Od powrotu z Damaszku i ostatniego listu minęło już ładnych kilka dni. Dni solidnie przepracowanych i rozpoczynających się o oburzającej 6.30 rano. Wstawanie rano to wczesne kładzenie się spać. Wczesne kładzenie się spać to brak spokoju, który dać może tylko nocna samotność. Stąd taka przerwa w korespondencji. A trzeba przecież jeszcze kilku słów o Damaszku.
Wychodzące na dziedziniec okna naszego pokoju zrosły się chyba z ramami i nie bardzo można je zamknąć. Może to właśnie, i wentylator leniwie obracający się wysoko pod wzorzystym sufitem, sprawiło, że czułem się, jakbym spał na świeżym powietrzu. Na razie nie zauważyłem na sobie żadnych mniej lub bardziej tajemniczych śladów ukąszeń, wyspałem się natomiast znakomicie.
W naszym hotelu dokonałem jeszcze jednego fascynującego odkrycia. Poszedłem
mianowicie, zachęcony enigmatycznym drogowskazem ‘roof’, śladem strzałek prowadzących coraz to wyżej, aż na sam dach.
W Syrii niestety zwykle nie jada się zdrowo, o czym postaram się wkrótce obszerniej opowiedzieć. Z tym większą więc przyjemnością zszedłem na skromne śniadanie wliczone w cenę pokoju. Podano nam oliwki, jajka, placki khubz, masło, ser, dżem i herbatę. Czyli dość swojsko, a jednak lokalnie. I wreszcie bez frytek, podawanych tu prawie do wszystkiego. Czasem nawet w hamburgerach są frytki. Tak, w bułce, razem z kotletem, warzywami i sosem! Rozmiękłe już i pozbawione smaku. I napełniające grozą rychłego obrośnięcia tłuszczem. Ale nie dziś, na szczęście. Dziś zjedliśmy zdrowo i pożywnie, po czym, gotowi na zrobienie kolejnej rzeczy po raz pierwszy, wybraliśmy się na stare miasto.
Dzisiejsze ‘po raz pierwszy’ to meczet. Właściwie nie byliśmy nawet pewni, czy niewiernym bez zaproszenia znajomych muzułmanów wolno w ogóle przekroczyć próg świątyni. Meczet w Guangzhou podziwialiśmy zza wysokiego muru, w Lhasie pozwolono nam dokładnie przyjrzeć się budowli z zewnątrz, zaznaczając, że do środka mamy nie wchodzić. Prawdę mówiąc nadal nie wiem, czy zwiedzanie jest obwarowane jakimiś przepisami ogólnymi czy też jedynie dobrą wolą kościelnego.
Tak czy inaczej, meczet Umayyad jest chyba zabytkiem na tyle istotnym i ponadkulturowym, że udostępniono go zainteresowanym giaurom. Na długo przed narodzinami chrześcijaństwa (o islamie nie wspominając), bo prawie trzy tysiące lat temu, oddawano w tym miejscu cześć aramejskiemu Hadadowi. Za czasów panowania Rzymian, świątynia poświęcona była Jupiterowi. Nawet bogowie jednak nie są, jak się okazuje, wieczni. Wraz z nadaniem przez Konstantyna chrześcijaństwu pełni praw w edykcie mediolańskim i uznaniem go za religię oficjalną przez Teodozjusza Wielkiego w roku 3
Już przed wejściem do części budowli mieszczącej mauzoleum Saladyna, Renata musiała nałożyć szary workowaty płaszcz z kapturem. Ponoć było w nim niesamowicie gorąco, ale warto było chyba pocierpieć, by przyjrzeć się miejscu spoczynku pierwszego, i chyba wciąż najsławniejszego, przywódcy – wojownika świata arabskiego. Biorąc pod uwagę rozmiar sarkofagów, pogromca krzyżowców spod Hittin (w 1184 roku) i godny przeciwnik Ryszarda Lwie Serce, nie był chyba specjalnie wysoki. Skąd aż dwa sarkofagi? Otóż w jednym od wieków przechowywane są szczątki Salah Aldin Al-Ayoubi. Drugi, pusty grobowiec to dar cesarza Wilhelma II, który w roku 1898 odwiedził Damaszek i zasponsorował renowację całego mauzoleum.
Zdjąwszy uprzednio buty, zaczęliśmy torować sobie drogę przez kłębowisko ludzi wchodzących i wychodzących z meczetu. Strażnik nie chciał nawet oglądać naszych biletów, tak był pochłonięty wyławianiem z tłumu jakichś podejrzanie wyglądających dzieciaków. Pierwsze, co rzuca się w oczy wewnątrz to dywany. Cała posadzka jest nimi wyłożona. Mimo ciążącej nieco świadomości tego, ile osób przez lata stąpało po nich boso, uczucie chodzenia po miękkich kobiercach jest dość przyjemne. Architektonicznie meczet jest dość imponujący, choć przyznam szczerze, że większe wrażenie robi na mnie choćby kośció
Nuda to dziwny stan ducha. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ją odczuwałem. Zawsze można zrobić coś interesującego - zażyć ruchu, lektury czy krzepiącej drzemki. Może nuda właściwa jest dzieciom, które jeszcze nie nauczyły się żyć szybkim rytmem współczesnego życia i właściwie cenić czasu, w którym niczego nie musimy robić? Może dorośli po prostu zdają sobie sprawę z tego, że ich czas nieubłaganie się kończy i nie potrafią się już nudzić? Może rzecz w tym, że nuda nie jest już dla nich rozwojowa? Tak czy owak, nie sposób zaprzeczyć temu, że dojmująca nuda wyzwala pokłady kreatywności i wymusza testowanie zrodzonych z niej pomysłów, pomysłów na zagospodarowanie pustki. Powyższy przydługi wstęp służyć ma upamiętnieniu dnia, w którym Oliver zaczął samodzielnie i z przyjemnością czytać książki (takie, które faktycznie można nazwać książkami). Od jakichś trzech lat codziennie czytamy razem do poduszki. Od dawna sam czyta komiksy, mniejsze książki i gazety. Dotychczas jednak prawdziwe książki wydawały mu się zbyt nużące. Narzekał, że litery są małe (sprawdziłem, nie chodzi o wadę wzroku, argument zatem – dla dorosłego – mało przekonywujący) i że gubią mu się linie. Pokazałem mu jak zaradzić temu odpowiednio przesuwając trzymaną poziomo zakładkę. Ale jakoś nie mógł się przemóc, by przeczytać więcej niż wyrwany z kontekstu fragment, który akurat wpadł mu w oko. Z pomocą przyszła nuda. I herbata. Po powrocie do hotelu chcieliśmy z Renatą trochę odpocząć. Oliver uznał, że nie ma co robić w pokoju i zapytał, czy może pomyszkować po dziedzińcu. Przez jakiś czas biegał po dziedzińcu i bawił się w wiedźmina albo w Tomka (tego z krainy kangurów). Potem zapytał, czy może zamówić sobie herbatę (bardzo mu smakowała przy śniadaniu). Daliśmy mu więc 25 lir i zaproponowaliśmy, że może poczyta sobie przy stoliku na dole. I tak właśnie zasmakował w lekturze. Gwoli ścisłości, do czytania zabrał się właściwie wczoraj w pociągu. Oprócz dwóch komiksów (przeczytanych przez Olivera chyba dziesiątki razy) i ‘Pan Samochodzik i Templariusze’, naszej aktualnej lektury, wzięliśmy ze sobą do Damaszku jeszcze ‘Nowe Przygody Pana Samochodzika’, tak na wszelki wypadek. Nudząc się w podróży zaczął czytać tę ostatnią pozycję i przebrnął przez pierwsze kilkanaście czy dwadzieścia kilka stron. Ale dopiero po dzisiejszym popołudniu przy herbacie dostrzegliśmy w nim autentyczne zainteresowanie i radość z czytania. Wybaczcie, jeśli zanadto się chwalę. Ale cieszę się tym hobby i, co tu dużo mówić, jestem dumny.
Wieczorem postanowiliśmy powłóczyć się po mieście i poszukać kina Cinemacity, o którego niedawnym otwarciu wspominał magazyn What’s On Syria, użyteczne pisemko dla expatów, które znaleźć można w dobrych
Po kolacji spacerowaliśmy jeszcze trochę po Damaszku, który nocą zdecydowanie nabiera blasku, wręcz powabu. Potem wróciliśmy do kawiarenki naszego Al-Rabie na herbatę, ku uciesze Olivera, na shisha (nazywanej tu częściej nargileh), ku mojej uciesze, i na leniwe czytanie, ku uciesze nas wszystkich.
Przede wszystkim - bardzo współczuję R., świątynia może ładna, ale odwiedzenie jej zdecydowanie nie jest warte bycia potraktowaną w ten sposób. :( Smutne to i przygnębiające, a w dodatku obrzydliwe.
ReplyDeleteCzytanie rulz. :P Ja niedługo już zmęczę do końca Eneidę (dziś lub jutro) i zamierzam zabrać się za coś nowego, więc jestem nieco podekscytowany. :P
Jeśli chodzi o nocleg na dachu... Ja bym się bał, czy by mnie ktoś nie ukradł podczas snu! ;P
Frytki w hamburgerach... ummm... trochę to dziwne i ekscentryczne, potencjalnie może nawet ohydne, ale z drugiej strony w żołądku i tak wszystko się miesza... -_-;
Te plaszczyki byly chyba nawet wyprane. Przy wyjsciu po prostu kladlo sie je na ziemi, wiec chyba musialy byc regularnie prane, prawda? Hmmm...
ReplyDeleteI za co sie zabierasz teraz? Moze za Kryminalsityke Holysta? Tym razem juz sie nie wykrecisz, przyjedziemy po nia do Ciebie osobiscie...
Zawsze mozesz poprosic sasiadow, zeby przypieli Cie pasami do lozka.
Niby sie miesza. Ale czy, pomijajac sytuacje ekstremlne, jadlbys tresc zoladkowa (powiedzmy, ze bez enzymow trawiennych)? Swoja droga bylby to ciekawy widok. Lyzka? Czy ze szkalanki. W kazdym razie frytki w hamburgerze nie sa wedlug mnie wcale apetyczne. To jakis junkfoodowy koszmar.