Thursday, October 8, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.17



Poniedziałek, 5 października 2009, kwadrans po jedenastej

Po zaspokojeniu pragnień podróży kulinarnych i sentymentalnych, gdzie za sentymentalne przyjmuję w tym przypadku włóczenie się po mieście i chłoniecie jego atmosfery, pora przyszła na podróże naukowe. A że czasu dnia trzeciego mieliśmy już mniej niż więcej, po spakowaniu się, wymeldowaniu i zamknięciu plecaka w schowku, za cel obraliśmy opcję bezpieczną – Muzeum Narodowe. Co tu dużo mówić, muzeum jak muzeum. Miło było popatrzeć na liczące kilka tysięcy lat rzeźby, narzędzia i broń. I mozaiki. Pewnie nawet, dzięki skąpym i nie zawsze anglojęzycznym opisom, czegoś się nauczyliśmy. Ale bez dobrego przewodnika lub wyższego naukowego celu – lub chociaż kierunku, pod kątem którego się zwiedza – trudno o doznania warte szerszego opisu.

Mnie najbardziej podobały się rzeźbione płyty, które zamykały niegdyś wnęki na trumny w grobowcach. Oliverowi – makieta pałacu Qasr al-Heir al-Gharbi (ogólnie jest wielbicielem makiet i modeli budowli) oraz broń. Z pewnością duże wrażenie robiła też maleńka tabliczka pokryta znakami jednego z pierwszych alfabetów (pochodzi z Ugarit, miasta, które swój złoty wiek przeżywało na początku drugiego tysiąclecia przed naszą erą, drugi powstał prawdopodobnie w Byblos na terenie obecnego Libanu). Zarówno mezopotamskie pismo klinowe, jak i egipskie hieroglify, choć starsze, wymagały od posługujących się nimi znajomości setek znaków, przez co ich użycie ograniczone było do wąskiej grupy wtajemniczonych. Alfabetem z Ugarit, co świadczy o jego odkrywczości, zapisywano nie słowa, lecz głoski. Od niego właśnie (i tego z Byblos) wywodzi się większość współczesnych alfabetów. Kiedy nasz spacer po muzeum dobiegał już końca, zbliżył się do nas strażnik, który postanowił na nowo wzniecić nasz, opadający już mocno, entuzjazm i głód wiedzy. Poprowadził nas przez kilka sal, zatrzymując się przy co ciekawszych eksponatach, które wskazywał palcem, i oddalając się na moment, byśmy mogli przemedytować skarby kultury. Gdyby mówił choć odrobinę po angielsku, prawdopodobnie uczyniłby naszą wycieczkę znacznie cenniejszą. Największą dumą napełniała go chyba sala poświęcona królestwu Mari. Konspiracyjnie gestykulując i rozglądając się bacznie na wszystkie strony nakazał mi sfotografować liczący cztery tysiące lat mezopotamski posąg, które wyglądał zupełnie jak basista System Of A Down, tyle że w spódniczce. Szkoda, że pewna doza ignorancji, z jaka podchodzi się w szkole do historii królestwa Mari, nie pozwala mi w pełni docenić pamiątki, którąś posiadłem (zawsze bardziej kręcił mnie Egipt i średniowiecze) Cóż, niech stanie się to dla mnie motywacją do rozwoju w tym kierunku.

Do hotelu wracaliśmy dość pośpiesznie, ponieważ Renata, która nawet na wakacjach nie potrafi obyć się bez czasomierza w łóżku, zostawiła telefon pod poduszką. Al Rabie stanął więc przed szansą ostatecznego zaskarbienia sobie naszej sympatii i zaufania. Którą to szansę wykorzystał. Komórka czekała w recepcji a hotel z czystym sercem polecam. Właściwie spieszyliśmy się tak bardzo nie tylko ze względu na poduszkową zgubę. Musieliśmy przecież uporać się jeszcze z lunchem w chińskiej restauracji, którą wypatrzyliśmy na starym mieście już pierwszego dnia. Dzięki niesamowitym wyczuciu kierunku Renaty poruszaliśmy się w labiryncie uliczek i przejść, jakbyśmy mieszkali w Damaszku od lat. I znów zrobiło się kulinarnie i sentymentalnie, gdzie za sentymentalne przyjmuję w tym przypadku tak nostalgiczne dla nas, chińskich emigrantów, wystrój restauracji i muzykę, którą kelner włączył na naszą cześć – o tej nietypowej porze byliśmy jedynymi gośćmi. Na naszą cześć włączył też telewizor i wręczył nam pilota, ale pozwoliliśmy sobie zrezygnować z tego elementu posiłku każdej już chyba kultury. Zaczęliśmy od znakomitej zupy pikantno-słodkiej, krokiecików warzywnych, zaskakująco dobrego kim chi (koreański akcent lunchu, nie mogłem sobie odmówić tego przysmaku), kapusty chińskiej, za którą Renata szczególnie się stęskniła i wyjątkowo chrupkich prażynek krewetkowych. Na danie główne wybraliśmy natomiast kurczaka po syczuańsku. Do tego trzy parujące miseczki ryżu i dzbanek zielonej herbaty… Ech, jakbyśmy znów byli w Państwie Środka, tylko mięso z niewiadomych przyczyn podano nam bez kości.

Ogólnie rzecz ujmując, skończyliśmy wizytę w stolicy znacznie lepiej, niż zaczęliśmy.

Halab nie poznał nas po powrocie, zmylony niechybnie nieszczęsnymi plecakami. Kierowca taksówki, którą udało nam się złapać – jego pozwolę sobie potraktować jako uosobienie naszego miasta – dopiero po przejechaniu kilkuset metrów zauważył, że coś tu nie gra. Niby turyści, ale podali adres po arabsku (nie żeby pełnym zdaniem, ale jednak). Do tego w tej dzielnicy jest tylko jeden hotel, a jego nazwy nie wymienili. Zaraz, czy oni tu czasem nie mieszkają? Otrząsnąwszy się z zamyślenia, taksówkarz postanowił czem prędzej sprawę wyjaśnić, rzucając ‘tu handret’. Za ‘tu handret’ powinien nas zawieźć do domu, z powrotem na dworzec, znów do domu i jeszcze raz na dworzec. Za dwieście lir wylądować z powrotem na dworcu? Bez sensu. Pożegnaliśmy się, wysiedliśmy i, odszedłszy kilkaset metrów od stacji, złapaliśmy rozsądniejszą taksówkę, do tego całą powyklejaną w środku zdjęciami samej siebie w towarzystwie swojego kierowcy. Najlepsza była seria zdjęć taksówki i taksówkarza na plaży, z morzem w tle. Ależ się absurdalnie zrobiło na koniec się.

No comments:

Post a Comment