smak jabłkowy. Po chwili jakiś młodzieniec przyniósł dwie, chyba już nabite, instrumenty po czym, postawiwszy je na podłodze, za pomocą szczypiec wyjął z niewielkiego wiaderka rozżarzone węgielki i ułożył je ostrożnie na okrytym perforowaną folią aluminiową cybuchu. Następnie, zaciągając się umiejętnie, rozpalił shisha. Na koniec nałożył na koniec rury mało stylowy, lecz higieniczny plastykowy ustnik. Z początku nieśmiało zaciągałem się dymem, przez chwilę trzymałem go w ustach przed wciągnięciem do płuc, jak przy paleniu papierosa. Okazał się być jednak tak lekki i delikatny, że szybko poszedłem w ślady Kelly i zaciągałem się coraz głębiej, ciesząc się pozbawionym ostrości tytoniu przyjemnym smakiem. Nie wiem, do czego możnaby porównać palenie shisha, ale z pewnością jest to coś zupełnie innego niż palenie fajki, cygara czy czegokolwiek, co miałem przyjemność palić. Przy shisha spędzić można cały wieczór – pali się ponoć nawet kilka godzin – nie odczuwając przy tym, ani na drugi dzień, suchości w ustach czy innych skutków nieuniknionych przy konsumpcji mocnego tytoniu. Do tego w każdej chwili można śmiało odłożyć na jakiś czas na bok rurę i zabrać się do przystawek, co też, gdy dołączyli do nas inni goście, z zapałem uczyniłem. Kiedy tylko chciałem sobie zrobić małą przerwę w degustacji licznych specjałów, młodzieniec zjawiał się, jakby czytając w moich myślach i zmieniał węgielki na świeże. Kilka słów o owych specjałach. Interesująco prezentowały się smażone krokieciki z białym, zdaje się – owczym – serem. Smakowały wspaniale z ogórkami w jogurtowym, dobrze przyprawionym sosie czosnkowym. Rewelacyjny był hommos (czy też hummus), pasta z ciecierzycy podana w dwóch wersjach – prostszej, jedynie z oliwą z oliwek i sproszkowaną słodką papryką oraz bogatszej, z kawałeczkami mielonej jagnięciny. Obie wersje doskonale łączyły się z pieczywem khoobz i oliwkami. Całkiem niezłe były mahashi, nazwijmy to po swojsku, gołąbki – przyprawiona mielona jagnięcina z ryżem zawijana w liście winogron. Prawdopodobnie z powodu cytrynowej lub lekko octowej zalewy, gołąbki owe miały charakterystyczny kwaskowaty smak. Całości przystawkowej uczty dopełniały peklowane ogórki i papryczki, ostrość tych drugich godna jest najwyższego uznania. Zajadając się nieśpiesznie i wydmuchując kłęby jabłkowego dymu, gawędziliśmy sobie, przede wszystkim z Pawłem, Polakiem pracującym dla UNICEFu, który znalazł się w tym miejscu całkiem przypadkiem, jako chłopak jednej z naszych asystentek. Na co dzień Paweł mieszka w Damaszku, może więc będziemy mieli okazję jeszcze się z nim spotkać, kiedy wybierzemy się do stolicy. No proszę, w odpowiedniej atmosferze poznawanie nowych ludzi może być niezwykle miłe.
Piąta, muezin wzywa (jak na moje ucho – przez głośnik) wiernych do modlitwy (o piątej rano?!). Dla niewiernych nadeszła pora, by udać się na spoczynek.

No comments:

Post a Comment