Saturday, October 10, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 18

Czwartek, 8 października 2009, dochodzi północ

Jakkolwiek nie roztrząsalibyśmy tego faktu w kategoriach filozoficzno-biologicznych – czas płynie szybko. Ledwie skończyłem, poświęcając nieliczne wolne wieczory na pisanie, relację z Damaszku, kiedy minął drugi tydzień nabierającego rozpędu roku szkolnego. W zeszły poniedziałek upłynął miesiąc od naszego przyjazdu do Syrii. Miesiąc zwany często przez emigrantów miodowym – wspaniały czas odkrywania nowego świata, który na każdym kroku fascynuje i zachwyca (by później nudzić i irytować…). Tymczasem brulion, w którym na bieżąco notuję sprawy warte, w mojej opinii lub wedle Waszych sugestii, wspomnienia, zapełnia się nieprzerwanie. Mam wrażenie, że o mnóstwie rzeczy jeszcze nie napisałem, lub napisałem za mało. Oby ten, przyjemny w gruncie rzeczy, problem nadmiaru tematów korzystnie odbił się na kształcie dziennika, który czytacie.

Dla odmiany, po serii relacji z podróży, postaram się dziś o ameboidalne kilka akapitów prozy życia codziennego.

Do szkoły wyruszamy niezmiennie zatrważająco wcześnie. Na – marne – pocieszenie kierowca, zestawiwszy i poddawszy analizie dane na temat prędkości samochodu, długości trasy, i średniej gęstości samochodów na szosie wiodącej do Turcji (i naszej szkoły), przyjeżdża po nas teraz dziesięć – piętnaście minut później niż przed wakacjami, czyli w okolicach 7:27. Ja ze swej strony zoptymalizowałem czas potrzebny mi na poranną toaletę i wymuszone rozsądkiem śniadanie. Wspólnymi siłami osiągnęliśmy oszczędność snu na poziomie czterdziestu pięciu minut. Innymi słowy, wstałem dziś o siódmej i, bez specjalnego pośpiechu, zatrzasnąłem za sobą furtkę mniej więcej na minutę przed przyjazdem busa. Nie mogę nie wtrącić tu wyrazów wdzięczności wobec Renaty, dzięki której rano muszę się troszczyć tylko o siebie.
W busie czekają już na nas Tom i Ciaran. Po drodze podjeżdżamy jeszcze pod dom Jima (nota bene pod ten sam dom, z którego pierwszego dnia salwowaliśmy się ucieczką…), gdzie ten stoi razem z Mohammadem (tym samym, który ma 38 lekcji w tygodniu). Biedaczysko Mohammad przez cały ramadan składał zażalenia na temat apartamentu do Mazena. Przeniesiono go więc w końcu… do mieszkania, z którego kategorycznie zrezygnowała Georgianne. Ostatecznie jednak doczekał się satysfakcjonującego lokum.

Jeszcze przed wakacjami Jim, Amerykanin koło pięćdziesiątki z pokaźnym brzuszkiem, nie mniejszym poczuciem humoru i trudnym z początku do zniesienia akcentem, zwykł był, rozsiadłszy się z przodu busa, witać nas słowami ‘Another happy day of progress!’. Kiedy natomiast dojeżdżaliśmy do szkoły, swoim tubalnym głosem oznajmiał ‘Another safe arrival!’. Ostatnio jakoś rzadziej raczy nas tymi sloganami, które, muszę przyznać, zdążyliśmy polubić, które stały się nieodzownymi elementami naszej podróży do szkoły. Cóż, może optymizm Jima zbladł wraz z końcem miodowego miesiąca w Aleppo, może nie wytrzymał zderzenia ze sławnym w świecie arabskim ‘Bukra, inshallah.’ – ‘Jutro, jak Bóg da.’, miejscowym komentarzu na każdą okazję – wypłatę pensji, naprawę satelity czy prośbę o załatwienie wiz. Jimbazzah, jak nazywa siebie pan Rose, częściej rzuca teraz melancholijnym ‘It’s all unfolding in its own perfect way…’.

Do szkoły dojeżdżamy mniej więcej o 7.50. Wpisujemy się na listę w sekretariacie (okropny zwyczaj, jak podbijanie kart w fabryce albo jakiejś korporacji, i tak nie od nas, lecz od kierowcy przecież zależy, o której pojawiamy się w pracy), chętni udają się na papierosa, o ósmej natomiast zaczynamy lekcje. Właśnie. Z niejasnych przyczyn (halo! jesteśmy w Syrii!) ktoś postanowił wypowiedzieć wojnę paleniu. Najpierw w jednym z dwóch pokojów nauczycielskich ogłoszono, że nie wolno w nim oddawać się nałogowi. Później zaczęto zakaz ten egzekwować. Ostatnio natomiast, o zgrozo, niczym jakieś niespodziewane ognisko dżumy, kartka z ogłoszeniem o zakazie palenia (dwujęzyczna, spryciarze…) pojawiła się na drzwiach i ścianie w drugim pokoju nauczycielskim, na piętrze… Nie wiadomo, co z tego wyniknie. Starzy arabscy nauczyciele na razie ją ignorują, dając przyzwolenie na nielegalny proceder obcokrajowcom, ale kto wie, kiedy się złamią…

Niezależnie od tego, ile lekcji prowadzimy danego dnia i o której kończymy ostatnią z nich, w szkole musimy zostawać do 15.10. Pod tym względem dobrze wspominamy ramadan – kończyliśmy wtedy codziennie o dwie i pół godziny wcześniej… To, z czym mierzyć się muszą na co dzień nauczyciele jest jednak niczym w porównaniu z tym, co – stosunkowo nieźle, jak się zdaje – znoszą uczniowie. Już od drugiej klasy, w której ostatecznie jest Oliver, mają zajęcia na każdej z dziewięciu lekcji! Co więcej, na owe 9 lekcji (czyli siedem godzin i dziesięć minut) są tylko dwie przerwy – poranna (15 minut) i lunchowa (25 minut). Nie wyłączając dla uproszczenia z rachunku luźniejszych zajęć z muzyki, sztuki, informatyki i wuefu, otrzymujemy niewiarygodne 6,5 godziny dziennie siedzenia w ławce! Trudno uwierzyć, że tak napięty grafik może być efektywny, o jego ograniczającym wpływie na ogólny rozwój dzieci nie wspominając. Z drugiej strony nie dziwi w tym kontekście bardzo wysoki poziom angielskiego uczniów – wszystkie najważniejsze zajęcia prócz arabskiego prowadzone są w tym języku. Program języka (gramatyczny i literacki), matematyki i przyrody oparte są na podręcznikach używanych w szkolnictwie amerykańskim, czyli przygotowanych dla uczniów posługujących się angielskim na co dzień. Native speakerami dzieci jednak nie są, tym mniej mamy w związku z tym czasu na, naturalne i potrzebne przy tak wymagającym rozkładzie dnia, gry i zabawy.

Tym mniej też dziwi powszechny problem z dyscyplina na zajęciach… Wtłoczone w szkolne ławki dzieci nie wytrzymują i przy każdej nadarzającej się okazji wstają z miejsc i rozsypują się po klasie. Ktoś musi podejść do tablicy, by spisać zadanie domowe, ktoś inny musi koniecznie wyrzucić coś do kosza, dwie kolejne osoby proszą o pozwolenie na wyjście do toalety a trzy następne podchodzą, by poprosić o wyjaśnienie omawianego tematu. Asystentka Renaty określa to zjawisko niezwykle trafnym mianem ‘popcorn kids’. Jakiś zapalnik, moment ogólnego rozluźnienia atmosfery i wszyscy zaczynają chaotycznie krążyć wokół ławek. Nie ma w tym według mnie złej woli. Po prostu poziom zgromadzonej energii osiąga momentami poziom, na którym dzieci nie potrafią jej już kontrolować. Bywa to denerwujące, ale jestem przekonany, że gdybym ja musiał tyle czasu spędzać gombrowiczowsko upupiony w szkole, robiłbym, świadomie czy nie, to samo.

Nasunęła mi się przy tej okazji jeszcze jedna krótka refleksja. Powszechna jest chyba wśród ‘dorosłych’ tęsknota za czasami szkolnymi. Ludzie tęsknią za wyidealizowanymi czasami beztroski, za szkolnymi przyjaźniami, które wypaliły się później lub okazały się przyjaźniami wcale nie być, za młodością. Za starymi dobrymi czasami. Kiedy obserwuję swoich uczniów, jedną trzecią życia spędzających w szkole lub w drodze do szkoły (o odrabianiu pracy domowej nie wspominając), a w perspektywie mających jeszcze siedem – osiem takich lat (o studiach, na które większość z nich pójdzie, nie wspominając), cieszę się, że mam to już za sobą. Wspaniale było grać na przerwach w piłkę i erpega, przyjemnie było studiować. Ale pewna niezależność od tego systemu, której poczucie otrzymałem wraz z dyplomem magisterskim, trudna jest do przecenienia. Co oczywiste, muszę pracować. Ale przynajmniej w jakimś stopniu decyduję o tym jak pracuję, gdzie pracuję i kiedy pracuję. Dzieci są skazane prawomocnym wyrokiem bez prawa do odwołania i wcześniejszego zwolnienia. Chyba, że zostaną uznane za niepoczytalne. Co w tych warunkach nie byłoby właściwie specjalnie zaskakujące.

O jednej jeszcze zabawnej – dla mnie, jako osoby nie będącej stroną w konflikcie – rzeczy muszę wspomnieć, kończąc na razie opowiadanie o szkole. Podczas ostatniej wizyty w bibliotece zwróciłem uwagę na duży plakat przedstawiający flagi wszystkich państw świata. Tablica wyprodukowana została gdzieś w świecie zachodnim, więc ktoś musiał dostosować ją do wymagań szkolnictwa syryjskiego. Ów tajemniczy ktoś wydarł więc jedną flagę. W żadnym razie nie przypadkowo, ponoć to standardowa procedura, tak samo jak zamalowywanie terytorium tego państwa czarnym markerem na mapach. Czy już wiecie, o jakie państwo chodzi? Podpowiem, że flagi ułożone są alfabetycznie a dziura znajduje się między ‘Isle of Man’ i ‘Italy’…

4 comments:

  1. To nie odosobniony casus syryjski, jak dobrze wiesz. Co najmniej kilka państw tego regionu nie uznaje istnienia Izraela. Prognozowany niebyt to i tak najbardziej poprawna politycznie opcja, na którą - jak mniemam - są w stanie się zdobyć ultrasi.

    Co do fajek - przyznaj się, Michał! Popalałeś tak intensywnie, że uznali, iż miarka się przebrała :)

    ReplyDelete
  2. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
  3. Izrael? Odgadlam! Haha!
    Powracam tu, aby znow komentowac Ci notki, ostatnio nie mialam na to czasu! :-<
    Ej, ej, ale to straszne, ze macie tylko dwie przerwy tam!

    ReplyDelete
  4. W rzeczy samej, samo nastawienie do Izraela mnie nie zaskoczylo. Tylko jego infantylna nieco forma. No nic, niech lepiej wydzieraja flagi i zamazuja sie nawzajem na mapach zamiast zrzucac na siebie bomby...

    ReplyDelete