Saturday, October 24, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.21

Noc z czwartku, 22 października na piątek, 23 października 2009, pierwsza

Zgodnie z wymuszoną rozkładem zajęć tradycją, w pierwszą noc weekendu mam wreszcie czas, by zasiąść przed komputerem przy czymś nieco bardziej twórczym niż Fifa 2010, przy której relaksuję się ostatnimi czasy, skoro zabrakło Wiedźmina.

‘Week seven – day five, but who’s counting?’, jak, podstawiając odpowiednie liczby, mawia ostatnio Jim, podsumowaliśmy wizytą części grona pedagogicznego w restauracji ‘Pizza One’. Mimo że to tamtejsze spaghetti z owocami morza rozstroiło układ trawienny na zaskakująco długi czas, wracamy po więcej, co najlepiej chyba świadczy o atrakcyjności najlepszej ponoć pizzerii w mieście (na pewno w każdym razie najlepszej, w jakiej byliśmy). I jeszcze przyprowadzamy znajomych. Oprócz Jima towarzyszyła nam Georgianne. Georgianne jest Amerykanką z Los Angeles, ma około trzydziestu pięciu lat i nieco słowiańską urodę, w tutejszych warunkach – na swoje nieszczęście. Nieustannie brana jest za Rosjankę, co w Syrii znaczy: prostytutkę. Jako że w Aleppo jest panną i po mieście porusza się samotnie, częściej niż często otrzymuje mniej lub bardziej dwuznaczne propozycje dorobienia sobie do nauczycielskiej pensji. Kiedyś nawet wyproszono ją z hotelu… Zirytowanana nie na żarty i autentycznie zaniepokojona, Georgianne sprawiła sobie w końcu chustę – strój do taksówek i przemykania się po podejrzanych okolicach. Niewielu jednak daje się na to nabrać. Na początku byłem wobec Georgianne dość ostrożny, a to ze względu na jej dość ostentacyjną religijność. Wydawała mi się też podejrzanie cukierkowo dobra. Szybko jednak przekonałem się, że nie jest fundamentalistką zaprogramowaną na nawracanie otoczenia na jedyna właściwa drogę. I wierzy w ewolucję. I potrafi być złośliwa. To ostatecznie przekonało mnie, że jest człowiekiem, ba, człowiekiem wartym poznania. Przy tym jest wegetarianką, z pobudek moralnych, czego znów Jim nie potrafi zaakceptować. Georgianne nie lubi sera. Wyobraźcie sobie, jak zamawia dziś pizzę i tłumaczy biednemu ledwie mówiącemu po angielsku kelnerowi przyjmującemu zamówienie, że ma być bez martwych zwierząt i bez sera. Chyba w ogóle nie zrozumiał, o co się rozchodzi. Trzeba było wołać na pomoc managera i jakąś miłą dziewczynę, która biesiadowała obok. To wspaniale, że ludzie są różni – gwarantuje to świetną zabawę.

Jakieś dwa tygodnie temu Jared, nauczyciel ze skrzydła high school, zauważył, że gram w piłkę ze swoimi uczniami. Ponieważ sam nie jest zapalonym piłkarzem i na futbolu raczej się nie zna, wydało mu się, że prezentuję się profesjonalnie. I zaproponował mi trenowanie szkolnej drużyny. Those who can – do, those who can not do – teach, those who can not teach – administrate, jak to mowią. W myśl powyższego motta zostałem więc coachem i managerem drużyny Middle School Narodowej Szkoły Aleppo. Nieco na ostatnią chwilę. Pierwszy mecz rozegrać mieliśmy w poniedziałek. Zacząłem w niedzielne popołudnie od naboru do drużyny. Na pierwszy otwarty trening przyszło około trzydziestu osób, z których wybrać miałem trzynastu – piętnastu zawodników (w meczu po każdej stronie bierze udział siedmiu piłkarzy z pola i bramkarz, ale zmiany są nielimitowane, stąd warto mieć szeroką ławkę). Nie było łatwo, ledwie zdążyłem poznać pełne zapału dzieciaki, a już musiałem odprawić ponad połowę z nich. Najbardziej było mi szkoda Chung Woo, słodkiego maleńkiego Koreańczyka, który w licznych sparingach właściwie nie dotknął piłki. Przynajmniej czasu do namysłu miałem sporo. Zamówiłem autobus mający rozwieźć nas po treningu do domów na piątą – kończymy lekcje dziesięć po trzeciej, rozumowałem, niecałe dwie godziny wystarczą na pierwszy raz. Kiedy już zostaliśmy sami w szkole i spojrzałem na zegarek, przypomniałem sobie, że jest przecież niedziela i kończymy za dziesięć druga... Utknęliśmy więc na boisku na ponad trzy godziny. Piłkarze na szczęście nie byli tym faktem zawiedzeni, przeciwnie – jeszcze im było mało. Wybrałem łącznie 14 śmiałków. Jako ostatni do drużyny dołączył Omar, rudzielec (a’ propos, w Syrii jest chyba co najmniej tyle czerwonowłosych, co w Irlandii…) o twarzy wykidajły. Miałem poważne wątpliwości, czy powinienem go zaprosić do drużyny, jest jasne jak słońce, że to troublemaker. Jest marny technicznie i gra nieczysto, ale dużo biega i twardo walczy o każdą piłkę. Zapytałem go, ciągle niezdecydowany, na jakiej gra pozycji. Na obronie. Prawidłowa odpowiedź. Później dowiedziałem się, że jego rodzina to jakaś tutejsza mafia. O jego starszym bracie ktoś powiedział, że w przyszłości będzie pracował przy kredytach. Będzie tym, który puka do drzwi niespłacających rat na czas…

Miało być tak pięknie. Myślałem, że będę sobie beztrosko grywał z uczniami na treningach i nie mniej beztrosko jeździł na mecze, by pokrzyczeć nieco przy linii bocznej. I tyle. Chyba nie dość długo jeszcze jestem w Syrii. Bardziej niż zwycięstwami przejmować się musze tym, czy mamy odpowiednią ilość koszulek dla reprezentantów (nauczyciel wuefu wyręczył mnie i już je rozdał, tyle że nie wie komu… znalazłem na szczęście jakieś brudne trykoty z zeszłego roku – numery nam się powtarzają, ale lepsze to, niż nic) i czy autobus jest zamówiony na odpowiednią godzinę. I czy piłkarze mają specjalne turniejowe identyfikatory ze zdjęciami podpisane przez dyrekcję. ‘Spokojnie, powiedz organizatorom, że przyniesiecie je następnym razem, nie będzie problemu’, uspokajał mnie John. Był problem. Organizatorzy, okazało się w poniedziałek, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie są Syryjczykami. Z miejsca zdyskwalifikowali obie drużyny (nasi przeciwnicy też nie mieli zdjęć, hehe). Nawet się nie kłóciłem, niech dzieci się uczą, że zasad trzeba przestrzegać. Ale mecz zagraliśmy, w ramach treningu. Pierwsi strzeliliśmy bramkę, ale euforia na chwilę uśpiła czujność obrony i zrobiło się 1 -1. Później jeszcze niepotrzebna ręka i wykorzystany rzut karny: 1 – 2. Nie zdążyliśmy odrobić strat. Szkoda, powinniśmy byli wygrać. Następny mecz w poniedziałek.

Widziałem jakiś czas temu mężczyznę, który modlił się na dywaniku. Jeśli myśleliście, tak jak ja, że ludzie modlą się w ten sposób masowo i gdzie ich muezin zastanie pięć razy dziennie, myliliście się.

Kolejna odsłona serialu ‘The Land That Shoud Not Be’. Skończyłem ostatnio czytać i omawiać z czwartoklasistami drugą opowieść z naszego podręcznika do literatury, ‘Donovan’s Word Jar’ (o chłopcu, który kolekcjonuje dziwaczne słowa – ileż to się człowiek może na starość nauczyć – ‘bamboozle’, ‘persnickety’, ‘cantakerous’… chyba zacznę używać ich w konwersacjach…). Któryś z moich uczniów zgłosił mi wtedy uszkodzenie swojej książki, zaczynające się od strony następnej i ciągnące się przez stron dwadzieścia kilka. Uszkodzenie polegało ni mniej, ni więcej, tylko na braku owych stron. Zostały wycięte. Pewnie jakiemuś wandalowi, byłemu właścicielowi książki (podręczniki są przekazywane młodszym rocznikom) nie chciało się nosić w plecaku opasłego tomiska i ułatwił sobie życie zabierając interesujący go fragment – pomyślałem w pierwszej chwili. A wtedy inne dzieci ze zdziwieniem stwierdziły, że w ich książkach również brakuje stron 77 – 100. Puzzle poskładały mi się w głowie w całość. Zanim jednak zdążyłem zadumać się nad tym, co powinienem w tej sytuacji zrobić, zareagowała moja asystentka. Bez zbędnych ceregieli przeszła się po klasie i amputowała odpowiednie strony dzieci, które jeszcze je posiadały. Bardzo lubię Tamar, ale muszę przyznać, że wydało mi się to… trudno znaleźć odpowiednie słowo – niesmaczne? Nie sądzę, by robiła to z przekonania. Może po prostu zdawała sobie sprawę, że może wpaść w kłopoty z powodu zaniedbania? Dzieci, na szczęście dla niej, nie były zbyt dociekliwe. Ktoś spytał mnie tylko, czy jest tam coś złego i dlaczego nie wyrwałem swoich stron (to prawda, jakoś nie spieszno było mi do oddawania w ręce oprawczyni mojego egzemplarza książki). Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie wiem, co tam jest. A nie wyrwałem stron, bo chcę się tego dowiedzieć (inspirujące i wywrotowe, czyż nie?). Co też na najbliższej przerwie uczyniłem. Opowiadanie zapowiada się niewinnie. Nosi tytuł ‘My name is Maria Isabel’ a wyszło spod pióra Almy Flor Ady, Kubanki. Tylko uważny cenzor dostrzec mógł poukrywane w nim złe słowa, takie jak: Hanukkah, Temple of Jerusalem, menorah… I wszystko jasne. Aktualnie omawiamy ‘The Luckiest Man’, historię Lou Gehriga, amerykańskiego baseballisty niemieckiego pochodzenia, strona 102.

15 comments:

  1. Na powyzszym zdjeciu nasz Oliver w stroju roboczym ucznia NSA, za swoim biureczkiem. Kiedy pierwszy raz zobaczylem jego spersonalizowany podpis (zwisa z lawki), nieco zszokowal mnie fakt, ze w usta postaci wetknieto jakies narzedzie do palenia. Sprawa sie wyjasnila - to Sherlock Holmes ;D

    ReplyDelete
  2. Laboga, dobrze że w tym kraju są chociaż ilustracje szkieletów legalne, nie tak jak w Chinach... Choć trochę nie rozumiem, czy przeciętny dorosły obywatel jest świadomy istnienia judaizmu, religii o mimo wszystko dość obszernym zasięgu? Ktoś to przecież usuwa? Czy panna Tamar zdawała sobie sprawę, co i po co robi? Czy później te strony trafiają do utylizacji/niszczarek/pod łóżko cenzora? Trochę to smutne, że tak wszyscy bez szemrania wolą sie godzić ze złem systemu (Tamar tu, Georgianne ze swoją chustą...)

    Z pizzy jeszcze można usunąć mięso, ale jeśli jeszcze dodatkowo bez sera, to po co w ogóle pizzę zamawiać? O_o

    Co do Twojego nowego fachu, M., życzę powodzenia... oby Ci ta integracja bokiem nie wyszła! Dlaczego to właśnie nauczyciel(e) wychowania fizycznego nie zajmują się trenowaniem? Czy ta drużyna funkcjonuje w ramach jakiejś middleschoolowej ligi ogólnoregionowej/krajowej?

    Mundurki szkolne - jak zwykle ohydne... Kto to w ogóle produkuje? Czy wytwórcom tekstyliów aż tak nie chce się zatrudniać osób znających się nieco na estetyce ubioru? Przecież gdyby ich stroje były lepsze, to więcej by zarobili...

    ReplyDelete
  3. Ej, w ogole moj mundurek z gimnazjum byl podobny. Niebieskie polo z logo szkoly opanowalo caly swiaaaaaat.
    Hm, a Ty mozesz byc trenerem skoro nie masz uprawnien i nawet nie jestes po jakims awfie? XD

    ReplyDelete
  4. Fakt, Georgianne powinna jeszcze poprosić o bezglutenowy ekwiwalent "pizzowego" placka :).

    Inną kwestią pozostaje odwieczny, jak mniemam uobecniający się i w Syrii, dramat wegetarian - mdłe, pozbawione polotu jedzenie, tak jakby danie bezmięsne stanowiło synonim potrawy bez smaku. Kuchnia jarska obywa się w tym modelu bez przypraw i jakichkolwiek wyrazistych dodatków. Inny, niezwykle popularny wariant vege wynika z przeświadczenia, iż by pożywić jarosza, wystarczy usunąć mięso, nie zastępując go niczym. W Polsce dominują suche bułki oraz ziemniaki z surówką - niezwykle pożywne i urozmaicone propozycje, jak sami przyznacie. Wiem, że często poruszam ten temat, ale uwierzcie: to bywa bardzo uciążliwe! Lubię dobrze przyprawione, wyraziste jedzenie, a w większości restauracji muszę decydować się na breję bez wyrazu. Tylko kolorystyka bywa niezmiennie ciekawa:)

    ReplyDelete
  5. Chciałem tylko jeszcze zaznaczyć, że Jim powinien zdać sobie sprawę, że od czasu Heroes 4 nikt już nie liczy dni i tygodni, bo przyrost jest codzienny i można przeprowadzić rekrutację kiedy się chce, i w dodatku nie trzeba się obawiać Tygodnia Plagi (Heroes 5 się nie liczy, bo ssie). :P

    ReplyDelete
  6. Co do mundurkow, Ania ma racje, takie jak wszedzie. Oprocz Hongkongu, tam ludzie miewaja gust.

    Jest to rzeczywiscie pewien fenomen. Moze wynika z niewielkiej konkurencji na rynku? W koncu ile firm przygotowuje mundurki na zamowienie? Pamietajmy tez, ze gdyby oferowano szeroki wybor, musialby sie jeszcze znalezc ktos, kto wybierze trafnie. I kto niby mialby to byc? Rodzice? Wszak i oni sa zwykle ludzmi o statystycznie niskim poczuciu estetyki (jakos snobistycznie to zabrzmialo...). Bylejakosc stala sie norma, jak zwykl byl mawiac Marek Szumacher.

    Czy moge trenowac druzyne pilki noznej bez awfu? Coz, skoro moge uczyc angielskiego bez dyplomu anglistyki albo KKM...

    Nie zazdroszcze wegetarianom wlasnie tego rozdzwieku miedzy potencjalem, mozliwosciami, a rzeczywistoscia. Kolejny fenomen rynku? Swoja droga, rozmawialem kiedys z wlascicielem Greenwaya (czym to sie nie zajmuja rodzice uczniow). Niby jedna z nielicznych tego typu firm na rynku, moze i jedyna sieciowka w Polsce. I ponoc wcale nie robi nie wiadomo jak wielkich pieniedzy.

    Kiedy zalogowalem sie na strone bloga, wskaznik odwiedzajacych z Polski informowal o rownej liczbie 100 odwiedzajacych. Ciekawe, kto jest tym szczesliwcem. Jesli ow sie znajdzie, moze liczyc na piwo - lub cole , jesli to drogi Umgenni.

    ReplyDelete
  7. Wytwórcy mundurków nie muszą mieć wcale szerokiego asortymentu, może być niewielki wybór, ale żeby to co mają było fajne... :P Zresztą myślę, że przeważnie producenci nie są jakoś specjalnie wyspecjalizowani w kierunku akurat mundurków, ani że każdy strój, który ląduje na biednych uczniach był projektowany jako mundurek... Rodzice chcą tylko jak najtaniej (bo dzieci rosną! bo dzieci się brudzą!), a niestety nie myślą, że schludny strój to też element jakiejś tam pozytywnej obyczajowości, której warto by uczyć dzieci (bo przecież dzieci nie obchodzi, czy wyglądają fajnie, tym bardziej że inne są na to samo skazane)....

    Huh? A Twój licznik nie pokazuje tylko oddzielnych adresów ip trafiających tu? Ja korzystam stale z tego samego stanowiska, zresztą moja empiria potwierdza, że te cyferki wcale nie rosną, za każdym razem, gdy klikam w swoją zakładkę.

    ReplyDelete
  8. Nic dodac, nic ujac. Masz racje.

    Czyli ze w rzeczywistosci odwiedzajacych jest wiecej? O rany... Faktycznie, po Twoim komentarzu wskaznik dalej wskauje '100'. Ach, czy ta magiczna granica zostanie wkrotce przekroczona?

    ReplyDelete
  9. Tzn. właściwie licznik może oznaczać, że odwiedzających jest właśnie tyle; bo jestem pewien, że pojedynczych wyświetleń było o wieeeeeele więcej (przecież 20 wpisów, więc nawet jak masz 5 regularsów z Polski to już by było 100...) Wiesz, prawdopodobnie mało osób z tej setki regularnie czyta, niektórzy trafiają tu przypadkiem i nie wracają (magiczny link "następny blog" na samej górze). Trzeba się też pamiętać o tym, że dany czytelnik może korzystać z komputera w domu, w pracy, w bibliotece, w kawiarence...

    ReplyDelete
  10. Widze, ze internet nie ma dla Ciebie tajemnic... Wygrywasz w zwiazku z tym, i w zwiazku z byciem regularsem, pamiatke z Syrii i prywatnego maila. Gratuluje i zapraszam ponownie!

    ReplyDelete
  11. Jestem niezmiernie hepi na wieść o byciu aż tak dopieszczonym, co nie zmienia faktu, że ten komentarz istnieje w zasadzie tylko dlatego, że lubię mieć ostatnie słowo. :P

    ReplyDelete
  12. Ha! I juz jest przedostatnie! Mwahahahahahahahaha!!!!
    Jesli chozi o mundurki, to przygladalam sie ostatnio dziewczynom z Middle School i doszlam do wiosku, ze szkola specjalnie wybiera takie mundurki, aby dziewczyny wygladaly aseksualnie i zeby przypadkiem nie wpadaly w oko/oczy swoim kolegom...Co innego w Japonii, tamtejsze mundurki..ehhh.....

    ReplyDelete
  13. A mundurki chłopięce? Też są aseksualne? Zresztą fotosy poproszę to sami ocenimy...

    W Japonii nagłe i zaskakujące powiewy są tak powszechne, że grzechem byłoby ich nie wykorzystać... ^_^'

    ReplyDelete
  14. No co ty, nie bede robic zdjec tym koszmarom z Middle School, jeszcze sobie pomysla, ze ich lubie albo cos...ble...A powiewow nam w szkole nie brak, wbrew pozorom, ale jakos nie chca tego wykorzystywac :/

    ReplyDelete
  15. Pfff, nie możesz zrobić zdjęcia z ukrycia, albo zdjęcia po prostu szkoły od zewnątrz, ale czegoś wewnątrz, ale tak, żeby byli na nim uczniowie? Trochę inwencji! :P

    Jeśli tak się nie da, to spróbuj zwabić kilku w odpowiednie miejsce, kiedy będą robili tam zdjęcia do Google Street View. :P

    Albo, jeszcze jedna opcja, możesz sfotografować sam mundurek bez ucznia! (Np. Podwędź z jakiejś szafki kiedy pójdą na w-f, albo wypożycz nowy od produenta.) :D

    ReplyDelete