Tuesday, October 20, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.20

Sobota, 16 października 2009, wczesny wieczór

Uważni czytelnicy zwrócili zapewne uwagę na fakt, że tak czas, który upłynął od czasu napisania ostatniej notki, jak i pora, o której zabieram się do pisania, są raczej nietypowe. Wpływ na odwrócenie do góry nogami mojego trybu życia miał rozstrój żołądka, który dopadł mnie w czwartek rano. Kiedy myślę o spaghetti z owocami morza, które spożyłem na kolację dnia poprzedniego, zbiera mi się na wymioty, co może być chyba niezłym wskaźnikiem przyczyny niedyspozycji. Jakoś przeczołgałem się, z pomocą Renaty, przez 5 czwartkowych lekcji, po czym cały właściwie weekend czułem się dość rozchwianie. Dopiero dziś po południu, w kawiarence internetowej, po raz pierwszy poczułem się na tyle pewnie, by zapalić papierosa. Czem prędzej chwytam więc też za klawiaturę, by choć częściowo nadrobić zaległości.

Poniedziałkowe urodziny Renaty szczęśliwym trafem zbiegły się w czasie z cotygodniowym bufetem sushi w Sheratonie. Właściwie mieliśmy celebrować Renatowe święto w rodzinnym gronie, od dawna już jednak planowaliśmy z Jimem wspólne wybranie się do japońskiej restauracji w tym hotelu. Zdążyliśmy przez te półtora miesiąca dostrzec w nim pasję, którą podobnie jak my darzy dobrą kuchnię. Wykorzystaliśmy więc okazję i we czwórkę pojechaliśmy do najbardziej chyba prestiżowego tego typu przybytku w mieście. Zapłaciliśmy obrzydliwie dużo, ale nie co dzień w końcu świętuje się ćwierćwiecze egzystencji na tym świecie. Zaczęliśmy około szóstej, kiedy Ikebana świeciła jeszcze pustkami. Mieliśmy dzięki temu okazję pogawędzić trochę z sympatycznym szefem kuchni Wanem, Malezyjczykiem. Na rozgrzanie brzuszków, jak to określił, zaproponował nam kilka zup – ostro-słodką, Tom Yam i miso, bez której trudno by mówić o prawdziwiej uczcie sushi. Właściwie określenie ‘bufet’ nie do końca pasuje do oferty, z której zdecydowaliśmy się skorzystać. W klasycznym bufecie dania czekają przygotowane na stołach a zadaniem fanów jest częstowanie się. Tu zamawialiśmy po prostu kolejne rzeczy, które Wan przygotowywał dla nas na bieżąco. ‘Dopóki nie powiecie: dość’, tak to określił. Po zupach zaczęliśmy objadać się sushi. Z początku kelner był zdziwiony, że nie chcemy dla Olivera zamówić czegoś bardziej klasycznego, przyniósł jednak i dla niego półmisek japońskich przysmaków, do których nasz syn ochoczo się zabrał. Kiedy na stole pojawiła się pierwsza misa wypełniona pokruszonym lodem, na którym ułożono plastry sashimi z łososia i tuńczyka, Oliver nie wytrzymał i skwitował to głośnym ‘wow’. Trochę to dziwaczne, przeszło mi przez myśl. Normalne dzieci nie reagują ‘wow’ na widok surowej ryby… Zabawa była pyszna. I nawet, kiedy mieliśmy już dość, nie czuliśmy się ociężali. Ach, cudownie lekka azjatycka kuchnia! Żeby słodko przypieczętować jubileusz Renaty, zabraliśmy jeszcze Jima do naszej ulubionej cukierni na przednie lody sernikowe. Niestety to już chyba ostatki – sezon na lody podobno, z niezrozumiałych dla mnie względów i ku mojej rozpaczy, kończy się. Ale tego dnia jeszcze chwila trwała…

Obiecałem w poprzedniej notce wspomnieć o szczęśliwym rozwiązaniu problemu z lekcjami arabskiego. Otóż usłyszawszy cenę Fadii, postanowiliśmy poszukać innej opcji. Zapytaliśmy więc mojej asystentki, czy nie zechciałaby nam pomóc w opanowaniu podstaw języka. Zgodziła się bardzo chętnie, nie chcąc nawet pobierać od nas wynagrodzenia. Na to jednak nie zgodziliśmy się my i ustaliliśmy w końcu cenę na 500 lir za lekcję. Dwukrotnie mniej niż chciała Fadia, a suma (30 zł) wciąż przyzwoita. Wszyscy więc chyba jesteśmy zadowoleni, Tamar chętnie dostosowuje zajęcia do naszych potrzeb, które skupiają się na razie na użyciu arabskiego w rozmaitych sytuacjach życia codziennego. Mieliśmy na razie zaledwie pięć lekcji, a potrafimy już jako tako liczyć, przedstawiać się dość obszernie, opowiadać o rodzinie, kierować poczynaniami taksówkarzy, robić zakupy, znamy kolory i mnóstwo słownictwa związanego z jedzeniem, dni tygodnia i godziny. Zaczęliśmy też uczyć się liter – po ostatnich zajęciach znamy ich już piętnaście, czyli ponad połowę. Ostatnio w taksówce przyszło my na myśl, że ktoś nieznający arabskiego, kto obserwowałby nas, mógłby odnieść wrażenie, że rzeczywiście porozumiewamy się w tym języku. Na wyrost bardzo, oczywiście. Ale taki już urok pierwszych lekcji – powiększa się na nich swoją znajomość języka o dziesiątki procent… Motywujące.

Wiadomość nieco już z brodą, ale warta uwiecznienia. Oliver wzbogacił się u Wróżki Zębuszki o 100 lir gubiąc dwie górne jedynki. Wygląda dość wampirycznie.

Wiadomość nieco świeższa. Skończyłem swoją przygodę z Wiedźminem. Udało mi się kupić tę polską grę we wspaniale zaopatrzonym we wszelkie piractwa sklepie. Jako że nie natknąłem się jeszcze w Syrii na sklep z płytami oryginalnymi, czuję się rozgrzeszony z kupienia jej za pięć złotych. Jej i kilku filmów, między innymi ‘Prestiżu’ z Hugh Jackmanem i Christianem Balem, którego bezskutecznie szukałem w rozsądnej cenie w Polsce… Przy okazji zaobserwowałem, że filmowo-muzyczna cenzura tycząca się piratowanych płyt jest w Syrii tak dziurawa jak w Chinach. Czyli właściwie jej nie ma. Z półek krzywo patrzą Ozzy i muzycy Iron Maiden (ktoś to tu kupuje?). Zupełnym szczytem jest według mnie plakat z filmu Bruno wywieszony w oknie owego pirackiego przybytku, istnej aleppańskiej Tortugi. Nie żeby film był jakoś wyjątkowo szokujący, ale żeby tak w kraju, gdzie homoseksualizm oficjalnie nie istnieje?! O pochodzeniu Sachy Barona Cohena nie wspominając. Z drugiej strony mężczyźni bez ceregieli obcałowywują się tu na ulicy i spacerują trzymając się pod lub za ręce. Pod tym względem panuje tu znacznie większa wolność niż w Polsce. Może i niezłe to rozwiązanie problemu homofobii – ogłosić, że homoseksualizmu nie ma, a wszelkie jego przejawy to zwykła męska serdeczność…

W każdym razie na cześć wiedźmina Geralta, z którym cała nasza trójka spędziła wspaniały miesiąc włócząc się po fantastycznych – ale jakże polskich – wsiach i badając tajemnicze zakątki Vizimy, wznoszę toast szklanicą temeriańskiej żytniej.

4 comments:

  1. Na zdjeciach:

    klasa Renaty,

    flaga Izraela, a raczej jej brak,

    Oliver - fleder,

    Tom i jego rozkoszna gromadka przedszkolakow

    ReplyDelete
  2. Widok planszy z flagami jest dość szokujący - spodziewałem się równej i estetycznej resekcji gorszącego symbolu, a nie że ktoś weźmie go sobie jako cel na strzelnicy. :/

    Oliwer rzeczywiście wygląda niepokojąco... Myślicie, że tak już mu zostanie? ^_^;

    Negacja istnienia homoseksualizmu to właśnie jest homofobia; przyzwolenie społeczne na branie się za rączki nie wydaje się wystarczającym rozwiązaniem, gdyż o ile mi wiadomo homoseksualizm nie polega na heterotaksji narządów płciowych w okolice dłoni?

    ReplyDelete
  3. Moj komentarz w sprawie homoseksualizmu to raczej rzecz napomknieta polzartem, a nawet 3/4 zartem. Faktem jest, ze na ulicy wiecej mozna, choc pewnie na dwoch mlodziencow Niesyryjczykow co najmniej patrzonoby dziwnie.

    ReplyDelete
  4. Wiem przecież, M. :P Choć zaiste, dziwny to kraj, gdzie właśnie na ulicy więcej można...

    Rewelacyjne Oliwer ma howeworki, same games w kółko... ^_^

    ReplyDelete