Saturday, October 17, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.19

Noc z piątku, 9 października na sobotę, 10 października 2009, trzecia

Wspominałem jakiś czas temu o kierowcach taksówek, którzy często próbowali wyciągnąć od nas zbyt sowity napiwek. Nie bardzo potrafię powiedzieć dlaczego, ale w którymś momencie proceder ten stał się wręcz nagminny. Po którymś kursie, który zakończył się niepotrzebną dyskusją na temat kwoty do zapłaty, jasno, zdawałoby się, prezentowanej przez taksometr, wpadłem nawet na pomysł przeprowadzenia małego badania. Planowałem przyjrzeć się bliżej dziesięciu kolejnym przejazdom taksówkami i na tej podstawie ocenić statystyczną szansę na próbę wyłudzenia pieniędzy przez taksówkarzy. Pierwszy badany wpisał się w zaobserwowaną przeze mnie tendencję do zawyżania rachunku. Wtedy Renata wyraziła swoją kategoryczną dezaprobatę dla mojego naukowego podejścia. I przeforsowała swój pomysł. Nowe podejście polega na tym, że wręczamy kierowcy odliczoną kwotę plus rozsądny napiwek i nie wdajemy się w żadne rozmowy. Dziękujemy, do zobaczonka, wysiadamy. Prostota pomysłu wręcz poraża. Tak jak i jego skuteczność. Od czasu wprowadzenia w życie tej twardej polityki (było to chyba już przed wyjazdem do Damaszku) ani razu nie przepłaciliśmy, więcej, nagle skończyły się wszelkie do tego nagabywania! Nie wiem, co wcześniej robiliśmy źle. Nie jesteśmy w końcu niedzielnymi turystami, którzy aż się proszą, żeby ich wykorzystać. Problem nie polegał właściwie na tym, że płaciliśmy za dużo, bo zwykle nie płaciliśmy, tyle że kłótnie z kierowcami zaczęły nas już nużyć i irytować. Może był to moment wahania przy płaceniu, krótkie pytające spojrzenie rzucane kierowcy, na które on odpowiadał ‘za mało’? Faktem jest w każdym razie, że problem został rozwiązany.

Faktem jest też jednak, że staliśmy się bardzo wrażliwi, wręcz przewrażliwieni, na punkcie naliczania rachunków. Kilka dni temu szukaliśmy jakiegoś przyjemnego miejsca na zjedzenie obiadu i trafiliśmy do restauracji Babilon w pobliżu naszej kawiarenki internetowej, do której zamierzaliśmy wybrać się po posiłku. Miejsce wydawało się ciche i sympatyczne, ale szybko zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Zamiast podać nam menu, kelner (i właściciel lub manager w jednej osobie) zapytał, co chcemy zjeść. Miałoby to nawet swój urok, gdyby mówił po angielsku. Moglibyśmy pozastanawiać się razem na co mamy ochotę, zapytać o specjalność lokalu. Ale nie mówił. Rzucał po prostu nazwami najpopularniejszych dań. Ponowiliśmy prośbę o kartę. Znalazła się. Wybór okazał się być znacznie szerszy niż werbalna oferta właściciela, ceny – umiarkowane, nawet niskie. Wybraliśmy kilka przystawek i danie główne, po chwili natomiast udaliśmy się z Oliverem w stronę toalety, żeby umyć ręce. W drodze zatrzymał mnie właściciel i pokazał mi przygotowany rachunek. Już sam ten fakt był podejrzany, po co pokazywał mi go przed podaniem jedzenia? Szybkie zliczenie w głowie wartości zamówienia i wniosek – zdecydowanie za dużo. Tylko ostateczna wartość zapisana była na modłę zachodnią. Kolejne pozycje wyszczególnione na rachunku opatrzone były cenami zapisanymi po arabsku. Cyfry były jednak pierwszą rzeczą, której nauczyliśmy się w tym języku. Wskazałem więc szefowi ceny, które różniły się od tych z karty dań. Nie wydawał się być zawstydzony, mam wrażenie, że raczej się zirytował, wręcz oburzył. Nie zanosiło się ani na przeprosiny, ani na korektę rachunku. Ku zdziwieniu jego i kilku obserwujących scenę młodych kelnerów, wyszliśmy, pożegnawszy się chłodno. Może wyciągną z tego jakieś wnioski na przyszłość. My dostaliśmy kolejną lekcję podejrzliwości.

I jeszcze jedna sytuacja zamykająca triadę wyzysku. Przed wakacjami Eid Al-Fitr ustaliliśmy z Fadią (nie z dr Fadią, przypadkowa zbieżność) jedną z pracowniczek szkoły, uczącą niektórych zagranicznych nauczycieli arabskiego, że z końcem września zaczniemy lekcje tego języka. W dniu pierwszych zajęć Fadia poinformowała nas o cenie. 1000 funtów syryjskich. 60 złotych. I kilka słów wyjaśnienia. Nauczyciele angielskiego, którzy chcą sobie dorobić, za godzinę prywatnych lekcji biorą od 600 do 1000 funtów. W cenę wliczony jest oczywiście dojazd do ucznia. Fadia miała mieć z nami zajęcia 45-minutowe w szkole, w czasie, kiedy nie mamy lekcji – i w czasie, kiedy ona i tak jest w pracy. Do tego, trudno zaprzeczyć, jesteśmy w kraju, gdzie prawie wszyscy mówią po arabsku, więc nauczyciel tego języka nie jest kimś owianym mgiełką wyjątkowości. Tym bardziej, że jej angielski pozostawia wiele do życzenia. Skąd zatem cena? Chyba z (pół)księżyca… Znaleźliśmy na szczęście rozwiązanie i tego problemu, o czym w następnej części dziennika.

Na temat szeroko omawiany wyżej, rozmawiałem ostatnio z Georgianne i Elsie, jedną z asystentek, miejscową Ormianką. Georgianne wyraziła swoje zdziwienie faktem, że wstęp na aleppańską Cytadelę kosztuje obcokrajowców dziesięciokrotnie więcej niż miejscowych. Elsie stwierdziła, że dla turysty wydatek rzędu trzech euro za zobaczenie tego zabytku to wydatek i tak bardzo niewielki. Kto ma racje a kto blefuje?

Rzecz jest według mnie wcale niełatwa do rozstrzygnięcia. Przyjrzyjmy się podobnym sytuacjom. Wejście do Potali w Lhasie wiązało się dla turystów – zimą 2008 roku, kiedy jeszcze wpuszczano ich do Tybetu – z wydatkiem 100 yuanów (wtedy – trzydziestu kilku złotych). Nie powiem, żebym chętnie pozbywał się tych pieniędzy, dużych, jak na lokalne warunki. Z drugiej strony cieszę się, że miejscowi mogli zobaczyć opuszczony pałac Dalaj Lamy za darmo. Większości z nich nie byłoby stać na kupienie biletu. Tym większe ma to znaczenie, że dla nich to nie tylko muzeum, ale i miejsce kultu. Kilka miesięcy temu we Francji rozgorzała gorąca dyskusja na temat ulgowych biletów wstępu do muzeów dla studentów UE. Oczywiście pojawiły się w niej głosy nazywające ulgę dyskryminacją studentów spoza Unii.

Trudna rada. W kwestii muzeów i dóbr kultury można chyba zgodzić się, że są one w jakim sensie własnością danego narodu czy państwa i ów (czy owo) ma prawo zarówno na nich zarabiać, jak i udostępniać je ulgowo lub bezpłatnie swoim członkom. Czy jednak sprzedawanie dostępu do kultury to to samo, co sprzedawanie jedzenia w restauracji? Czy można zaakceptować osobny cennik dla obcokrajowców? Przemyślałem sprawę na własny użytek pod kątem moralnym i ideologicznym. Właściwie, muszę – z pewną doza zdziwienia – przyznać, nie uważam omawianego procederu za moralnie zły. Jestem, wygląda na to, radykalnym zwolennikiem wolnego rynku, któremu obce są hasła dyskryminacji (nawet, jeśli dotyczy ona mnie). Restauracja należy do, powiedzmy, Abdula. Jeśli Abdul chce sprzedać mi kebab za 300 lir a taki sam kebab jest gotów sprzedać Ahmadowi za 150 lir, to jego sprawa. Jego własność i jego święte prawo.

Niech jednak Abdul nie cieszy się pochopnie dochodowością swego krótkowzrocznego biznesplanu. Po pierwsze – nawet jeśli, jako potencjalny klient, nie wyjdę od razu (większość ludzi jest zbyt dobrze wychowana na sposób zachodni, żeby to zrobić), raczej nie wrócę. Po wtóre – przed przyjazdem do Syrii, najczęściej powtarzającym się komentarzem na temat tego kraju, na który trafialiśmy (czy to na forach internetowych, w przewodnikach czy w rozmowach z ludźmi, którzy tam byli) było – ‘Syryjczycy są wyjątkowo gościnni’. Po półtoramiesięcznym pobycie w tym kraju, opinii tej zdecydowanie nie będę rozpowszechniać. Przeciwnie. Otóż generalnie Syryjczycy nie są gościnni. Większości z nich na widok obcokrajowców pojawiają się w oczach symbole Syrian Pounds. Nie przeczę, jest mnóstwo powodów, dla których warto do Syrii przyjechać. Ale nie dla gościnności jej mieszkańcow.

2 comments:

  1. Hola, hola, drogi Panie M.G.
    Wolny rynek też muszą obejmować pewne regulacje. W przeciwnym razie wokół roiłoby się od niespodzianek, ale ciężko byłoby je przetrawić.
    Wiadomo, że utrzymywanie stałych cen, uwzględniających potrzeby i możliwości turystów, rockefellerów warszawskich i włoskich, francuksich uczestników programu Socrates-Erasmus, pracowników gastronomii z Czech i Bułgarii, to utopia, ale trzeba protestować wobec nadużyć, chyba że - z sympatii dla egzotycznych sprzedawców - po prostu chcemy przepłacać: na Zachodzie czy na końcu świata.Ten wymiar wolności aprobuję;)

    ReplyDelete
  2. Nie wiem czy mozna powiedziec jednoznacznie, ze protestowac nalezy, na pewno jednak mozna. Co tez czynie. Mozliwosc protestu przeciwko wysokim cenom czy tez po prostu bojkot miesci sie jednak w mojej opinii w tym samym pojeciu wolnosci co prawo do ustalania wlasnych cen. Czy mi sie to podoba, czy nie...

    Z sympatii mozna dac wedlug mnie napiwek.Zgadzajac sie na kosmiczna cene samego produktu czy uslugi, wychodzimy w oczach krajowcow na glupkow lub bogaczy (w ich mniemaniu to idzie w parze), a takze, co za tym idzie, dzialamy na szkode przyszlych klientow. Jak slusznie zauwaza jeden z autorow przewodnika po Syrii Lonely Planet, zaden sprzedawca, czegokolwiek by nie mowil, nigdy nie sprzedaje ponizej satysfakcjonujacej dla siebie ceny. Twardo sie wiec targujac, krzywdy im nie wyrzadzamy.

    ReplyDelete