Zgodnie z wymuszoną rozkładem zajęć tradycją, w pierwszą noc weekendu mam wreszcie czas, by zasiąść przed komputerem przy czymś nieco bardziej twórczym niż Fifa 2010, przy której relaksuję się ostatnimi czasy, skoro zabrakło Wiedźmina.
‘Week seven – day five, but who’s counting?’, jak, podstawiając odpowiednie liczby, mawia ostatnio Jim, podsumowaliśmy wizytą części grona pedagogicznego w restauracji ‘Pizza One’. Mimo że to tamtejsze spaghetti z owocami morza rozstroiło układ trawienny na zaskakująco długi czas, wracamy po więcej, co n
Jakieś dwa tygodnie temu Jared, nauczyciel ze skrzydła high school, zauważył, że gram w piłkę ze swoimi uczniami. Ponieważ sam nie jest zapalonym piłkarzem i na futbolu raczej się nie zna, wydało mu się, że prezentuję się profesjonalnie. I zaproponował mi trenowanie szkolnej drużyny. Those who can – do, those who can not do – teach, those who can not teach – administrate, jak to mowią. W myśl powyższego motta zostałem więc coachem i managerem drużyny Middle School Narodowej Szkoły Aleppo. Nieco na ostatnią chwilę. Pierwszy mecz rozegrać mieliśmy w poniedziałek. Zacząłem w niedzielne popołudnie od naboru do drużyny. Na pierwszy otwarty trening przyszło około trzydziestu osób, z których wybrać miałem trzynastu – piętnastu zawodników (w meczu po każdej stronie bierze udział siedmiu piłkarzy z pola i bramkarz, ale zmiany są nielimitowane, stąd warto mieć szeroką ławkę). Nie było łatwo, ledwie zdążyłem poznać pełne zapału dzieciaki, a już musiałem odprawić ponad połowę z nich. Najbardziej było mi szkoda Chung Woo, słodkiego maleńkiego Koreańczyka, który w licznych sparingach właściwie nie dotknął piłki. Przynajmniej czasu do namysłu miałem sporo. Zamówiłem autobus mający rozwieźć nas po treningu do domów na piątą – kończymy lekcje dziesięć po trzeciej, rozumowałem, niecałe dwie godziny wystarczą na pierwszy raz. Kiedy już zostaliśmy sami w szkole i spojrzałem na zegarek, przypomniałem sobie, że jest przecież niedziela i kończymy za dziesięć druga... Utknęliśmy więc na boisku na ponad trzy godziny. Piłkarze na szczęście nie byli tym faktem zawiedzeni, przeciwnie – jeszcze im było mało. Wybrałem łącznie 14 śmiałków. Jako ostatni do drużyny dołączył Omar, rudzielec (a’ propos, w Syrii jest chyba co najmniej tyle czerwonowłosych, co w Irlandii…) o twarzy wykidajły. Miałem poważne wątpliwości, czy powinienem go zaprosić do drużyny, jest jasne jak słońce, że to troublemaker. Jest marny technicznie i gra nieczysto, ale dużo biega i twardo walczy o każdą piłkę. Zapytałem go, ciągle niezdecydowany, na jakiej gra pozycji. Na obronie. Prawidłowa odpowiedź. Później dowiedziałem się, że jego rodzina to jakaś tutejsza mafia. O jego starszym bracie ktoś powiedział, że w przyszłości będzie pracował przy kredytach. Będzie tym, który puka do drzwi niespłacających rat na czas…
Miało być tak pięknie. Myślałem, że będę sobie beztrosko grywał z uczniami na treningach i nie mniej beztrosko jeździł na mecze, by pokrzyczeć nieco przy linii bocznej. I tyle. Chyba nie dość długo jeszcze jestem w Syrii. Bardziej niż zwycięstwami przejmować się musze tym, czy mamy odpowiednią ilość koszulek dla reprezentantów (nauczyciel wuefu wyręczył mnie i już je rozdał, tyle że nie wie komu… znalazłem na szczęście jakieś brudne trykoty z zeszłego roku – numery nam się powtarzają, ale lepsze to, niż nic) i czy autobus jest zamówiony na odpowiednią godzinę. I czy piłkarze mają specjalne turniejowe identyfikatory ze zdjęciami podpisane przez dyrekcję. ‘Spokojnie, powiedz organizatorom, że przyniesiecie je następnym razem, nie będzie problemu’, uspokajał mnie John. Był problem. Organizatorzy, okazało się w poniedziałek, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie są Syryjczykami. Z miejsca zdyskwalifikowali obie drużyny (nasi przeciwnicy też nie mieli zdjęć, hehe). Nawet się nie kłóciłem, niech dzieci się uczą, że zasad trzeba przestrzegać. Ale mecz zagraliśmy, w ramach treningu. Pierwsi strzeliliśmy bramkę, ale euforia na chwilę uśpiła czujność obrony i zrobiło się 1 -1. Później jeszcze niepotrzebna ręka i wykorzystany rzut karny: 1 – 2. Nie zdążyliśmy odrobić strat. Szkoda, powinniśmy byli wygrać. Następny mecz w poniedziałek.
Widziałem jakiś czas temu mężczyznę, który modlił się na dywaniku. Jeśli myśleliście, tak jak ja, że ludzie modlą się w ten sposób masowo i gdzie ich muezin zastanie pięć razy dziennie, myliliście się.
Kolejna odsłona serialu ‘The Land That Shoud Not Be’. Skończyłem ostatnio czytać i omawiać z czwartoklasistami drugą opowieść z naszego podręcznika do literatury, ‘Donovan’s Word Jar’ (o chłopcu, który kolekcjonuje dziwaczne słowa – ileż to się człowiek może na starość nauczyć – ‘bamboozle’, ‘persnickety’, ‘cantakerous’… chyba zacznę używać ich w konwersacjach…). Któryś z moich uczniów zgłosił mi wtedy uszkodzenie swojej książki, zaczynające się od strony następnej i ciągnące się przez stron dwadzieścia kilka. Uszkodzenie polegało ni mniej, ni więcej, tylko na braku owych stron. Zostały wycięte. Pewnie jakiemuś wandalowi, byłemu właścicielowi książki (podręczniki są przekazywane młodszym rocznikom) nie chciało się nosić w plecaku opasłego tomiska i ułatwił sobie życie zabierając interesujący go fragment – pomyślałem w pierwszej chwili. A wtedy inne dzieci ze zdziwieniem stwierdziły, że w ich książkach również brakuje stron 77 – 100. Puzzle poskładały mi się w głowie w całość. Zanim jednak zdążyłem zadumać się nad tym, co powinienem w tej sytuacji zrobić, zareagowała moja asystentka. Bez zbędnych ceregieli przeszła się po klasie i amputowała odpowiednie strony dzieci, które jeszcze je posiadały. Bardzo lubię Tamar, ale muszę przyznać, że wydało mi się to… trudno znaleźć odpowiednie słowo – niesmaczne? Nie sądzę, by robiła to z przekonania. Może po prostu zdawała sobie sprawę, że może wpaść w kłopoty z powodu zaniedbania? Dzieci, na szczęście dla niej, nie były zbyt dociekliwe. Ktoś spytał mnie tylko, czy jest tam coś złego i dlaczego nie wyrwałem swoich stron (to prawda, jakoś nie spieszno było mi do oddawania w ręce oprawczyni mojego egzemplarza książki). Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie wiem, co tam jest. A nie wyrwałem stron, bo chcę się tego dowiedzieć (inspirujące i wywrotowe, czyż nie?). Co też na najbliższej przerwie uczyniłem. Opowiadanie zapowiada się niewinnie. Nosi tytuł ‘My name is Maria Isabel’ a wyszło spod pióra Almy Flor Ady, Kubanki. Tylko uważny cenzor dostrzec mógł poukrywane w nim złe słowa, takie jak: Hanukkah, Temple of Jerusalem, menorah… I wszystko jasne. Aktualnie omawiamy ‘The Luckiest Man’, historię Lou Gehriga, amerykańskiego baseballisty niemieckiego pochodzenia, strona 102.