Friday, October 2, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.15

Noc z piątku, 25 września na sobotę, 26 września 2009, dochodzi druga

Pogryzając oliwki i sącząc świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, cieszyliśmy zmysły sielankową atmosferą prawdziwego damaszkańskiego dziedzińca. O osobliwej architekturze stołecznych domów czytaliśmy jeszcze przed wyjazdem, ale – po pierwsze – nie wiedzieliśmy, że zatrzymamy się w jednym z nich i – po drugie – nie zdawaliśmy sobie sprawy, że są aż tak urokliwe.

Z zewnątrz kamienice nie prezentują się najlepiej. Ot, zwykłe budynki z odpadającym tynkiem i poprzylepianymi gdzie popadnie zwojami kabli. Główne wejście prowadzi do równie nieciekawego korytarzyka zwanego dihliz. Dawniej ta przesadna skromność miała na celu zniechęcenie potencjalnych włamywaczy, czy też po prostu ciekawskich. Prawdziwe piękno ukryte było dalej. Chlubą domu, wyrazem smaku i zamożności gospodarzy był wewnętrzny dziedziniec. Dziedziniec naszego domu podzielony jest na dwie części. Obszerniejsza z nich, zadaszona jedynie plątaniną bluszczu i palmowych liści, mieści kawiarenkę. Centralną jej część zajmuje kojąco szemrząca fontanna. Wokół niej, na marmurowej posadzce rozstawiono stoliczki i wiklinowe fotele, w których zanurzeni, zachwycaliśmy się wciąż oszałamiającym, choć przykurzonym upływem wieków, splendorem budowli. Gwoli ścisłości dodam, że kiedy tylko usłyszeliśmy delikatne bębnienie kropli deszczu na liściach nad naszymi głowami, przeźroczysty dach rozsunął się cicho, dzięki czemu nie musieliśmy ani moknąć ani salwować się ucieczką. Udogodnienie w gruncie rzeczy zbędne i mało klimatyczne, ale będące, zdaje się, ze względu na swoją kosztowność, dumą Al Rabie. Druga część dziedzińca, stanowiąca mniej więcej czterdziestocentymetrowe podwyższenie w stosunku do pierwszej, oddzielona jest od kawiarenki majestatycznym łukiem, którego znów nie potrafię opisać inaczej niż ‘gotycki’. Ta część jest zadaszona, a sufit jej, określany mianem muquarnas, zachwyca bogactwem barwnych malowideł. Pastelowe ściany zdobne geometrycznymi wzorami ujęły mnie przede wszystkim śladami długoletniego działania sił przyrody. Dzięki rozmyciom i zaciekom, dziedziniec wygląda jak pełna przepychu sala balowa urządzona pod gołym niebem. Honorowe, najbardziej eksponowane miejsce w zadaszonej części podwórza zajmuje ogromne lustro. Na półkach obok niego leżą liczne i w różnych językach wydane książki i przewodniki oraz pełne praktycznych wskazówek notatniki, które goście przemierzający Syrię pozostawili wspaniałomyślnie swoim rodakom, znaki obecnego przeznaczenia wiekowego damaszkańskiego domu.

Czarnoskóry pracownik hotelu nie spieszył się ze sprzątaniem, ale przed pierwszą recepcjonista, i chyba zarazem jeden z właścicieli, zaprosił nas do zameldowania się. Bez cienia zdziwienia i dezaprobaty zgodził się pokazać nam tak pokój trzyosobowy, jak i tańszą dwójkę, na którą ostatecznie się zdecydowaliśmy. Miejsca do spania było w niej dość, w widoku na dziedziniec nie sposób było się nie zakochać, a za pobyt zapłaciliśmy dwukrotnie mniej, niż planowaliśmy wcześniej. Po zniechęcającym stołecznym poranku humory ostatecznie poprawiły nam się po wizycie w pobliskiej pizzerii Roma, o której wzmianka w przewodniku nie mogła ujść uwagi Renaty, fanki rzymskiej drużyny piłkarskiej. Jeszcze tylko krótka siesta ze wspólnym czytaniem książki ‘Pan Samochodzik i Templariusze’ (oraz analiza porównawcza z filmem, który Oliver widział niezliczoną ilość razy) i gotowi byliśmy na dłuższy wypad na miasto.

Pokrzepieni na ciele i duchu, nie zwracaliśmy już tak dużej uwagi na zainteresowanie, jakie budziliśmy wśród miejscowych podczas naszego spaceru. Choć ciągle dziwi mnie, dlaczego ludność stolicy, zapewne znacznie częściej obcująca z wszelkiej maści podróżnymi, jest pod tym względem znacznie mniej ’światowa’ niż mieszkańcy Aleppo. Cóż, tylko się cieszyć, że przyszło nam mieszkać w Halabie.

W związku z Eid al-Fitr, większość souqowych straganów była zamknięta. Zagłębiwszy się w plątaninę uliczek starego miasta, nie mogliśmy jednak narzekać na nudę. Szybko zrezygnowaliśmy z jakiegokolwiek planu i chłonęliśmy po prostu atmosferę Damaszku. Od wieków niewiele się tu chyba zmieniło się. Stare, oparte o siebie wzajemnie niskie domy, często połączone przewieszonymi nad ulicą charakterystycznymi ostrymi łukami, tworzą skomplikowaną konstrukcję starego miasta. Wrażenie obcowania nie z poszczególnymi budynkami, ale z jedną wielką rozległą budowlą, potęgują jeszcze nieźle zachowane mury obronne odgradzające Stary Damaszek od reszty miasta. Gdyby nie wszechobecne kable, druty i skrzynki klimatyzacji, naprawdę chyba widzielibyśmy tę samą stolicę, która zachwycać musiała podróżnych nie tylko w czasach Thomasa Edwarda Lawrenca czy sir Richarda Francisa Burtona, ale i w owianym mgłą niesamowitości arabskim średniowieczu.

Zmierzchało już, kiedy klucząc wśród ulic otaczających meczet Umayyad, trafiliśmy do kawiarni Al.-Nawfara. Nieprzypadkowo. W tym właśnie miejscu co wieczór pojawia się hakawati, zawodowy opowiadacz. Hakawati popularni byli w świecie arabskim już w dwunastym wieku, kiedy to Arabowie zapałali miłością do kawy. Gromadząc się co wieczór przy filiżance magicznego brunatnego napoju, z zapartym tchem słuchali opowieści o bogatych sułtanach, biednych lecz sprytnych młodzieńcach, pięknych księżniczkach, o wielkich wojownikach i groźnych rozbójnikach, o mówiących zwierzętach, o dżinnach, ifrytach, silach i ghulach. Wsłuchując się w głos hakawati, wsłuchiwali się w swoją kulturę, w siebie samych. Wraz z upowszechnianiem się radia, a potem telewizji, zapotrzebowanie na sztukę opowiadania drastycznie spadało. Już w latach siedemdziesiątych, kiedy Abu Shady, którego chcieliśmy dziś usłyszeć, za namową właściciela Al-Nawfara rozpoczął swoją zawodową karierę, profesja zawodowego opowiadacza była na wymarciu. Abu Shady jest prawdopodobnie ostatnim hakawati. I żywą legendą.

Kiedy weszliśmy do kawiarni, opowieść już trwała. Kelnerzy podsunęli nam krzesła i po cichu zebrali zamówienia. Po chwili trzymałem już w rękach filiżankę kawy i obcowałem z pozostałościami liczącej bez mała tysiąc lat historii opowiadania historii. Abu Shady siedział pod ścianą na potężnym, drewnianym tronie. W ręce dzierżył notatki. Ubrany był w szerokie spodnie i luźną koszulę z kamizelką. Na głowie miał tarbush. Raz po raz zerkał na zebranych znad okularów o grubych szkłach, lustrował gości i badał ich reakcje na to, co – i jak – mówi. Niekiedy mówił szybciej, innym znów razem zwalniał, po kilkakroć powtarzał ważne zdania. Czasem czekał, aż stali bywalcy Al-Nawfara skomentują wypowiedź, co ci czynili nad wyraz naturalnie i chętnie. W odpowiednich miejscach odpowiadali też chóralnie, wydmuchując przy tym kłęby dymu z shisha, na pytania hakawati, wraz z nim odgrywając kluczowe dla opowieści dialogi. Chwilami Abu Shady odprężał się, na moment wychodził z roli, by zwilżyć gardło herbatą i zapalić papierosa. Najbardziej znaczące momenty przypieczętowywał natomiast potężnie uderzając w stolik mieczem, który przez cały czas spoczywał na jego kolanach. Mówił po arabsku, czasem tylko rzucał krótkie komentarze po angielsku pod adresem licznie zebranych obcokrajowców. Żałuję nieco, że nie rozumieliśmy, o czym opowiada. Z drugiej strony, jako ostatni z hakawati, Abu Shady i tak w wystarczającym stopniu jest już atrakcja turystyczną. Gdyby jeszcze snuł opowieść po angielsku, ostatecznie straciłby autentyczność. Słuchając go po arabsku, mieliśmy wrażenie, że rzeczywiście obcujemy z historią – historią opowiadaną przez hakawati i historią samych opowiadaczy, której Abu Shady jest, może ostatnim, rozdziałem.

6 comments:

  1. Czemu nie wysylales maila z info o tej notce?

    ReplyDelete
  2. Właśnie. Przez chwilę poczułam się wykluczona z listy mailingowej:)

    ReplyDelete
  3. Cóż, możliwe, że po prostu zostaliśmy już uznani za regularsów, którzy i tak nałogowo odwiedzają tę stronę z niecierpliwością oczekując jej aktualizacji i nie potrzebują dodatkowej zachęty? :P

    Co do pana opowiadacza, to skoro było tylu obcokrajowców, szkoda, że nikt nie pomyślał aby zadbać o jakiś porządny subtitling! Bo, hmm, muszę powiedzieć, że przecież może fajnie poobserwować to wydarzenie jako atrakcję turystyczną, to chyba jednak znacznie umniejsza to wartość samej opowieści...

    Poza tym, świat zachodni jest już dawno o krok dalej od opowiadaczy - my mamy RPG! :D

    ReplyDelete
  4. Gapcio ze mnie. Rzeczywiscie zapomnialem wyslac powiadomienie. Tym bardziej sie ciesze widzac Was tu wirtualnie.

    Po czesci pisze ten dziennik oczywiscie dla siebie. Oraz Renaty i Olivera. Przyjemnie bedzie za troche lat, siedzac sobie ze szklaneczka whisky przy kominku, powspominac dawne podroze (zapraszam przy okazji, szklaneczka coli tez sie znajdzie, Umgenni). Ale bardzo mi milo, ze ktos jeszcze czyta to na biezaco, moze nawet czeka na dalsze czesci. I bardzo to motywujace, kiedy jeszcze dorzucacie jakis komentarz (i nie mam tu na mysli technicznego wyslania komenta). Chociaz w taki sposob mozemy sie wirtualnie spotkac (w doborowym towarzystwie). Niby to nie to samo, ale dobre i to. I Umgenni nie jest permanentnie podtruwany dymem papierosowym. Takze dzieki za czas, jaki mi poswiecacie. I wiedzcie, ze piszac, mysle o Was.

    ReplyDelete
  5. Kwestia techniczna.

    Czy jest jakis sposob na sprawienie, zeby podswietlaly sie tytuly notek, w ktorych pojawily sie nowe posty? Na razie przegladam po prostu za kazdym razem jakies piec ostatnich, zeby sprawdzic, czy powinienem na cos odpowiedziec. Ale moznaby to chyba jakos usprawnic...

    ReplyDelete
  6. W kwestii technicznej:wpisz sobie w gugle blogger + recent comments, kilka pierwszych wyników powinno Ci pomóc, mam nadzieję!

    Sam już też się nauczyłem, że czasem warto nawet cofnąć się ciut dalej, bo można zostać mile zaskoczonym.

    ReplyDelete