Tuesday, October 6, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.16

Noc z czwartku, 1 października na sobotę, 2 października 2009, dochodzi druga

Od powrotu z Damaszku i ostatniego listu minęło już ładnych kilka dni. Dni solidnie przepracowanych i rozpoczynających się o oburzającej 6.30 rano. Wstawanie rano to wczesne kładzenie się spać. Wczesne kładzenie się spać to brak spokoju, który dać może tylko nocna samotność. Stąd taka przerwa w korespondencji. A trzeba przecież jeszcze kilku słów o Damaszku.

Wychodzące na dziedziniec okna naszego pokoju zrosły się chyba z ramami i nie bardzo można je zamknąć. Może to właśnie, i wentylator leniwie obracający się wysoko pod wzorzystym sufitem, sprawiło, że czułem się, jakbym spał na świeżym powietrzu. Na razie nie zauważyłem na sobie żadnych mniej lub bardziej tajemniczych śladów ukąszeń, wyspałem się natomiast znakomicie.

W naszym hotelu dokonałem jeszcze jednego fascynującego odkrycia. Poszedłem
mianowicie, zachęcony enigmatycznym drogowskazem ‘roof’, śladem strzałek prowadzących coraz to wyżej, aż na sam dach. Spodziewałem się tarasu i panoramy miasta – znalazłem je, a oprócz nich rzędy łóżek stojących pod skromnym daszkiem. Opcja jeszcze bardziej ekonomiczna niż nasz pokój i rewelacyjny pomysł na klimatyczny nocleg podczas następnej wizyty w stolicy.

W Syrii niestety zwykle nie jada się zdrowo, o czym postaram się wkrótce obszerniej opowiedzieć. Z tym większą więc przyjemnością zszedłem na skromne śniadanie wliczone w cenę pokoju. Podano nam oliwki, jajka, placki khubz, masło, ser, dżem i herbatę. Czyli dość swojsko, a jednak lokalnie. I wreszcie bez frytek, podawanych tu prawie do wszystkiego. Czasem nawet w hamburgerach są frytki. Tak, w bułce, razem z kotletem, warzywami i sosem! Rozmiękłe już i pozbawione smaku. I napełniające grozą rychłego obrośnięcia tłuszczem. Ale nie dziś, na szczęście. Dziś zjedliśmy zdrowo i pożywnie, po czym, gotowi na zrobienie kolejnej rzeczy po raz pierwszy, wybraliśmy się na stare miasto.

Dzisiejsze ‘po raz pierwszy’ to meczet. Właściwie nie byliśmy nawet pewni, czy niewiernym bez zaproszenia znajomych muzułmanów wolno w ogóle przekroczyć próg świątyni. Meczet w Guangzhou podziwialiśmy zza wysokiego muru, w Lhasie pozwolono nam dokładnie przyjrzeć się budowli z zewnątrz, zaznaczając, że do środka mamy nie wchodzić. Prawdę mówiąc nadal nie wiem, czy zwiedzanie jest obwarowane jakimiś przepisami ogólnymi czy też jedynie dobrą wolą kościelnego.

Tak czy inaczej, meczet Umayyad jest chyba zabytkiem na tyle istotnym i ponadkulturowym, że udostępniono go zainteresowanym giaurom. Na długo przed narodzinami chrześcijaństwa (o islamie nie wspominając), bo prawie trzy tysiące lat temu, oddawano w tym miejscu cześć aramejskiemu Hadadowi. Za czasów panowania Rzymian, świątynia poświęcona była Jupiterowi. Nawet bogowie jednak nie są, jak się okazuje, wieczni. Wraz z nadaniem przez Konstantyna chrześcijaństwu pełni praw w edykcie mediolańskim i uznaniem go za religię oficjalną przez Teodozjusza Wielkiego w roku 392, Jupiter ustąpić musiał miejsca Jezusowi. Okazała bazylika pod wezwaniem Jana Chrzciciela górowała nad Damaszkiem do roku 636, kiedy to miasto opanowane zostało przez muzułmanów. Co intrygujące, jeszcze przez 70 lat pozwalali oni chrześcijanom na praktykowanie ich religii w zachodniej części świątyni, wschodnią zaś zamienili na meczet. Damaszek stał się w tym czasie najważniejszym miastem świata arabskiego, a Kalifowi Khaledowi ibn al-Walidowi zamarzył się meczet, jakiego nigdy wcześniej nie wybudowano i jakiego nigdy już się nie wybuduje. Chrześcijan wyproszono ze świątyni i zaczęto jej przebudowę, która trwała dziesięć lat i pochłonęła ponoć siedmioletnie podatki z całej Syrii. Pozostałości dawnej świetności efektu pracy ponad tysiąca murarzy i rzemieślników nadal zachwycają, a rangą świętości Umayyad ustępuje jedynie meczetom w Mekce i Medynie.

Już przed wejściem do części budowli mieszczącej mauzoleum Saladyna, Renata musiała nałożyć szary workowaty płaszcz z kapturem. Ponoć było w nim niesamowicie gorąco, ale warto było chyba pocierpieć, by przyjrzeć się miejscu spoczynku pierwszego, i chyba wciąż najsławniejszego, przywódcy – wojownika świata arabskiego. Biorąc pod uwagę rozmiar sarkofagów, pogromca krzyżowców spod Hittin (w 1184 roku) i godny przeciwnik Ryszarda Lwie Serce, nie był chyba specjalnie wysoki. Skąd aż dwa sarkofagi? Otóż w jednym od wieków przechowywane są szczątki Salah Aldin Al-Ayoubi. Drugi, pusty grobowiec to dar cesarza Wilhelma II, który w roku 1898 odwiedził Damaszek i zasponsorował renowację całego mauzoleum.

Zdjąwszy uprzednio buty, zaczęliśmy torować sobie drogę przez kłębowisko ludzi wchodzących i wychodzących z meczetu. Strażnik nie chciał nawet oglądać naszych biletów, tak był pochłonięty wyławianiem z tłumu jakichś podejrzanie wyglądających dzieciaków. Pierwsze, co rzuca się w oczy wewnątrz to dywany. Cała posadzka jest nimi wyłożona. Mimo ciążącej nieco świadomości tego, ile osób przez lata stąpało po nich boso, uczucie chodzenia po miękkich kobiercach jest dość przyjemne. Architektonicznie meczet jest dość imponujący, choć przyznam szczerze, że większe wrażenie robi na mnie choćby kościół mariacki w Gdańsku, o wyższej, zdaje się, nawie głównej i ogólnie przestrzenniejszym wnętrzu. Duże wrażenie robią rzędy potężnych kolumn o korynckich głowicach. Dziwi za to nieco brak ołtarza, jakże oczywistego elementu świątyń chrześcijańskich i chyba świątyń w ogóle. W związku z tym wydaje się, jakby ludzie nie bardzo wiedzieli co ze sobą począć. Włóczą się więc we wszystkie strony, siedzą pod kolumnami albo, co sprawia już zupełnie dziwaczne wrażenie, biją pokłony w stronę ścian czy kredensów zastawionych, jak sądzę, licznymi egzemplarzami Koranu. Przyznam, że spodziewałem się poczuć w meczecie atmosferę skupienia i emanującej zewsząd duchowości. Tym czasem wierni nie silą się specjalnie, by mówić cicho a dzieci, nie karcone w żaden sposób przez rodziców, zachowują się nad wyraz niesfornie. Wspinają się na studnie i schodki, pokrzykują na siebie i biegają. Mogę tylko domniemywać, że piknik kończy się wraz z pierwszymi dźwiękami pieśni muezzina i rozpoczęciem modlitwy. Jedno jeszcze miejsce w meczecie Umayyad zdecydowanie przykuwa uwagę – nieduża wewnętrzna świątynka poświęcona Janowi Chrzcicielowi. Znajduje się w niej ponoć głowa proroka (przez muzułmanów zwanego Yahia), znaleziona podczas budowy meczetu w zamurowanej pod podłogą bazyliki skrzyni. Umayyad nie jest jednak jedyną świątynią chwalącą się tą relikwią, więc, jak błyskotliwie zauważa nasz przewodnik Lonely Planet, jeśli prorok nie miał kilku głów, to autentyczność ich jest mocno wątpliwa. W związku z Janem Chrzcicielem – i na koniec relacji z meczetu, rzecz istotna dla osób zupełnie niezorientowanych w islamie. Nie tylko Yahia jest postacią wspólną dla chrześcijaństwa i islamu. Muzułmanie za proroków uważają też Adama, Abrahama, Noego, Mojżesza. I oczywiście Jezusa. Jemu właśnie poświęcony jest najwyższy z trzech minaretów meczetu Umayyad. Każdemu z wyżej wymienionych, wedle nauk islamu, objawione zostało częściowo słowo Boga – tego samego Boga, którego czczą Żydzi i chrześcijanie! W pełni objawiony został natomiast Mahomet. I Jezus nie jest synem boga. Ot i cała różnica. I na co te bezsensowne konflikty trwające prawie półtora tysiąca lat? Czy w związku z tym, wybaczcie, bzdurnym historyczno-teologicznym niuansem musiało zginąć setki tysięcy ludzi? Trudno czasem nie załamać rąk nad naszym głupim gatunkiem. Cóż, jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach…

Nuda to dziwny stan ducha. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ją odczuwałem. Zawsze można zrobić coś interesującego - zażyć ruchu, lektury czy krzepiącej drzemki. Może nuda właściwa jest dzieciom, które jeszcze nie nauczyły się żyć szybkim rytmem współczesnego życia i właściwie cenić czasu, w którym niczego nie musimy robić? Może dorośli po prostu zdają sobie sprawę z tego, że ich czas nieubłaganie się kończy i nie potrafią się już nudzić? Może rzecz w tym, że nuda nie jest już dla nich rozwojowa? Tak czy owak, nie sposób zaprzeczyć temu, że dojmująca nuda wyzwala pokłady kreatywności i wymusza testowanie zrodzonych z niej pomysłów, pomysłów na zagospodarowanie pustki. Powyższy przydługi wstęp służyć ma upamiętnieniu dnia, w którym Oliver zaczął samodzielnie i z przyjemnością czytać książki (takie, które faktycznie można nazwać książkami). Od jakichś trzech lat codziennie czytamy razem do poduszki. Od dawna sam czyta komiksy, mniejsze książki i gazety. Dotychczas jednak prawdziwe książki wydawały mu się zbyt nużące. Narzekał, że litery są małe (sprawdziłem, nie chodzi o wadę wzroku, argument zatem – dla dorosłego – mało przekonywujący) i że gubią mu się linie. Pokazałem mu jak zaradzić temu odpowiednio przesuwając trzymaną poziomo zakładkę. Ale jakoś nie mógł się przemóc, by przeczytać więcej niż wyrwany z kontekstu fragment, który akurat wpadł mu w oko. Z pomocą przyszła nuda. I herbata. Po powrocie do hotelu chcieliśmy z Renatą trochę odpocząć. Oliver uznał, że nie ma co robić w pokoju i zapytał, czy może pomyszkować po dziedzińcu. Przez jakiś czas biegał po dziedzińcu i bawił się w wiedźmina albo w Tomka (tego z krainy kangurów). Potem zapytał, czy może zamówić sobie herbatę (bardzo mu smakowała przy śniadaniu). Daliśmy mu więc 25 lir i zaproponowaliśmy, że może poczyta sobie przy stoliku na dole. I tak właśnie zasmakował w lekturze. Gwoli ścisłości, do czytania zabrał się właściwie wczoraj w pociągu. Oprócz dwóch komiksów (przeczytanych przez Olivera chyba dziesiątki razy) i ‘Pan Samochodzik i Templariusze’, naszej aktualnej lektury, wzięliśmy ze sobą do Damaszku jeszcze ‘Nowe Przygody Pana Samochodzika’, tak na wszelki wypadek. Nudząc się w podróży zaczął czytać tę ostatnią pozycję i przebrnął przez pierwsze kilkanaście czy dwadzieścia kilka stron. Ale dopiero po dzisiejszym popołudniu przy herbacie dostrzegliśmy w nim autentyczne zainteresowanie i radość z czytania. Wybaczcie, jeśli zanadto się chwalę. Ale cieszę się tym hobby i, co tu dużo mówić, jestem dumny.

Wieczorem postanowiliśmy powłóczyć się po mieście i poszukać kina Cinemacity, o którego niedawnym otwarciu wspominał magazyn What’s On Syria, użyteczne pisemko dla expatów, które znaleźć można w dobrych kawiarniach, odpowiednik kantońskiego That’s PRD. Wedle szumnych zapowiedzi, liczyć mogliśmy na najnowsze zagraniczne produkcje – nie tylko egipskie! W repertuarze tymczasem widniały tylko dwie pozycje – jakiś arabski blockbuster i The Hangover (polski tytuł - Kac Vegas)… Dobrze, że przynajmniej rynek pirackich dvd ma się dobrze. Kino jednak, w ogólnym rozrachunku, okazało się być nie takim znowu złym, a to z uwagi na ukrytą w jego wnętrzu restaurację Sake Sushi. Niestety, sushi nie jest w Syrii specjalnie popularne (nieco lepiej jest chyba w Libanie), w ogóle owoce morza nie zajmują eksponowanego miejsca w kuchni syryjskiej. Szkoda, biorąc pod uwagę możliwości, które daje bliskość Morza Śródziemnego. Tym bardziej jednak ucieszyły nas serdeczne uśmiechy azjatyckiej załogi. Nie mogliśmy odmówić sobie smakowej i estetycznej uczty, prawdziwej poezji, jaką jest dobre sushi. Sushi za drogie, ale warte swojej ceny.

Po kolacji spacerowaliśmy jeszcze trochę po Damaszku, który nocą zdecydowanie nabiera blasku, wręcz powabu. Potem wróciliśmy do kawiarenki naszego Al-Rabie na herbatę, ku uciesze Olivera, na shisha (nazywanej tu częściej nargileh), ku mojej uciesze, i na leniwe czytanie, ku uciesze nas wszystkich.

2 comments:

  1. Przede wszystkim - bardzo współczuję R., świątynia może ładna, ale odwiedzenie jej zdecydowanie nie jest warte bycia potraktowaną w ten sposób. :( Smutne to i przygnębiające, a w dodatku obrzydliwe.

    Czytanie rulz. :P Ja niedługo już zmęczę do końca Eneidę (dziś lub jutro) i zamierzam zabrać się za coś nowego, więc jestem nieco podekscytowany. :P

    Jeśli chodzi o nocleg na dachu... Ja bym się bał, czy by mnie ktoś nie ukradł podczas snu! ;P

    Frytki w hamburgerach... ummm... trochę to dziwne i ekscentryczne, potencjalnie może nawet ohydne, ale z drugiej strony w żołądku i tak wszystko się miesza... -_-;

    ReplyDelete
  2. Te plaszczyki byly chyba nawet wyprane. Przy wyjsciu po prostu kladlo sie je na ziemi, wiec chyba musialy byc regularnie prane, prawda? Hmmm...

    I za co sie zabierasz teraz? Moze za Kryminalsityke Holysta? Tym razem juz sie nie wykrecisz, przyjedziemy po nia do Ciebie osobiscie...

    Zawsze mozesz poprosic sasiadow, zeby przypieli Cie pasami do lozka.

    Niby sie miesza. Ale czy, pomijajac sytuacje ekstremlne, jadlbys tresc zoladkowa (powiedzmy, ze bez enzymow trawiennych)? Swoja droga bylby to ciekawy widok. Lyzka? Czy ze szkalanki. W kazdym razie frytki w hamburgerze nie sa wedlug mnie wcale apetyczne. To jakis junkfoodowy koszmar.

    ReplyDelete