Nie możemy żyć bez
szkoły • jak na Borneo pada, to pada • na pace przez dżunglę i spaliny • pazerni
flisacy znad rzeki Amandit • czy w Malaris jest malaria • kajun manis, rambutan
i międzynarodowa kompania • bursztynowa Mutia • nocny autobus z mięsem • homestay
zwany homestayem • Aye, aye, Merry Christmas
Wisma Hotel,
Loksado, Kalimantan, noc ze środy, 21 grudnia na czwartek, 22 grudnia 2011, za
kwadrans ósma
Poznany
wczoraj podczas lunchu miejscowy nauczyciel przyszedł po nas za dwadzieścia
ósma, dwadzieścia minut przed czasem. Nie ucieszyła mnie jego
hiperpunktualność, ani trochę nie ucieszyła. Siedzę na łóżku po szybkim i
skromnym hotelowym śniadaniu i tępo patrząc w ścianę dochodzę do siebie po nocy
w zatęchłym pokoju, a koleś opowiada mi łamanym angielskim, że jego szkoła
wkrótce ma otrzymać status szkoły międzynarodowej. Porywające... Ale słowo się
rzekło. Zgodziliśmy się przecież, i to zupełnie nie po pijaku, z samego rana
odwiedzić jego uczniów...
W
gruncie rzeczy jednak nie było najgorzej, nie tak źle na pewno, jak się
spodziewaliśmy. Choćby z tej prozaicznej przyczyny, że kiedy tylko wstąpiliśmy
w progi szkoły, lunął deszcz. Deszcz o rzęsistości jak najbardziej godnej pory
deszczowej, i gwałtowności, która w mgnieniu oka uczyniłaby z nas mokre plamy,
gdybyśmy byli wtedy w drodze.
Na
początek zaproszono nas do zastawoionego dziesiątkami pucharów dyrektorskiego
gabinetu i poczęstowano herbatą. Nie wiem co się dodaje do herbaty na Borneo,
ale napój ów smakuje tu bardzo specyficznie, jakoś tak miodowo-ziołowo. I
słodko, cukier dostaje się z automatu. Potem przyszła kolej na długą sesję
fotograficzną. Każda nauczycielka musiała swoim blackberry lub miejscową
podróbką strzelić sobie z nami fotę. Wszelkie rekordy bił jednak jakiś wąsaty
woźny, który odnalazł w sobie najwyraźniej powołanie do modellingu i wbijał się
w każde możliwe ujęcie. Piszę woźny, ale Renata i Oliver twierdzą, że to był
dyrektor. Nie wiem, wszystkie te ich mundury były w podobnie militarnym
klimacie a na pagonach nie było stopni. Niektóre ze zdjęć trafić mają do
szkolnej galerii gości, w której wiszą już jacyś Holendrzy i Francuzka. Trochę
to wygląda, szczególnie w kontekście niewyraźnych min fotografowanych obcokrajowców,
jak ściana ofiar jakiegoś psychopaty, ale co kraj, to obyczaj w końcu, niech
mają. Wreszcie przyszła pora na odwiedzenie uczniów w ich klasach. To wypadło
słabo. Robiliśmy co mogliśmy, ale nawet pytania o wiek uczniów i o to, ile dziś
mają lekcji okazały się za trudne, nawet dla szóstoklasistów. Chociaż w sumie
co się dziwić, skoro sami nauczyciele angielskiego mówią nie lepiej niż moi
uczniowie z grade 2 w Jakarcie. Szkoła międzynarodowa, powodzenia...
To
by wlaściwie było na tyle, przyszła pora, żeby nasz kolega po fachu pomógł nam
dostać się w miejsce, z którego odchodzą ciężarówki do Loksado. Ale wciąż lało.
Zwiedziliśmy więc jeszcze kilka klas oraz pokój medyczny. Ciekawe miejsce, ze
ścianami oklejonymi plakatami dość agresywnej kampanii antynarkotykowej i
złowrogimi zdjęciami „małych doktrów”, którzy asystują chyba higienistce. Przejrzeliśmy
też podręczniki, z których dzieci uczą się matematyki. Nie mogę, muszę się
podzielić zadaniem nie do pobicia, obok którego wydrukowano rysunek ślicznych
białych króliczków jedzących marchewki:
Agus has 12 rabbits. One day 2
rabbits are slaughtered. What is the part of slaughtered rabbits of all Agus’
rabbits?
Dobra,
zaczęło się robić naprawdę późno, kolejni nauczyciele ciągle przychodzili po
kolejne, coraz bardziej wykręcone foty. Szacun dla Olivera, że to ze stoickim
spokojem przetrzymał. Dzieci też coraz śmielej zacieśniały krąg wokół nas. W
pewnym momencie zrobił się już z tego prawdziwy atak zombie, małe potwory
zaglądały przez okno, kilka rzędów napierało przez otwarte drzwi, taranując się
nawzajem. Na szczęście nasz znajomy wpadł na pomysł, że możemy pojechać
becakiem na przystanek pickupów. Same pickupy, jak powiedział, są zadaszone,
więc nie straszna nam będzie ulewa. Spoko, lepsza ulewa niż wysyp żywych trupów
w biało-czerwonych mundurkach, jedziemy. Ale będziemy potrzebowali dwóch
becaków. Dwóch, a po co? Hm. Niech pomyślę, mam tu dla Ciebie zadanie, jeszcze
lepsze niż to z króliczkami i lepsze niż z turystami w Borobudur i lepsze niż z
Mr. Erosem, sprzedawcą pamiątek. Uwaga, daję. Jest nas trójka, mamy trzy
plecaki, w tym jeden około 70-litrowy. W becaku są dwa miejsca. Ile
potrzebujemy becaków? Jeden. Dobra, nie teoretyzujmy, sprawdźmy to.
Sprawdziliśmy.
Gość miał rację. Morał: prawa matematyki i fizyki nie imają się indonezyjskich
środkow transportu. Zamiast rozkminiać temat, spytaj tubylca.
Jazda pickupem, w kontekście
cudownych widoków i przyrody, którą mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki,
była jednym z highlightów naszych dotychczasowych wakacji. A raczej byłaby,
gdyby nie to, że, też jakoś wbrew zachodniej myśli fizycznej, wiało w nas
spalinami. Mnie ściskało w gardlem, może od wstrzymywania oddechu, Renatę
rozbolała głowa a Oliverowi zrobiło się niedobrze. Czterdzieści kilometrów w
dół i w górę po wzgórzach ciągnęło się w nieskończoność. Ale dojechaliśmy, a
nim zameldowaliśmy się w hotelu Wisma i wyszliśmy na lunch, czuliśmy się już
zupełnie normalnie.
W leżącym nad rzeką Amandit
Loksado kończy się droga. To krótkie zdanie daje w zasadzie pełny obraz
sytuacji, odpowiada ono również na pytanie, dlaczego wioska ta jest punktem
startowym wędrówek po dżungli i spływów bambusowymi tratwami.
Tratwy,
niestety, okazały się drogie. Około 85 złotych za dwie godziny spływu, na
tratwę wchodzi trzy osoby plus przewoźnik. W Polsce wynajmuje się dwuosobowy kajak
za 35 zeta na dzień... Nie wiem, czy to brak konkurencji decyduje o tak
irytujących stawkach, czy lenistwo miejscowych. Może wolą po prostu zrobić
jedną drogą wycieczkę dla bogatych turystów niż cztery dla normalnych?
Najwidoczniej im się to spina. Albo wolą narzekać na biedę, niż chwycić za
bambusowy drąg i płynąć. Przez długi czas się wahałem, bo nie lubię przykładać
ręki do cenowych nadużyć, ale naprawdę chciałem spróbować białego szaleństwa.
Rzeka wyglądała klawo. Dobry spadek, silny nurt, sporo zakrętów i głazów. I gorejąca
zielenią dżungla po obu stronach. Postanowiłem dać szczęściu i przewoźnikowi
szansę. Zaproponowałem, że jeśli znajdzie jeszcze dwie osoby – widziałem, że
przyjechali po nas jeszcze jacyś biali – to ja się piszę, za jedną trzecią ceny.
Z początku nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi i powtarzał, że jeśli chcę płynąć
sam, to i tak płacę za całość. W końcu zajarzył. Ale innych chętnych nie było. Szczęście
i Charon z Loksado nie wykorzystali swojej szansy. Szkoda, jednak płacenie 250 000
byłoby wręcz niemoralne, a przynajmniej wiem, że próbowałem.
Co się jednak nie napływałem, to się z
nawiązką nachodziłem. Po południu wybraliśmy się wzdłuż rzeki do wioski
Dayaków. To już nie to, co kiedyś, gdy cała społeczność zamieszkiwała w jednej
ogromnej chacie tworzącej boki kwadratowego dziedzińca. Chata nadal stoi, ale
rodziny mieszkają osobno w małych domkach, na których gankach przesiadują,
obierając orzeszki ziemne. W wiosce jest już elektryczność, przy niektórych chatach
stoją też dziwaczne konstrukcje przypominające anteny satelitarne własnego
wyrobu. Wierzyć się nie chce, że mogą działać... Mimo to ciepłe popołudnie
ciągnie tu w nieskończoność, a wszyscy, młodzi i starzy, zdają się leniwie nim
cieszyć. Wioska nazywa się Malaris. Mam nadzieję, że zbieżność jest
przypadkowa, bo komary żrą na potęgę.
Siedzę
w obszernym lobby, które, pewnie za sprawą potężnych drewnianych wrót,
przywodzi na myśl europejski dworek, w którym urządzono hotel. Przyjemnie tu.
Tym bardziej, że z zewnątrz dobiega śpiew nocnych ptaków niknący w głośnym szumie.
Albo to tylko Amandit, nad którą stoi hotel, albo znowu pada...
homestay bez nazwy,
Balikpapan, Kalimantan, noc z piątku, 23 grudnia na sobotę, 24 grudnia 2011,
dziesiąta
No to udało się. Po dwudziestu
sześciu godzinach w pickupie, becaku, autokarze, na promie i w angkocie, zacny
zetsaw, dotarliśmy do Balikpapan. Umyliśmy się wreszcie i przebrali w trochę
pomięte, ale mimo wszystko świeże rzeczy, najedliśmy się, wręcz na zapas, nawet
zrelaksowaliśmy nieco. Juto rano znów w drogę.
Pora tymczasem na krótką relację
z pomyślnie zakończonego etapu.
Ciężarówka
z Loksado do Kandangan miała ruszyć, jak wynikało z wczorajszej łamanej
pogawędki z kierowcą, o szóstej trzydzieści rano. Po raz kolejny więc w czasie naszych
– tak zwanych – wakacji przyszło nam wstać przed świtem. Spakowaliśmy się
sprawnie i pospieszyliśmy pod warunga. Istotnie, kierowca, ten sam, który wiózł
nas wczoraj, był już na posterunku. Wygląda na to, że rozkład jazdy ciężarówek
opiera się na rozkładzie dnia ich właścicieli. Z samego rana ruszają oni do
Kandangan, zabierając chętnych, którym uda się ich złapać, wracają do Loksado
na noc, kiedy w satysfakcjonującym stopniu napełnią paki pickupów. Z tego zatem
wynika prawidłowość, o której mówili miejscowi. Do Loksado tylko około
południa, ewentualnie po południu, z powrotem tylko rano. Z tego też wynikać
może stosunkowo wysoka cena za pokój w hotelu Wisma. Jak już dojedzie się do
wsi, nie ma odwrotu aż do świtu...
Tym
razem Renata i Oliver, chcąc uniknąć powtórki z oddychania spalinami, zajęli
miejsca w szoferce. Ja zasiadłem na pace razem z nowo poznanymi: Niemcem, jego
towarzyszką Kolumbijką, Francuzem i sporym ładunkiem lasek kayu manis, czyli cynamonu.
Jakby zmielić wszystkie te długie laseczki wysuszonej kory i zapakowaćw paczuszki z napisem Kamis, byłoby to warte
co najmniej parę tysięcy złotych. Nie polecam entuzjastom higieny takiej
przejażdżki. Kto raz zobaczy wszystkie te pęki wonnej przyprawy rzucone byle
jak na brudną podłogę, między kanistry, palety jajek i plecaki, ten niechybnie
będzie musiałzrezygnować ze świątecznej
szarlotki... Chociaż z drugiej strony... Zarazki chyba się wypieką na śmierć,
czyż nie?
Podróż
upłynęła nam szybciej i przyjemniej niż poprzedniego dnia. Kiedy tylko za
pomocą pożyczonej z warunga łyżki pochłonąłem kupione tuż przed wyjazdem
śniadanie, zapakowany w szary papier nasi kuning, żółty ryż z mleczkiem kokosowym,
sosem cynamonowym – chyba że to te laseczki tak pachniały – i zanurzonym w nim losowym
kawałkiem kurczaka, zająłem się rozmową z Niemcem. Razem z Kolumbijką podrużuje
on w kierunku przeciwnym do obranego przez nas, z Sulawesi przez Borneo na
południe, było więc czym się wymieniać. Przewodniki lonely planet idą w odstawkę
przy starej dobrej wymianie najświeższych wieści z gościńca... Tym lepiej nam
się rozmawiało, że i nasz sąsiad zza Odry prawie nie spotykał na swojej drodze
podróżnych z naszego kawałka świata. Oprócz Francuza, który przez większość
czasu milczał. Widoki mieliśmy jeszcze bardziej nieziemskie niż wczoraj,
porośnięte dżunglą strome wzgórza magicznie tonęły w porannej mgle. I lekkiej
mżawce, która nie pozwalała nam zapomnieć, że poza Jakartą pora deszczowa to w
istocie pora deszczowa.
Na
jednym z krótkich postojów, podczas których kierowca załatwiał jakieś swoje
tajemnicze sprawy, Niemiec – piszę ciągle Niemiec, bo w sumie nawet się sobie
nie przedstawiliśmy – pozbierał zalegające na drodze owoce rambutan. Jakoś nie
miałem wczesniej okazji spróbować ich na surowo, a warto, zdecydowanie warto. Z
wyglądu przypominają kasztany o bardzo długich i miękkich kolcach i
żywoczerwonej barwie. Obiera się je wbijając palce pod skórkę i odrywając ją.
Obrany owoc przypomina wiekie winogrono, tak też smakuje. Świetna przekąska na
drogę i rozmowę, smaczna i orzeźwiająca, a przy tym wystarcza na długo, bo
obieranie zamuje sporo czasu. I można rzucać dużymi podłużnymi pestkami do
celu.
Kiedy zajechaliśmy na dworzec auobusowy,
rozpadało się na dobre i wszyscy dostali normalnego w takiej sytuacji
przyspieszenia. Niemiec z Kolumbijką wskoczyli w busik do Banjarmasin. Ja
pobiegłem się dowiedzieć o transport do Balikpapan. Powiedziano mi, tak
przynajmniej zrozumiałem, że autobus odjeżdża o piątej. Czyli za jakieś
dziewięć godzin. Szybka narada z Francuzem, który też zmierza na północ.
Postanowił zostać na dworcu i czekać. My poprosiliśmy kierowcę, żeby podrzucił nas
do centrum. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co zrobić z całym dniem czekania,
potencjalnie w deszczu, ale dworzec z jego mieszkańcami wydawał się nie być
konkurencją w stosunku do niczego, co mogło nam przyjść na myśl.
W
drodze wyklarował się w naszych głowach plan, który mógł się powieść.
Postanowiliśmy udać się do hotelu Mutia – który odwiedziliśmy pierwszego dnia,
ale w nim nie nocowaliśmy, choć miał wi-fi, bo okazał się za drogi – i poprosić
o możliwość posiedzenia w lobby przez parę godzin. Cóż mieliśmy do stracenia?
Czasem tak dziwnie się składa, że dobry plan w trakcie realizacji okazuje się
planem genialnym, a przynajmniej bardzo szczęśliwie trafionym. To właśnie nas
spotkało, w osobie właściciela, który posadził nas na sofie pod telewizorem i
kazał poczęstować się śniadaniem przygotowanym dla hotelowych gości. Zapłata za
śniadanie w pakiecie którego jest korzystanie z vipowskiej poczekalni wydawała
się być rewelacyjnym dealem, ale właściciel nie chciał słyszeć o pieniądzach...
Tu już nam trochę było głupio, podziękowaliśmy grzecznie, ale się uparł.
Wysłaliśmy więc Olivera do stołu, ale i to go nie usatysfakcjonowało. Nalegał i
nalegał. Cóż było począć, po chwili wszyscy raczyliśmy się najlepszym
śniadaniem, jaki spotkało nas od początku podróży. A potem telewizją i szybkim
łączem. Koło trzeciej pożegnaliśmy się i podziękowaliśmy po raz kolejny,
wręczając zdziwonemu zacnemu człekowi pierwszy wianuszek bałtyckich bursztynów.
Z
jednej strony żal mi bylo Francuza, który cały ten czas spędził na dworcu, z
drugiej liczyłem jednak, że zobaczymy go na posterunku, co będzie oznaczało, że
dobrze zrozumiałem informację o autobusie o piątej. Dobrze zrozumiałem,
zobaczyliśmy go, kiedyśmy tylko wygramoli się z rzężącego resztkami sił becaka
(sporo becaków w Kandangan poruszanych jest nie przez rowery, lecz skutery).
Autobus też już czekał. Zapłaciliśmy po 130 000 od osoby, co biorąc pod uwagę
dwanacie godzin jazdy, które dzieliło nas od Balikpapan, wydawało się ceną
sensowną. Tym bardziej, że dwanaście godzin od piątej po południu daje piątą
rano. Ergo ominąć miał nas koszt noclegu. Tym bardziej po wtóre, że zamiast
ciasnego i dusznego minibusa, którego się spodziewałem, czekał na nas autokar.
Może nie luksusowy, ale z klimą i siedzeniami rozkładanymi aż do pozycji
poziomej. Może są po prostu zepsute, ale jakie to właściwie ma znaczenie...
Długa droga upłynęła nam zdrowo
i spokojnie jak, mam nadzieję, nadchodzące Święta. Szczególnie zdrowo i
spokojnie zrobiło się koło dziewiątej, kiedy kierowca się zlitował i wyłączył
dudniącą w głośnikach muzykę, dzięki czemu nie tylko ja zdołałem się wyspać. W
przerwach między drzemkami, okraszonymi pokręconymi marzeniami sennymi,
próbowałem obserwować las, przez który jechaliśmy. Jakkolwiek jednak nocna
podróż przez dżunglę brzmi klimatycznie, niewiele dało się dostrzec w
całkowitej ciemności. Tylko blady blask energooszczędnych świetlówek – zabawne,
że nawet w takiej dziczy nie spotyka się praktycznie tradycyjnych żarówek,
wciąż tak popularnych w Polsce – ukazywał od czasu do czasu ganek wciśniętego w
gęste zarośla domku. Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się też w leżących po drodze
wioskach, raz, przed czwartą, na dłużej. Dało radę pójść do toalety i na
wczesne śniadanie, sehur normalnie. Dobre dwie godziny czekaliśmy na prom,
którym skróciliśmy sobie drogę przez zatokę. Niestety z tego etapu pdróży
pamiętam tylko industrialne rytmy maszynerii, przy których bardzo dobrze się
spało. Szkoda, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Jeszcze się nacieszę
morzem, może do znudzenia...
Do
Balkpapan wjechaliśmy, z trzygodzinnym opóźnieniem, o ósmej rano, po kolejnym
kwadransie jazdy angkotem byliśmy w centrum. Poszukiwania hotelu trochę nas z
początku podłamały. Albo drogo, albo nie ma miejsc. I wtedy oczom naszym ukazała
się tablica z numerem telefonu, napisem ‘homestay’ i drugim napisem ‘Rp. 100
000’. Tylko gdzie ten homestay? Zadnej strzałki, adresu... Byłem przekonany, że
obejdziemy się smakiem. Renata i Francuz nie dali jednak za wygraną. Kiedy ja
poszedłem do kolejnego hotelu, gdzie jedyny dostępny pokój był apartamentem za
399 000, zeksplorowali okolicę i, spryciarze, znaleźli. Przyjemny hostelik z
kilkoma sporymi i całkiem czystymi pokojami. Zdecydowaliśmy się, w nagrodę dla
mojej dzielnej żony, która od początku wyjazdu nie narzeka na niewygody, na
opcję z osobną łazienką i dodatkowym materacem za 140 000. I tak nieźle.
Francuz zajął pokój obok. Wszyscy z entuzjazmem przyjęliśmy informację, że miła
gospodyni za 10 000 od kilograma może nam zrobić pranie. Nie wie chyba
dziewczyna, na co się porywa...
Jak
się okazało, dygresja, mają tu na przestronnym ganku wyjątkowo wielkie
karaluchy. Które oczywiście biegają pod nogami, bezczelne, jakby wiedziały, że
nic im nie zrobię, bo nie lubię chrzęstu rozgniatanych pancerzyków. Przed
chwilą jeszcze podszedł do mojego fotela monstrualnych rozmiarów szczur, który
jakoś nie kwapi się wcale do zabrania się za dezynsekcję....
Balikpapan
jest bezsprzecznie, choć może relatywnie, ładnym miastem. Podobnie jak Kandangan,
jest stosunkowo czysty, chodniki zdobią donice z roślinami, a krawężniki są
estetycznie pomalowane na biało i czarno. Ze stanu 3:3 Balikpapan wychodzi
jednak na prowadzenie. 4:3 za pojemniki do segregacji śmieci. Pewnie, jak w
Polsce, ludzie nie używają ich zgodnie z przeznaczeniem, ale są. 5:3 za
obecność McDonaldsa, KFC, Pizzy Hut, Starbucksa i najlepiej zaopatrzonego
hipermarketu – konkretnie znanego nam ze stolicy, choć w uboższej wersji
Hypermartu – jaki spotkaliśmy w Indonezji. Nie żeby te sieciówki były jakoś
nieodzowne, ale skoro już znaleźliśmy się w mieście, żeby odpocząć po i przed
podróżą, niech to będzie miasto pełną gębą. Ma to jednak, ma się rozumieć, swoją
ciemną stronę. Dotychczas udawało nam się zamykać budżet dzienny, z noclegami i
transportem, w mniej więcej 400 000 rupii (circa 135 złotych) na całą trójkę. Dziś
wydaliśy dwa razy tyle. Ale jak mogłem na przykład nie kupić oldskulowych
conversów na wyprzedaży za jedyne 18 zeta, co z tego, że będę je woził przez
pół Indonezji, a potem przez pół świata do Polski? No i tak się jakoś
nazbierało...
W
grucie rzeczy jednak nie mamy tu nic do roboty, przyjechaliśmy do Balikpapan
jako do miasta portowego, żeby złapać prom na Sulawesi, czyli Celebes.
Postanowiliśmy więc, zaznawszy względnego odpoczynku od dziczy, jak najprędzej
ruszać dalej.
Pierwsze
biuro zajmujące się kolportażem biletów okazało się nie obsługiwać promów. Ale
skoro już tam trafiliśmy, postanowiliśmysprawdzić ceny przelotu, na wszelki wypdek, gdyby na statek trzeba było
czekac kilka dni. Niedobrze, najtańsze bilety, na pojutrze, to koszt rzędu 850
000 za osobę... Po kilku kolejnych agencjach celujących tylko w linie lotnicze,
trafiliśmy wreszcie do biura bardziej wszechstronnego. Dwie panie, odkryliśmy z
ulgą, wspólnymi siłami były w stanie dogadać się z nami w mieszaninie
angielskiego i indonezyjskiego. Na rejs do Pare-Pare, na który liczyliśmy,
musielibyśmy czekać do poniedziałku. Długo. Jutro w południe wypływa jednak
statek do Makassaru. Najtańsze bilety za 175 000 od dorosłego, 130 000 za
dziecko. No to Makassar. Wiąże się to z dodatkowymi 150 kilometrami do
pokonania na drodze do regionu Tana Toraja, na którym nam zależy, ale nie
tracimy dwóch dni na bezsensowne siedzenie w mieście. Mieście może ładnym, ale
w którym nie ma raczej niczego ciekawego. Jedno „ale”. Biuro jedynie udziela
informacji, bilety musimy nabyć w siedzibie kompanii Prima Vista...
No to powtórka z Pelni, kołatało
nam się po głowach po drodze. Pelni dostało od nas trzy szanse w dwóch miastach
i zmarnowało je wszystkie. Brak elementarnego angielskiego, elementarnej chęci
komunikacji i każdorazowe długie czekanie, aż nasze zapytania nabiorą mocy
urzędowej... Jak w tym kontekście wypadnie mniejsza Prima Vista?
Otóż wzorowo. Uprzejmy pan zza
kontuaru zapytał w czym może pomóc, jasno przedstawił nam ceny biletów
poszczególnych klas na poszczególnych trasach, jeszcze wytłumaczył – posiłkując
się zdjęciami! – czym się która klasa charakteryzuje. Po krótkim namyśle
zostaliśmy przy pierwotnym wyborze. Makassar, jutro, klasa ‘ekonomi’.
Najtańsza. Dla prawdziwych twardzieli. Damy radę, mam nadzieję. Się zobaczy. W
każdym razie, co bardzo nas urzekło, każdy z nas ma w bilecie po trzy kupony na
posiłki ze stołówki. Co by to ne było, fajna sprawa.
Jutro rano znów w drogę. Na
spotkanie rozszalałych sztormów, na spotkanie przerażających potworów Mórz
Południowych, na spotkanie przygody.All
hands! Ply to windward! Get cracking, ye bloomin’ cockroaches! Borneo served me
well. But now, by the Gods of sea and sky, make way for Celebes!
Pięć punktów do
zrealizowania • paranoiczny klimat Banjarmasin, miasta przewodników • gdzie się
zagubiły zagubione świątynie • Banjarmasin od kuchni • Wenecja Azji, czyli piechotą
na płyający rynek • zasłużony dzień relaksu • wodą czy lądem • bursztynek dla
Leo • co porywa dworcową publikę • w drodze • ludzie-ptaki • czy to na pewno
jeszcze Indonezja
Mira Hotel,
Banjarmasin, Kalimantan, noc z poniedziałku, 19 grudnia na wtorek, 20 grudnia
2011, dochodzi dziesiąta
Plan
na dzień pierwszy nie był skomplikowany i jako taki pozostawiał złośliwej
rzeczywistości niemałe pole do popisu...
Punkt
pierwszy. Dostać się na lotnisko. O nietypowej porze, bo gdzieś na czwartą
rano. Nasza szkoła potrafi zaskakiwać, nie powiem. Żeby zrobić ksero, trzeba
wypełnić odpowiedni druczek i złożyć go na ręce pana kserokopiarza na trzy dni
przed aktem kserowania. Nie, to nie żart. Raz złożyłem podanie dzień przed
planowanym testem i musiałem go przekładać... A tu proszę, okazało się, że
jeden z panów Andri może przysłać kierowcę, który zawiezie nas na Soekarno-Hatta
Airport. Sami z siebie to zaproponowali, jakby to była najnormalniejsza rzecz
na świecie. Wiecznie zatroskana i zdziwiona mina pana Andri zrobiła się jednak jeszcze
bardziej zatroskana i zdziwiona, kiedy oznajmiliśmy, że będziemy czekać pod naszą
wieżą o 3.30 nad ranem... Pojawiliśmy się na miejscu punktualnie, licząc się z
tym, że możemy po kwadransie czekania na gwałt łapać taksówkę, co na pewno nie
byłoby łatwe, a mogłoby się okazać niewykonalne. Długośmy się nie stresowali,
kierowca przyjechał w ciągu 60 sekund. Nasz szkolny autobus dostał skrzydeł na
opustoszłych drogach pogrążonych w mroku nocy. Po czterdziestu minutach byliśmy
już po odprawie, kontroli i uiszczeniu bzdurnej opłaty wyjazdowej. Standardowy
przykład azjatyckiej walki o wskaźniki ekonomiczne, zamiast wliczyć opłatę w
cenę biletu, stawia się kilka bramek i już bezrobocie spada. Cud gospodarczy...
Tak czy inaczej, początek wakacji dobrze rokuje.
Punkt
drugi. Dolecieć na miejsce. Wierzę w statystyki, które nie pozwalają mi wierzyć
w katastrofę lotniczą. Limit Polaków, którzy w takowych giną, wyczerpał się
chyba co najmniej na kilka najbliższych lat... Istotnie, dolecieliśmy. Może to
zasługa broszurek wetkniętych w fotele, na których wypisano, po indonezyjsku i
angielsku, modlitwy w intencji bezpiecznego lotu dla muzułmanów, protestantów,
katolików, buddystów i hinduistów. Lion Air sprytnie podchodzi do sprawy,
ryzyko żadne, a któryś bóg może okaże się prawdziwy i dopomoże, jakby co.
Punkt
trzeci. Odebrać bagaż. Tu też wierzę w statystyki, które z każdym kolejnym
lotem przybliżają mnie do dnia, kiedy mój jak zawsze zapakowany w gruby worek
na śmieci plecak nie wyjedzie na pas odbiorczy. Przez chwilę myślałem już, że
dzień ten właśnie nastąpił. Wózek został rozładowany, pas opustoszał, plecaka
nie ma. Ale przyjechały jeszcze dwa wózki i po chwili wysłużony deuter został
wesoło ciśnięty do odbioru.
Zabawne, nie wiem dlaczego, ale
Borneo jakoś mi się zawsze kojarzyło z niebem zasłanym kłębami stalowoszarych
chmur. I takim właśnie niebem przywitała nas jedna z dwóch największych wysp
Indonezji i jedna z czterech największych na świecie. Trochę się przez chwilę poczułem
jak w ojczyźnie. A później wysiadłem z samolotu i upał przywrócił mi zmysły.
Punkt czwarty. Dostać się do
miasta. Jakieś 24 kilometry. Taksówka ponoć za 75 tysięcy, ale nawet nie
sprawdzaliśmy aktualności tej informacji, doszliśmy do głównej drogi i
zaczęliśmy się rozglądać za angkotami, czyli mikrobusami, ktore na Kalimantanie
określa się, od popularnego tu modelu mitsubishi, mianem coltów. Obawiałem się
trochę co też usłyszę od kierowcy zapytanego o cenę przejazdu. Z początku nie
usłyszałem niczego, bo gość zaczął coś kreślić na zakurzonej szybie. Słabo mu
to szło, niewiele zrozumiałem. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła, kiedy
kierowca zauważył, że coś kleję w bahasa. 10 000 od osoby. Zgadza się z
przewodnikiem. Poczekaliśmy, aż oklejony plakatami Christiano Ronaldo i Valentino
Rossiego busik trochę się wypełni i ruszyliśmy.
Po
dwudziestu minutach wylądowaliśmy na dworcu autobusowym o dziwacznej nazwie Km
6 odległym od centrum Banjarmasin o kolejne 4 kilometry. Wymijajc naganiaczy
pospieszyliśmy w kierunku żóltych busików wyglądających na miejskie. Dobry
strzał, po kolejnych dziesięciu minutach byliśmy na miejscu.
Punkt
piąty. Znaleźć nocleg. Na to zeszło nam trochę czasu. Jeden z tanich homestayów,
Diamond, był zamknięty na głucho, drugi, znaleziony przypadkiem, był pełny,
trzeci, Borneo, wyglądał, jakby co najmniej kilku poprzednich gości zmarło w
swoim pokoju. Jakoś ekwilibrystycznie, na przykład wybuchając. 65 000 za noc
kusiło, ale postanowiliśmy dać sobie jeszcze trochę czasu i ewentualnie wrócić.
Odwiedziliśmy jeszcze jeszcze jeden hotelik, który okazał się za drogi i dwa, w
których nie było miejsc. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Mira Hotel, gdzie za
150 000 dostaliśmy pokój z dużym łózkiem, czystą pościelą, ręcznikami, butelką
wody i śniadaniem. I satelitą dla Renaty. Nie do przecenienia w obliczu newsa o
śmierci Kim Jong Ila, który dziś gruchnął. Jednego pajaca mniej na świecie,
zostało jeszcze parę miliardów. Wyjątkowo słabym timingiem wykazał się w tym
kontekście Havel, na BBC i CNN prawie o nim nie mówią. O Cesárii Évorze tym
bardziej. A o Filipińczykach walczących z wielką powodzią to już wogóle...
Na
pierwszym spacerze Banjarmasin zaprezentował nam się jako miasto wyjątkowo
brudne i nudne, mimo że wyszło słońce, w którym zwykle wszystko wygląda lepiej
niż zwykle. Przybijające pierwsze wrażenie ratują w pewnym stopniu wyjątkowo
liczne i wyjątkowo kolorowe meczety. I tyle by było tej wyjątkowości.
Banjarmasin
to miasto przewodników. Na początku ma się wrażenie, że oto spotkało się
przypadkiem kogoś, kto przypadkiem zajmuje się organizowaniem wycieczek, a
skoro już taka koincydencja miała miejsce, czemu by z niej nie skorzystać.
Wrażenie, mija wraz z przypadkowym spotkaniem drugiego przewodnika. Przy
trzecim zaczyna się już lekka paranoja, ściany zaczynają mieć uszy a każdy
przechodzień wydaje się być tajnym agentem na usługach przewodnickiego wywiadu.
Szczytem wszystkiego było dla mnie spotkanie z Mohammadem Tailah, który znalazł
mnie w lobby naszego hotelu. Przedstawił się grzecznie, po czym oświadczył, że
sąsiad powiedział mu, że byliśmy w jego homestayu. Diamond. Istotnie, byliśmy, było
zamknięte, ale skąd gość się dowiedział, że aktualnie rezydujemy właśnie w
Mira? Pewną wskazówką może być to, że od opuszczenia Jakarty widziałem dotąd
jedną parę białych, ergo nieco zwracamy na siebie uwagę. Ale mimo wszystko... No
nic, pogadaliśmy sobie o opcjach wycieczek trekkingowych, ale przy cenach
Mohammada, może wynikających ze sławy, którą dała mu wzmianka w przewodniku
Lonely Planet, nie bardzo było o czym gadać. Trzydniowa wycieczka po okolicy z
noclegami i wyżywieniem kosztuje 1 750 000 rupii za osobę. Ponad sześćset
złotych. Czyli ponad 1 800 złotych za trzyosobową grupę. Dużo, biorąc pod
uwagę, że jedzenie kosztuje niewiele a nocuje się po wioskach Dayaków. Co samo
w sobie jest bardzo pociągające, ale również nijak się ma do kasy, której Tailah
za to żąda. Poradzimy sobie sami.
Banjarmasin
zwany jest Wenecją Azji. Nie bardzo wiem przez kogo, ale żartowniś z niego
pierwszego sortu, to pewne. Podobieństwa z Wenecją Europy kończą się na tym, że
miasto pocięte jest kanałami Martapury, po których można, a czasem trzeba,
poruszać się łodzią lub tratwą. Z czego zresztą sprawnie działający cech
przewodników zrobił niesamowitą atrakcję. Za jedyne siedemdziesiąt złotych
można się przepłynąć na floating market, pływający rynek, na który miejscowi
pływają za zeta.
Listę
mdławych atrakcji miasta zamykają dwie chińskie świątynie, które z braku
lepszych pomysłów postanowiliśmy odnaleźć. Pierwszej za Chiny nie ma tam, gdzie
wedle lonelyplanetowej mapy być powinna. Do drugiej trafiliśmy, po długich
poszukiwaniach, choć centrum miasta wielkie nie jest. Do wnętrza niestety nie
udało nam się zajrzeć, zmierzchało już i wrota były zamknięte. Samą okazałą
budowlę obejrzeliśmy jednak dokładnie. Jest intrygująca, tak naszpikowano ją
czerwonymi lampionami, smokami, posągami lwów, malunkami boskich wojowników i
yingyangami, że bardziej niż chińską świątynię przypomina restaurację w China
Town. Aż się zrobiliśmy głodni...
Ha,
właśnie, dziś jeszcze nie było o jedzeniu! Nie bez powodu. Jedzenie, co mocno
mnie zmartwiło, jest tu takie same, jak wszędzie. Jedynie proporcje są nieco
inne. Banjarmasińczycy mniej chętnie niż jakartanie raczą się mie i bihunem,
wybierając zamiast tego soto ayam, zupę z kurczaka gotowaną na mleku kokosowym,
serwowaną z ryżem, i sate, szaszłyczki z kurczaka, których smakowity zapach
miłosiernie pokrywa wszechobecny zapach śmieci i Martapury.
Obudziłem się dziś kwadrans po
piątej i trochę mnie kusiło, żeby sobie odpuścić. Jakiś złośliwy demon snu
szeptał delikatnie, uwodzicielsko, że już za późno, że i tak nie zdążę nad
rzekę przed wschodem słońca, więc lepiej jeszcze trochę pospać. Ale dzieki
zaprawie z ostatnich mesięcy wczesne wstawanie nie boli już tak, jak kiedyś.
Zwlokłem się więc z łóżka, ogarnąłem się jakoś i rzuciłem w Olivera jego
ciuchami. O dziwo, wstał bez złorzeczenia.
Po chwili maszerowaliśmy raźno
pogrążoną w ciemności ulicą w stronę Martapury. No proszę, wystarczy znaleźć
się nad jej brzegiem zanim nastanie świt i wszystko od razu wygląda pięknie.
Śmieci nie widać, fale błyszczą, a samotny wioślarz na długiej łódce w świetle
pierwszych promieni slońca to już zupełna magia chwili... Celem naszym był
Pasar Kuin, najbliższy z pływających rynków, ale uznaliśmy, że jeśli bez asysty
przewodnika się nie uda, też będzie spoko. Wschód słońca zawsze miło zobaczyć.
Najmilej, jak wraca się z udanej imprezy albo dopala sie ostatniego papierosa i
zamyka komputer, ale i wczesne rozpoczęcie dnia i zrobienie czegoś
interesującego przed śniadaniem ma swoją wartość. Szliśmy więc wzdłuż brzegu
delektując się chłodnym porannym powietrzem, szliśmy, aż doszliśmy do rynku.
Nie pływał, ale jakoś nas to bardzo nie zmartwiło. A kiedy sie w niego
zagłębiliśmy, poczuliśmy, że to jest to. Trafiliśmy, przypadkiem, jak to zwykle
bywa, w miejsce, do którego większość turytów nie trafia, bo nie figuruje ono
ani w repertuarach przewodników książkowych, ani tym bardziej w ofertach przewodników
żywych. Ot targowisko, na którym codzienne zakupy robią miejscowi. Bez
fajerwerków, ale z bezcenną autentycznością. Kurczaki, świeże ryby, od wielkich
do maleńkich, może trzycentymetrowych, owoce, warzywa. Żadnych batików i innych
pamiątek, które ktoś chciałby nam wcisnąć. Szliśmy sobie spokojnie – choć ja
musiałem się mocno garbić pod sufitem z plandek chroniących kupców i kupujących
przed deszczem – starając się nikomu nie przeszkadzać, i nam również nie
przeszkadzano, choć kiedy zatrzymywaliśmy się przy jakimś straganie na dłużej,
za każdym razem obdarzani byliśmy życzliwymi uśmiechami.
A
był to, jak się okazało, dopiero początek. Przeszliśmy przez drewniany mostek i
weszliśmy na teren nadrzecznej wioski. Długo jeszcze szliśmy dróżką ciągnącą
się między niewielkimi domkami przyglądając się ukradkiem ich mieszkańcom
zażyawającym porannej kąpieli. Owinięte w ręczniki kobiety myły się i robiły
pranie siedząc grupkami na drewnianych pomostach, dzieci wesoło pływały i bawiły
się w mętnej żółtobrązowej wodzie. Nie powiem, żeby wyglądało to jakoś rajsko,
przede wszystkim z uwagi na drewniane wygódki umiejscowione dosłownie nad wodą.
Pogodny i beztroski nastrój udzielił nam się jednak, bez żalu daliśmy spokój
poszukiwaniom pływającego Pasar Kuin. Z przyjemnością wróciliśmy do Renaty tą
samą drogą, kupując jeszcze z myślą o niej trochę porannych przekąsek na jdnym
ze starganów.
Po śniadaniu poleniliśmy się
jeszcze trochę, po czym udaliśmy się na poszukiwania biura Pelni. Czas pomyśleć
o transporcie z Balkpapan na Sulawesi. Przybytek kompanii promowej
odnaleźliśmy, nie poszło nam z nim jednak wiele lepiej, niż w Jakarcie. Znów
okazały budynek, kilka okienek i nikogo do obsługi klientów. Dziwaczna jest ta
firma. Poszedłem za głosami, które dobiegały gdzieś zza rzędu kas i znalazłem
jakąś panią. Wzięła ode mnie karteczkę z zapotrzebowaniem i kazała czekać. Déjà
vu. Tym razem jednak trwało to nie dłużej niż dziesięć minut. Jest jakiś statek
do Pare-Pare 27 grudnia. Trochę późno, ale nie chciało nam się znowu czekać,
czy pani czasem nie znajdzie czegoś wcześniej. Dojedziemy do Balikpapan, to się
okaże. Powinny tam być i inne firmy przewozowe, może któraś będzie bardziej
kontaktowa...
Trafiliśmy
jeszcze, przypadkiem, wracając z nudnego centrum handlowego okraszonego
słabowyposażonym supermarketem, na drugą z chińskich świątyń. Za cholerę nie
była tam, gdzie zaznaczono ją na mapie. Miłe miejsce, oaza ciszy i spokoju w
samym środku poniedziałkowo ożywionej dzielnicy handlowej.Jak zawsze rozbiły mnie dary złożone przed
posągami, z herbatą w torebkach i wodą mineralną Aqua, firmowaną rzez Danone,
na czele.
Pomijając
poranną wizytę na rynkeczku, największym odkryciem, którego dokonaliśmy w
Banjarmasin, konkretnie w zaciszu naszego pokoju hotelowego, okazał się serial
BBC ‘Sherlock’, który przed wyjazdem zgraliśmy sobie od Stevena, nauczyciela
plastyki. Conan Doyle bezpardonowo, ale i bezpretensjonalnie, przeniesiony do
współczesnego Londynu. Nowe realia, stary dobry Holmes. Serial szczerze
polecam, Banjarmasin – bardzo niekoniecznie.
Loksado Hotel,
Kandangan, Kalimantan, noc z wtorku, 20 grudnia na środę, 21 grudnia 2011, po
dziesiątej
Wieczór
jest cichy i nieco mniej upalny niż dzień. Tak czy inaczej cieknie ze mnie,
cztery miesiące treningu odporności na temeraturę na nic się zdaje w zderzeniu
z dusznym borneańskim powietrzem. Niełatwo zebrać się w sobie i przerzucić mózg
choćby na drugi bieg. Papierosy nie smakują a gardła nie ma czym spłukać, co za
marazm. Słabe pocieszenie, że w pokoju jest jeszcze gorzej. Architekt okna nie
przewidział, właściciele nie przewidzieli dwóch wiatraków, które obsługiwałyby
po jednym łóżku. Jest jeden, do tego zepsuty, nie obraca się wokół własnej osi.
Ale jest tanio, zawsze coś.
Jaszczurki
najwyraźniej nie mają dość. Gromadzą się na sufcie wokół świetlówki, jakby
chciały się ogrzać. Gady. Niektórym nawet w głowie frywolna kopulacja na oczach
współplemieńców i jednego obcoplemieńca. Cicha orgia wśród miękkich kołysań
ogonków, czasem tylko któreś zaświergocze. Kiedyś myślałem, że to ptaki, ale
nie. Nazbyt często świergotanie towarzyszy harcom jaszczurek. W życiu by mi do
głowy nie przyszo, żejaszczurki świergoczą.
Parę
słów o tym, jakżeśmy się tu znaleźli, zanim komary do reszty spuszczą ze mnie
życie. Po śniadaniu i uzupełnieniu zapasów wody pomaszerowaliśmy na przystań
Sudi Mampir. W przewodniku piszą, że w poniedziałek i wtorek o 9.00 rano odpływają
stamtąd łodzie w górę rzeki, do Marabahan. W Marabahan nie ma chyba niczego
specjalnie ciekawego, ale sześć godzin w łodzi za 15 000 od głowy brzmiało
kusząco. Na przystani od razu zajął się nami jakiś żwawy staruszek. Klucząc po
niewielkim nadbrzeżnym targowisku poprowadził nas nad wodę. Istotnie, kilka
długich łódek o niskich daszkach, pod którymi nie da się chyba nawet usiąść,
kołysało się na falach. Zagadaliśmy do dwóch przewoźników. To już jakaś szopka,
rozumiem, że ludzie nie mówią tu po angielsku, ale po indonezyjsku powinni
chybado cholery kleić. Cenę za rejs
udało się jednak wydobyć tylko z jednego. Półtora miliona. Chyba mu się od
upału pomyliło o dwa zera. Drugi bredził coś, co nie zawierało żadnych
numerków. Pies go.
Plan
B. Na dworzec autobusikowy. Tu bardziej nam się poszczęściło. Zanim złapaliśmy
transport miejski, zatrzymał się koło nas jakiś miejscowy i zaproponował podwózkę.
Odmówiłem, nie chcąc wdawać się w rozmowy o księżycowych cenach za taką
przysługę, ale gość powiedział, że nie chce pieniędzy. A niech tam, spróbujemy.
Na imię mu było Leo i okazał się chrześcijaninem. Już chyba wspomniałem, że
chrześcijanie poza Europą i Ameryką Północną to całkiem porządni ludzie. Nie
dość, że zawiózł nas na miejsce, upewnił się, że dostaniemy normalną cenę za
bilet i faktycznie niczego od nas nie chciał, to jeszcze dał nam numer telefonu
do siebie i swojej żony i powiedział, żeby dać mu znać, jak wrócimy do
Banjarmasin. Że możemy u niego nocować, bo ma wolny pokój, który na co dzień
wynajmuje studentom. I że zabierze nas na floating market i do kopalni
diamentów... Żałuję, że polskie bursztyny, które wziąłem ze sobą na takie okoliczności
miałem głęboko w plecaku. Należał mu się jeden, duży...
Jak już cena była ustalona i
miejsca w autobusie zajęte, okazało się, że dworzec to całkiem miłe miejsce. Do
gwaru idzie przywyknąć, a gapie nie byli specjalnie natarczywi, nie bardziej
niż zwykle. I niczego nam nie chcieli sprzedać. No, bez przesady, ale nie
cisnęli. Szybko zresztą znaleźli sobie lepszą atrakcję. Nieopodal grała muzyka,
jakaś mała orkiestra. Ewdidentnie przygrywała czemuś... Nie dałem się długo
prosić, poszedłem z miejscowymi zobaczyć, co się dzieje. Muzykanci okazali się
oprawą występów tresowanej małpki. Małpka odziana była w kombinezon motocyklisty
i kask. Dosiadała małego motorku wyścigowego, całkiem niezłej repliki, którą
wysoki chudy treser w obcisłych spodniach przeciągał z jednego końca placyku na
drugi. Małpka wyczyniała oczywiście zwierzęco zręczne sztuczki, ktorych
kulminacją był upadek i teatralne udawanie trupa. Nie powiem, całkiem to
ciekawie wyglądało w swojej absurdalności, ale uznałem, że nie będę wspierał biznesu
opartego na wyzysku zwierząt. Jeszcze zrobią z tego drugi floating market. Moi
towarzysze byli zawiedzeni, że nie mam aparatu – oczywiście go miałem, ale
kłamczuch ze mnie – i nie uwiecznię wystepu. Szybko jednak na powrót zajęli się
oglądaniem dalszej części show a ja wymknąłem się dyskretnie do autobusu.
Ruszyliśmy w drogę po jakiejś
godzinie, busik jakoś nie chciał się napełnić i kierowca najwyraźniej
zdecydował, że zbierze ekipę po drodze. Słusznie założył. Startowaliśmy we
czwórkę, z jedną zakutaną kolorowo i elegancko starszą panią, ale nie dane było
mi na długo rozłożyć się na całym rzędzie siedzeń. Wkrótce mieliśmy komplet, a
nawet nadkomplet. Bez przegięć jednak i zwisania za drzwiami, miejsc było
dwanaście a pasażerów zaledwie trzynastu. Pędziliśmy na złamanie karku, więc
nawet bardzo gorąco nie było.
Współpasażerowie okazali się
współpasażerami całkiem sympatycznymi. Troche pogadaliśmy i pogapiliśmy się na
siebie, przy czym zauważyłem dwie warte wspomnienia rzeczy. Po pierwsze, co
było do przewidzenia, im dalej od cywilizacji tym większy jest procent kobiet
noszących chusty. W naszym wesołym autobusie procent ten wynosił sto. Po
drugie, pewien typ urody, najwyraźniej widoczny wśród mężczyzn, jest tu
reprezentowany na tyle licznie, że poświęcę mu moment. Typ ów charakteryzuje
się drobną, szczupłą sylwetką, śniadą cerą i delikatnymi rysami twarzy, które
przykuwają uwagę wąskimi, ale nie skośnymi oczami, jakby wiecznie zmrużonymi w
zamyśleniu, i wąskimi, nieco haczykowatymi nosami. Tak nieco ptasie twarze, jak
i cała postawa noszą w sobie jakiś rys wrodzonej godności i szlachetności. W
taki też sposób zdają się zachowywać ci ludzie. Mowią niespiesznie i łagodnie,
głosy mają miłe i dźwięczne. W rozmowie zachowują delikatną równowagę między
żywym zainteresowaniem i dystansem, będącym tu na wagę co najmniej złota.
Nie
spałem praktycznie przez całą drogę, co wynikało nie tylko ze ścisku, ale i z
malowniczości przewijających się w mojej szybie widoków. Kiedy tylko
opuściliśmy okolice Banjarmasin, zieleń wystrzeliła bujnie z każdego zakamarka
przestrzeni między parterowymi domkami, które nieodparcie kojarzyły mi się z
domkami, jakie dominują w obrazie polskich ośrodków wczasowych. Może to właśnie
zasługa zieleni, która, podobnie jak śnieg, litościwie maskuje niedoskonałości
zurbanizowanego krajobrazu, dość powiedzieć, że całkiem się ten Kalimantan
ładnie prezentuje.
Kandangan zaskoczył nas
niesamowitą, relatywnie, czystością. Na ulicach wzdłuż których ciągną sie
świeżo odmalowane biało-czarne krawężniki prawie nie ma śmieci. Są za to
kolorowe donice z roślinami. A zielone równo przytrzyżone miejskie trawniki to
już bajka zupełnie inna, niż ta, którą do tej pory Wam opowiadałem.
Man, that was deep •
czerwoną linią po mapie, theme z Indiana Jones w tle • algorytm na prom •
Batavia jako hipotetyczne Minas Tirith, czyli smutne piękno powolnej zagłady • czego
warta jest Jakarta • powrót do przyszłości, czyli co ze mnie wyrośnie w roku 2012
• karta obiegowa, czyli powrót do przeszłości • celebrujemy koniec semestru,
unosząc jedną brew • czu uda się uniknąć kompromitacji • szanowni rodzice •
dzieci z Etiopii kontra gry i zabway • święty gniew • żałosny zarząd i jego
żałosne podziękowania
Jakarta, noc z soboty,
10 grudnia na niedzielę, 11 grudnia 2011, pół do dwunastej
- And yet the
spring wind blows, Subotai. Have you ever felt such a wind?
- They blow where I
live too. In the North of every man’s heart.
Urzekła
mnie wczoraj powyższa konwersacja, urzekła na tyle, by ciągle dźwięczeć mi w
uszach i domać się podzielenia się nią znad tradycyjnego weekendowego bintanga.
Dzielę się więc, wznosząc toast za Wasze zdrowie, i zachęcając Was przy tym do
podjęcia próby jej zidentyfikowania. Pomyślcie dobrze... Hemingway? Dobry
strzał, sam bym tak odpowiedział. Może dlatego, że po zakończeniu romansu z
Anną Kareniną zabrałem się za Pożegnanie z bronią. Ale to nie to, o nie... Toż
to stary dobry Conan Barbarzyńca! Wszak trzeba dzieci zapoznawać z klasyką...
Niestety u mnie zamiast porywu
wiatru w sercu jest wiatr w oczy... Morale megasłabe. Został tydzień do
wakacji, które miały być meritum naszego wyjazdu do Indonezji, a plan za planem
bierze w łeb. Z początku marzył mi się objazd Pierścienia Ognia. W zarysie, na
wschód przez Jawę, Nusa Tenggara, zachaczenie o Papuę, stamtąd na Sulawesi
(Celebes), stamtąd na Kalimantan (Borneo), dalej skok na Sumatrę i już z górki
do Jakarty. Plan piękny i ambitny. Ale skarbiec świeci pustkami, a i czasu
będzie mniej niż zakładałem. Mieliśmy mieć miesiąc wolnego, zrobiło się z tego
trzy tygodnie. Musimy przecież być w szkole przed uczniami, żeby tracić życie
na układanie lesson planów i innych sylabusów, do których nikt później nawet
nie zajrzy, ani ja, ani góra. Ale niech żyje biurokracja, czymś trzeba napełnić
te segregatory, co tam wakacje. Wypoczęty nauczyciel to podejrzany nauczyciel.
Trzeba
było ciąć. Dałem spokój Papui. Daleko, czyli po pierwsze drogo, po drugie
czasochłonnie, a nie chciałbym podróżować w pośpiechu. Darowałem nam też
Sumatrę. To akurat blisko, więc będzie można się tam przejechać czy przepłynąć
podczas jakichś krótszych świąt, w marcu mamy chyba tydzień, akurat. Nie ma co
rozpaczać, po zmianie kierunku zwiedzania ułożyło się też całkiem zacne kółeczko
zgodne z ruchem wskazówek zegara. Promem do Batulicin na Kalimantanie, stamtąd,
spontanicznie zbaczając z drogi, autobusem do Balikpapan. Dalej promemdo Pare Pare na Sulawesi. Trochę się
powłóczyc po wyspie. Jeśli czas pozwoli, promem z Makassaru na Nusa Tenggara,
autobusami i promami powolutku z wysepki na wysepkę, na koniec pociągiem przez
Jawę do stolicy. W ostateczności, gdyby czas się kończył, możnaby wrócić
samolotem.
Ustawiony na bazie rozpiski
połączeń promowych plan zaczął nabierać kolorów na tyle, że można było
skonfrontować go z rzeczywistością. Do dzieła zatem. Oficjalna strona Pelni,
głównego i jedynego liczącego się przewoźnika, pelni.com, z dumą zapowiada, że
dostępne w tej chwili rozkłady z roku 2006 zostaną wkrótce aktualizowane do świeżutkich
rozkładów na rok 2008... Słodko. Poszperałem głębiej i znalazłem pelni.co.id.
Jest lepiej, na stronie wyświetla się aktualna data. Nie żeby rozkłady
miałybybyć przez to aktualne, ale chociaż pozory profesjonalizmu są zachowane.
Jest nawet angielska wersja językowa. Tylko wyszukiwarka połączeń nie działa, w
każdym razie mnie się niczego sensownego wyszukać nie udało. Tu się algorytm
rozwidla. Na lewo tajemniczy ticket office stosunkowo blisko centrum miasta, na
prawo sam terminal promowy, dość odległy od czegokolwiek, gdzie bilety ponoć
tez można nabyć. W zeszłą niedzielę wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy na lewo.
Standardowe cztery etapy, czyli trzy przesiadki, czyli jakieś dwie godziny i
jesteśmy na miejscu. Spodziewałem się jakiegoś jednopomieszczeniowego biura
podróży, obawiałem się nawet, że możemy go nie znaleźć w gąszczu innych
przybytków małych i średnich przedsiębiorstw, tymczasem monumentalny napis
Pelni błyszczący na firmamencie nie mniej monumentalnego budunku prowadzi nas
do celu niczym trzech króli do stajenki. Świetnie, takie gmaszysko, z pewnością
ktoś tu mówi po angielsku... Nie są to strażnicy przy bramie, jak się okazało.
Coś tam pomruczeli pod nosem, ale nas nie zatrzymywali. Wspinamy się po szerokich
stromych schodach, uchylamy olbrzymie wrota, wchodzimy. Pusto. Biurko
recepcjonisty puste, korytarze puste, drzwi do pomieszczeń biurowych
pozamykane. Cisza jak makiem zasiał. Cóż, nic tu po nas. Wychodzimy i szukamy
dalej. Jest. Ticket office ma osobne wejście. Zamknięte i zabezpieczone
łańcuchami. Zza drzwi śmieje się z nas tablica z rozkładami. Pewnie nawet aktualnymi. Koniec wycieczki.
No, nie zupełnie może. Chcąc
cokolwiek wycisnąć z dnia w centum, postanowiliśmy wybrać się wreszcie do Kota,
starego miasta, które Holendrzy nazwali Batavia. Wciąż w przemyślanym układzie
ulic, a przede wszystkim w architekturze, znać rękę Europejczyków. W pewnym
miejscu poczułem się przez chwilę jak na Alei Niepodległości w Sopocie... Te
same proporcje, wysokość i układ budynków. Niesamowite wrażenie. I jakie
nowatorskie, pewno nikt na to przede mną nie wpadł... Having said that, nie obejdzie się bez łyżki
dziegciu. Chochli. Brzydko to brzmi, ale Batavia wygląda trochę jak Minas
Tirith, które dostało się na sto lat w łapy orków. Całe piękno tej dzielnicy to
piękno, które pozostało po poprzednich właścicielach. Kolonizatorach, dodajmy,
którzy nie zawsze byli dobrzy i mili, ale wiedzieli jak budować, tego nie
sposób im odmówić... Teraz wszystko tonie w śmieciach i smrodzie rzeki
zamienionej w ściek. Wiekowe mury pękają, rozsadzane przez pnąca się po nich
roślinność. To samo jest z kantońską wyspą Shamien, zmatowiałą perłą
pozostawioną przez Brytyjczyków i Francuzów. Wciąż najjaśniejszą perłą
Guangzhou...
Czasem
trafia się do miasta, które jest po prostu brzydkie. Wyjeżdża sie z niego i
zapomina o sprawie. Nie sposób jednak zapomnieć miasta , które, zeszpecone
przez obecnych gospodarzy, wciąż nosi ślady dawnej chwały. Postępujące i często
nieodwracalne zniszczenie fizycznie boli. Gdzie ja zresztą szukam przykładów?
Do diabła, przecież jestem z Gdańska...
Nadszedł chyba dobry moment na
podsumowanie Jakarty. Więc tak. Warto odwiedzić i zadumać się nad Batavią.
Warto przejść się po Jaksie. Przedmieścia dla chętnych, ot wycieczka
krajoznawcza na temat „jak żyją ludzie”. Centrum... Centrum. Jan Gehl, duński
architekt specjalizujący się w planowaniu przestrzennym miast, określa niektóre
miasta jako skażone syndromem Brasilii. To miasta, które świetnie się
prezentują z lotu ptaka, ale ludzie po prostu nie czują się w nich dobrze. Są
zbyt monumentalne, nawet, jeśli są czyste i zadbane.
Ja
rozumiem to tak. Człowiek, żeby cieszyć się swoją okolicą i żyć w niej w pełni
znaczenia tego słowa, potrzebuje charakterystycznych punktów: lokalnego pubu,
ulubionej księgarni, pachnącej o poranku piekarni. Przestrzeń musi być
urozmaicona. Musi być również przytulna. Odległości między punktami, na
przykład na drodze do pracy, nie mogą być zbyt duże. Na język gdański
przekładając... Można się z przyjemnością przejść, nawet nocą, wzdłuż
Grunwaldzkiej z Głównego do Wrzeszcza. Z kina Krewetka choćby. Jest czołg,
park, opera, drugi park, wille, trochę wystaw, wreszcie skwerek z fontanną...
No i proszę, tak się przyjemnie idzie, że minąłem swój dom. Nie szkodzi, można
wracając wpaść do Hindusa, albo do Aleppo na shawarmę. A może, żeby się nie
wracać, przejść się do lasu na piwo? Jaśkową Doliną oczywiście. A spróbujcie
przejść ten sam dystans z Wrzeszcza na Zaspę. Taksówka kusi, czyż nie?
Syndrom
Brasilii tyczy się według Gehla między innymi Szanghaju i Dubaju, choć
przykłady można by oczywiście mnożyć. Ja ze swej strony dopisuję do listy
Jakartę. Przez ostatnie trzy miesiące nie odkryłem w niej niczego wartego
polecenia, poza dwoma, w porywach trzema, dzielnicami, o których wspomniałem na
początku. Jasne, jak ktoś lubi luksusowe zakupy po zawyżonych cenach, centrów
handlowych nie brak. Ale spacer z jednego do drugiego, po kładkach czy
poboczach kilkupasmowych jezdni, bo po co komu chodniki, to koszmar. Więc
taksówka i teleportacja z jednego do drugiego. I najlepiej nie wyglądać przez
szybę, bo można sobie zepsuć glamourowy zakupowy nastrój. Więc centrum również
dla chętnych, ot wycieczka krajoznawcza na temat „jak być bogatym w biednym
kraju i czuć się z tym dobrze”. Albo opcja druga „jak wyleczyć się z kompleksów
biednego narodu budując miasto tak monumentalne, że nie da się w nim żyć”.
Podsumowując,
gdybym odwiedził Jakartę jako turysta, poświęciłbym jej góra trzy dni.
Dziś
ciąg dalszy eksploracji algorytmu. Na prawo, do samego portu Tanjung Priok.
Czasu coraz mniej, a oprócz nabycia biletów warto sprawdzić skąd w ogóle promy
odchodzą. Dobra wiadomość: do TP dojechać można transjakartą. Zła wiadomość:
budynek TP, pod który podjeżdza autobus kończąc trasę okazuje się być dworcem
kolejowym... Jasne, po co dowozić pasażerów na prom, niech sobie ojekowcy i
taksiarze zarobią... Ok, spieszy nam się, wsiadamy do taksówki. Do terminalu
pasażerskiego. Kierowca wykrzywia się w bezzębnym uśmiechu i rzecze, że 50 000
rupii, 17 złotych. Jeszcze nie wiem, że terminal jest nie dalej niż kilometr
stamtąd, ale cena z kilometra śmierdzi. Mówię, że ‘miter’. On na to, że 30 000.
Koniec dyskusji, otwieramy drzwi w biegu, wyskakujemy, trzaskamy. Niech się buc
nauczy. Idziemy pieszo, choć wyjątkowe natężenie ‘mister how are you’ wkurza
dziś wyjątkowo. Po drodze wstępujemy do dwóch biletowych agentów. W pierwszym
nie ma nawet biurka, cała brudna podłoga zasłana jest chmarą dzieci i, zgaduję,
ich matką. W drugim jakiś kolo jest bardzo chętny, żeby sprzedać mi bilety,
gorzej z udzieleniem informacji, która pozwoliłaby mi zdecydować jakie bilety
chcę. Wszystko to jakoś nienaturalnie pogmatwane i irytujące. Może daje o sobie
znać z przejazdu na przejazd nudniejsza trasa z naszych przedmieść do
rozległego centrum... Kluczymy dalej, bo po co postawic drogowskaz na terminal
pasażerski, skoro można go nie postawić. Jakiś ojek się przyczepia. Nieco
jestem niemiły, a okazuje się, że gość chce nam tylko wskazać drogę, bo źle
idziemy. Głupio trochę, nie powinienem zbyt pochopnie wrzucać ludzi do jednego
worka, z jakimkoliwiek napisem. Mózg ludzki bywa okrytny. Dziękuję ojekowi z
taką uprzejmością, jaka może wypływać tylko z poczucia winy i w tył zrwot. Do
terminalu nie docieramy, bo trafiamy na budynek, który sprawia wrażenie budynku,
w którym mogą sprzedawać bilety. Potwierdza to strażnik. Wchodzimy zatem.
Potwierdza to i recepcjonista. Pyta gdzie chcemy płynąć. Sposób w jaki zadaje
pytanie świadczy o tym, że raczej nie wywiąże sie między nami dyskusja na temat
„gdzie warto i kiedy, oraz jaką klasą, jeśli chce się podróżować oszczędnie, a
jednocześnie przyjemnie”. Dobra, Batulicin. Wiem już, że płynie tam jakiś
statek w sobotę, 17 grudnia, więc niech będzie. No to mamy czekać. No to
czekamy. Czekamy. Kilka innych osób też czeka. W końcu podchodzę do lady i
dukam w mieszaninie angielskiego i indonezyjskiego na co właściwie czekamy i
ile jeszcze. Koleś mówi, że coś cztery. Co, cztery minuty? Cztery godziny? Nie
wiem, może ja za dużo gram w kalambury, może za długo jestem nauczycielem, ale
w moim pojęciu nawet jak się wogóle nie zna nawzajem swoich języków, można się
dogadać na tak prosty temat jak zakup biletu, o ile obie strony konwesracji
wykazują się cierpliwością i jakąś nieprzesadnie elitarną dozą wyobraźni i pomysłowości.
Typ zza recepcyjnej lady nawet wygląda sympatycznie, ale zdaje się absolutnie
nie podzielać mojej koncepcji komunikacji ponadjęzykowej. Kreśli mi tylko na
karteczce jakąś cenę. 884 000, jeśli mnie pamięć nie myli. Że niby to za trzy
osoby. Dobra, czekamy dalej. Zgaduję się z jakimś młodzieńcem, który też czeka
i trochę mówi po angielsku. Dowiedziawszy się, o co mi chodzi, zagaduje do
recepcjonisty i po chwili przynosi mi kompletny cennik. Jaki statek, jaka
klasa, gdzie, za ile. Dlaczego recepcjonista sam nie wpadł na to, żeby mi go
pokazać – nie mam pojęcia. Okazuje się w każdym razie, że owe 884 000 rupii to
cena za dziecko na rejs do Batulicin. Dorosłe bilety kosztują około 1 300 000.
Robimy szybką kalkulację i dochodzimy do wniosku, że pasujemy. Trzeba będzie na
szybko znaleźć tańszą opcję. Stracony dzień, morale sięgają dna.
Swoje
robi na szczęście wizyta w centrum handlowym, do którego w ponurych nastrojach
jedziemy na lunch. W jednym z co najmniej kilkudziesięciu foodcourtowych
standów mieści się tanie teppanyaki. Kucharze uwijają się przy rozgrzanych
blatach aż miło. Jest tanio, a w standzie na przeciwko ciąg dalszy japońskiej
epopei – ramen i sushi. Też tanio. Ramen serwowany jest w czterech levelach
ostrości: pedas (ostry), superpedas, XXX, oraz ‘are you trying to kill me?’ Z
automatu dostajemy, co wychodzi na jaw, kiedy po posiłku rozmawiam z kucharzem,
level pierwszy. Na nasze szczęście, bo przy całym zamiłowaniu do ostrego jadła
nie wiem, czy wytrzymałbym choćby level drugi... Także humory nieco lepsze, ale
z wakacjami nadal kupa.
Jakby
powodów do zrzędzenia było mało, nasza sytuacja wizowa i pośrednio z nią
związana przyszłość w Indonezji wciąż jest niejasna. Wczoraj romawialiśmy ze
Stephenem, który ostrzegł nas, że mają kłopot z moim pozwoleniem na pracę.
Jakiś dziwak z urzędu imigracyjnego się uparł, że nie weźmie łapówki. Rzecz ma
sie wyjaśnić we czwartek, kiedy to po raz ostatni złożona mu zostanie
odpowiednio wysoka propozycja finansowa. Jak typ będzie uczciwy, ja będę musiał
być nieuczciwy i pracować na czarno. Nasza chrześcijańska szkoła nie ma nic
przeciwko – najwyraźniej razem z dobrą nowiną przyjęła i chrześcijański relatywizm
moralny – bo sznasa na to, że mnie złapią w klasie na gorącym uczynku i
deportują jest nikła. Paradoksalnie, otwiera nam to jednak drogę do
eleganckiego pożegnania się ze szkołą bez konsekwencji finansowych. A o
pożeganiu myślimy od jakiegoś czasu, bo bilans przychodów i rozchodów ostatnich
trzech miesięcy nie nastraja szczególnie optymistycznie. To znaczy odkładamy,
ale, w porównaniu z Syrią na przykład, odkładamy bardzo mało. Wystarczy, żeby mieć
po powrocie spokjojne wakacje i tyle. Remontu łazienki i sześciu miesięcy
bezrobocia na pisanie doktoratu nie będzie...
Była
szansa, że wrócimy na stare śmieci do Guangzhou, ale Janelle jednak nie
potrzebuje nauczycieli na drugi semestr. Od nowego roku szkolnego jak
najbardziej, ale to nie to, czego nam trzeba. Rozmawialiśmy całkiem konkretnie
z Tajwanem, ale tam chcieli nam płacić od godziny. Niemało, jednak biorąc pod
uwagę utratę bonusów w Indonezji i konieczność zakupu biletów powrotnych do
Polski, nie spina się. Jest jeszcze sznasa na Mongolię Wewnętrzną, nie płacą
rewelacyjnie, ale pół roku w Hohhocie jest tak czy inaczej warte uwagi. Dobry
był gość z Meksyku. Ja jestem na Meksyk batrdzo chętny, on był bardzo chętny na
nas, najlepiej, żebyśmy zaraz wsiadali w samolot i podpisali kontrakt co
najmniej na dwa lata. W końcu ustaliliśmy, że na próbę niech będzie sześć
miesięcy. My zobaczymy, jak nam się podoba, a i on będzie miał swoją szansę
weryfikacji nas. Zgodził się, więc nieśmiało przeszliśmy do zagadnienia pensji,
o którym dotyczczas jakoś nie rozmawialiśmy, choć zaznaczyliśmy, że chemy
zmienić pracę, bo nie oszczędzamy tyle, ile byśmy chcieli. Gość napisał, że
płaci 80$ za godzinę. Nawet nie sprawdzaliśmy aktualnego kursu, wychodziłoby ze
dwieście pięćdziesiąt zeta za lekcję! Nawet w Arabii Saudyjskiej i Japonii tak
nie płacą! Dobra, lecimy. Ale coś nas tknęło. Napisaliśmy do niego raz jeszcze.
Obawy okazały się niestety słuszne, $ to dla naszego niedoszłego pracodawcy,
Kanadyjczyka zresztą, wcale nie dolary amerykańskie. I nie kanadyjskie. Tylko
pesos. 80 pesos to niecałe sześć dolarów... A tyle energii, elektrycznej i
psychicznej, zmarnowało się na tę nieszczęsną korespondencję...
Jest
jeszcze jeden śmieszny promyczek nadziei. Pani Neha zaprosiła mnie tydzień temu
z okładem do reprezentowania szkoły. Wydawnictwo Richmond Publishing chce wejść
na rynek indonezyjski i zorganizowało konferencję promocyjną swoich
podręczników. Prosto z Hiszpanii, gdzie znajduje się centrala międzynarodowej
korporacji przyjechał do Jakarty Lars Madsen, dyrektor sprzedaży. Sprzedażowy
specjalnie nie był, w Home Brokerze kariery raczej by nie zrobił. Kto wie, czy
nie przez to właśnie tak przyjemnie było z nim, w przerwie, pogadać. Nie ma to
jak spotkać na drugim końcu świata Europejczyka. Duńczyka w tym przypadku, ma
się rozumieć, choć po angielsku mówił praktycznie jak Brytyjczyk. Mam wrażenie,
bardzo silne wrażenie, jestem wręcz o tym przekonany, że nikt, kto parę tygodni
czy miesięcy spędzi poza Europą, nie będzie w stanie psioczyć na pogłębienie integracji
w Unii. W skali globalnej od dawna już jesteśmy narodem Europejczyków, choć
małe umysły skoncentrowane na dzieleniu swojego zaścianka na ‘”my” i „oni”wciąż nie są niestety w stanie tego ogarnąć...
Ale
miało być o promyczku. Siedziałem sobie po powyższej konferencji przy sali i
czekałem, aż skończy się druga konferencja, w której udział brały nasze
mandarynistki. Siedziałem tak sobie, kiedy nagle przysiadł się do mnie jakiś
lokalny młodzian i oświadczył, że jego boss, organizator konferencji na temat
mandaryńskiego, mnie widział i zastanawia się, czy nie mógłbym zostać ich
marketing managerem... Trochę mnie to zakoczyło, nie powiem, ale nie dałem tego
po sobie poznać. Tak, oczywiście, jest to trzecia tego typu propozycja w tym
tygodniu, ale ewentualnie możemy się spotkać i porozmawiać... Pojechaliśmy,
porozmawialiśmy. Wygląda to wszystko nieźle, przede wszystkim dlatego, że
Success Academy zajmuje się warsztatami tyczącymi się psychologii biznesu i
psychologii rozwoju osobistego. Wprawdzie bawią się też w doradztwo zawodowe na
bazie ksztaltów odcisków palców i hipnozę, ale mimo wszystko wreszcie zająłbym
się z grubsza czymś, czemu poświęciłem pięć lat studiów...Na aplikacji w rubryce „oczekiwane
wynagrodzenie” wpisałem 3000 dolarów. Wóz albo przewóz.
Tak
czy inaczej, na dzień dzisiejszy generalnie lipa, zniechęcenie i brak weny.
Jakarta, noc ze
środy, 14 grudnia na czwartek, 15 grudnia 2011, dziesiąta
Czuję
się, jakbym miał znów dwadzieścia trzy i pół roku... Przez pięć lat, które upłynęły
od czasu, kiedy swoją ówczesną aprilią jeździłem po całym mieście, żeby zebrać
odpowiednie podpisy i pieczątki na karcie obiegowej i dostać wreszcie do ręki
dyplom magisterski, zdążyłem już zapomnieć, jakie to uczucie... Arkusze
odpowiedzi uczniów do pani Christine, sekretarki pani Nehy. Tick. Arkusze
egzaminacyjne do pani Christine. Tick. Arkusze statystycznego podsumowania
egzaminów do pani Christine. Tick. Dziennik z tabelami obecności do pani
Rachel. Tick. Ten sam dziennik, podpisany przez panią Rachel, do pani
Christine. Tick. Lista wyrónionych uczniów do pani Arianee. Tick. Dyplomy dla
wyrónionych uczniów do pani Christine. Tick. Lista wyposażenia klasy do pani
Christine. Tick. Lista uszkodzonego wyposażenia do pani Christine. Tick. Klucze
do klasy – których na oczy nie widziałem – do pani Christine. Tick, na ładne
oczy. Kostiumy – jakież znów do diabła kostiumy? – do pana Andri. Tick. Wypożyczone
z biblioteki książki – oficjalnie wypożyczyłem jedną i dawno oddałem, zawsze
korzystam na miejscu i nie wpisuję się do ewidencji – do pani Septi. Tick.
Książki i pomoce naukowe z resource roomu do pani Reni – ma na imię Reni, nie
Renia. Tick. Zestaw testów i ćwiczeń opatrzonych specjalną okładką do pani
Luwyse. Tick. Lista ocen moich uczniów ze wszystkich przedmiotów do pani
Christine. Tick. Lista ocen z egzaminów semestralnych do pani Christine. Tick. Już
pamiętam, jak to jest mieć dwadzieścia
trzy i pół roku i co to jest karta obiegowa, pamiętam bardzo dobrze, pamiętam
lepiej, niż bym pragnął. Dziękuję Pani Neho, za wszystkie te Ticks and Leeches,
dziękuję KGS!
Ale z bani. Jeszcze jutro
spotkania z rodzicami w ramach PTC (Parents-Techers Conference), jeszcze w
piątek impreza dziękczynna dla nauczycieli, którą – wbrew nazwie – ja
organizuję i wolne. A za kwadrans szósta w niedzielę rano wsiadamy w samolot Lion
Air i lecimy do Banjarmasin na Borneo. Tak jest, plan powzięty, bilety kupione.
Kosztowały nas łącznie, po obecnym wysokim kursie licząc, jakieś 450 złotych –
tyle, co jeden dorosły bilet promowy pierwszej klasy w te same okolice. Także
dobry deal. Teraz się spróbujemy, prawdziwa Indonezjo!
Przy okazji nieformalnego
spotkania organizacyjnego tyczącego się powyższego dziękczynienia, uciąłem
sobie z Sylvią, nauczycielką Olivera i towsrzyszką niedoli, interesującą
pogawędkę... Zaczęlo się od tego, że mieliśmy jakoby przygotowywać
Thanksgiving. Więc mówię, że to nie jest europejskie święto, w ogólę go nie
czuję, i żeby uhonorowali możliwością wykazania siękogoś innego, Josee na
przykład. Jest z Kanady, niech upiecze indyka i git. No i wtedy się właśnie dowiedziałem,
że to nie Bogu będą tym razem składane dzięki, ale nauczycielom. Ja na to, że
skoro nie robimy Thanksgiving, to może wprowadzimy klimat gwiazdkowy. No i
wyszło szydło z worka. Okazuje się, że nasza chrześcijańska szkoła to nie
zwykla szkoła chrześcijańska, tylko jakiś koncepcyjny odpał zwany True Jesus,
czy coś w tym stylu. Może Tru Jesus... I że oni nie obchodzą Świąt. A właściwie
świąt, bo i Wielkanocy nie obchodzą. I Matki Boskiej Zielnej pewno też nie,
heretycy jedni. To znaczy niby wierzą, że Jezus się urodził i zmartwychwstał,
ale są uczuleni na przypisywanie tym wzniosłym wydarzeniom konkretnych dat.
Cóż, pewno to sensowniej niż datować stworzenie człowieka na parę tysięcy lat
przed naszą erą, przynajmniej konsekwentnie obstają przy obranej metodologii...
A w kwestii zrzucenia wątpliwej przyjemności przygotowania i poprowadzenia
imprezy na kogoś innego... Sylvia poradziła mi, żeby nie odmawiać pani Nisze.
‘Don’t reject Miss Neha, she doen’t like it’, tak się wyraziła... Powiało
grozą. Najwidoczniej dyrektorka nasza działa na nauczycieli jak pani Xie w
Fangyuan...
Skoro już zacząłem wjeżdżać na
szkołę, niech sobie jeszcze ulżę za ostatnie dwa tygodnie... Kto wymyślił,
zastanawiam się, żeby egzaminy dla podstawówki trawały 90 minut? Po pierwsze,
to zdecydowanie za długo. Po drugie, to tym bardziej za długo, że większość
uczniów kończy pracę po jakichś dwudziestu minutach, czasem po trzydzistu. Nie
ma się co dziwić, skoro standardowy arkusz składa się z trzydziestu pytań, w
tym połowa to test wyboru. Wszystko byłoby cacy, gdyby uczeń po skończeniu mógł
wyjść z sali i jechać do domu. Ale nie, ma siedzieć i czekać, a co! Jeszcze pół
biedy, gdyby mógł sobie przy tym poczytać albo porysować. Ale nie, ma siedzieć
i czekać i wara od książek. Na moje uwagi, że albo egzamin powinien być krótszy
albo arkusz dluższy, Neha odrzekła, że uczniowie mają siedzieć i czekać. I
sprawdzać. I sprawdzać ponownie. Ewentualnie, jak już nie mogą sprawdzać, mogą
spać... Tośmy sobie podystkutowali... A nauczyciele mają chodzić w kółko i
inwigilować. Nie ma przeglądu prasy w trakcie trwania egzaminu. Tak, to był do
mnie przytyk...
Wszystko jednak przebił przedostatni
pożegnalny meeting z panią Nehą. ‘Ticzers!”, zaczęła w swoim stylu z hinduskim
akcentem... Po czym przeszła do przekazywania nam najnowszych zarządzeń
zarządu. W piątek wielka impreza, która jest naszą nagrodą za ciężką pracę. Że
ja imprezę ogarniam, pisałem już powyżej. Ale nie pisałem, że mamy być w szkole
jak zwykle o szóstej trzydzieści, chociaż celebracja zaczyna się o dziesiątej.
Nie pisałem też, że impreza jest bezwzględnie obowiązkowa. Jak kogoś nie
będzie, bo na przykład znalazł tanie bilety na piątek, kiedy uczniów ne ma już
w szkole, traci odpowiednią część wynagrodzenia, jak za zwykły dzień pracy.
Razy dwa, bo to piątek, taka jest u nas wesoła zasada... Podobnie rzecz się ma
z doroczną wycieczką nauczycieli, która ma mieć miejsce w lutym. Wyjeżdżamy w
piątek, wracamy w sobotę. Nic to, że sobota to dzień wedle kontraktu wolny i że
ktoś może mieć ciekawsze plany. Obecność obowiązkowa. Nie ma, że boli.
Generalnie naprawdę nie mam nic przeciwko imprezie, chętnie też pojadę na
wycieczkę. Ale nienawidzę, nienawidzę przeokropnie jak się mnie uszczęśliwia na
siłę...
Jeszcze mały, ale wielowymiarowy
apdejt. Lekcji już dziś, o dziwo, nie było. Ale to przecież nie powód, żebyśmy
mieli się wyspać, kierowca przyjechał po nas jak zwykle kwadrans po szóstej.
Pół do siódmej byliśmy w szkole, co dało nam półtorej godziny na psychiczne
przygotowanie się do ceremonii wręczenia nagród dla najlepszych uczniów. Choć
minął już cały semestr, nadal nie mam pojęcia po jaką cholerę przyjeżdżamy tak
wcześnie... Apel poszedł sprawnie. Oliver nawet pojawił się na scenie, żeby
odebrać dyplom za drugie miejsce z matmy wsród uczniów klas trzecich. Oceny z
egzaminów dawałyby mu znacznie więcej chlubnych tytułów, ale na chłodne
kalkulacje wpłynęło to, że dołączył do klasy prawie w połowie semestru. W
każdym jednak razie radzi sobie niezgorzej. Po części oficjalnej, jak to zwykle
bywa, nastąpiła część nieoficjalna. Class party. Ktore zresztą szybko
przemieniło się w ogólnoszkolną imprę, na której, o dziwo, bawiłem się bardzo
dobrze. Jakoś snadnie wcieliłem się w rolę gospodarza, częstując przyniesionymi
przez uczniów smakołykami odwiedzających moją klasę nauczycieli, a samemu chętnie
odpłacając się za ich wizyty. Tyle tego podostawałem, że przez cały dzień nie
wydaliśmy ani rupii, a jeszcze na jutro zostało.
Godzina dziesiąta, dzieci
rozjechały się do domów, nam zostało jeszcze bezsensowne pięć i pół godziny tak
zwanej pracy. Co z tego, że wszystko mam dawno zrobione, mam podpisać się na
liście obecności i przyłożyć kciuk do czytnika linii papilarnych o 15.30 punkt
i basta. Dzień uratował mecz koszykówki nauczyciele versus uczniowie. Trochę
się przeraziłem z początku, bo w moim skąpym siłownianym kostiumie, z tatuażami
na wierzchu, budziłem nie tylko zachwyt, ale i wielkie oczekiwania. O tyle
nieuzasadnione, że ostatni mecz tej dyscypliny sportu rozegrałem w
reprezentacji klasy w liceum, czyli jakieś, moment moment, dziesięć lat temu...
A dzieciaki z klasy dziweiątej i dzisiątej po pierwsze grają w każdej wolnej
chwili, po drugie są często gęsto większe ode mnie. No to czas na
kompromitację, nie ma bata... Najbardziej mnie ucieszyło, że wygrałem
rozpoczynający mecz pojedynek o piłkę. Pierwsze koty za płoty. Do tego Fauzi, nauczyciel
wuefu i nasz kapitan, uznał, że z racji wzrostu mam nie rozgrywać i nie
przejmować się odbiorem, tylko biegać między koszami, pod naszym zbierać, pod
przeciwnym rzucać. Czyli na strajkerze, więc mój klimat. No to rzucałem, na
tyle skutecznie, że zdobyłem połowę punktów dla naszej drużyny. Wygraliśmy. W
drugim meczu siadałem już trochę kondycyjnie, to jednak trochę inna zabawa niż
piłka nożna, ale też wygraliśmy. Nie będę się więc jednak musiał przemykać
korytarzami ze wzrokiem wbitym w ziemię...
Kolo
z Mongolii Wewnętrznej napisał, że rozmawiał z urzędem imigracyjnym i nie
będzie w w stanie zorganizować dla mnie pracowniczej Z-visy. Mnie na niej
specjalnie nie zależy, ale jemu chyba owszem. Także chyba nici z zimy w tym
roku. Mongolia przywitłaby nas jak nic dwucyfrową liczbą stopni poniżej zera, a
tak zostajemy przy trzydziestu pięciu na plusie i palmach. Nie ma co narzekać,
też spoko. Success Academy nie odzywa się na razie w sprawie pozycji marketing
managera, więc na dzień dzisiejszy przez kolejne pół roku pracować będziemy, z
wizą czy bez, w tolerancyjnym KGS.
Tyle
apdejtu.
Jakarta, noc z
piątku, 16 grudnia na sobotę, 17 grudnia 2011, za dwadzieścia jedenasta
W
górę serca, jak mawia mój dziadek. Za koniec semestru. Bali Hai, pięcioprocentowy
lager, ujdzie na bezrybiu.
Wczorajsze
cykilkczne spotkania z rodzicami wypadły nieźle. Między innymi za sprawą Mr.
Michaela, nauczyciela informatyki, którego przydzielono mi jako tłumacza.
Niemały postęp w stusunku do Ibu Kiki, która towarzyszyła mi ostatnio. Kiki po
pierwsze prawie nie klei po angielsku, po drugie ani trochę nie klei moich
żartów, nawet tych najbardziej banalnych. Zabawne, jak emigracyjna samotność
daje o sobie znać, kiedy człowiek rozładowuje nudnawą atmosferę jakimś
błyskotliwym komentarzem, na który odpowiedzią jest jedynie tępy wyraz twarzy
szpetnej Indonezyjki... Trochę za to, i pewnie przez to, częściej rozmawiamy z
Josee, Kanadyjką, która wydaje się chłodniejsza i bardziej zdystansowana do
otaczających ją marnych istot ludzkich niż stereotypowy Fin. Ale od słowa do
słowa i okazuje się, że można sobie razem wesoło powrzucać na szkolną
biurokrację. Nic tak nie zbliża, nie tylko Polaków, jak się okazuje, jak
wspólne narzekanie. Mam nawet podejrzenia, że Josee nie jest za bardzo wierząca...
Ale
wróćmy do spotkań z rodzicami i kilku wartych wspomnienia spostrzeżeń. Jak
chyba w każdej szkole, dla której przyszło mi pracować i obcować od czasu do
czasu z rodzicami, prym wiodą tu mamy. Stanowią one jakieś trzy czwarte
rodziców, którzy przychodzą zapytać które miejsce w rankingu klasowym zajmuje
ich dziecko i dlaczego takie niskie. Tatusiowie pojawiają się zwykle jako osoby
towarzyszące i generalnie siedzą cicho. Przede wszystkim dlatego, że słabiej
mówią po angielsku. Ale, skoro już o tym mowa, myślę, że poziom języka
angiekskiego wśród rodziców jest, przynajmniej w elitarnej było nie było KGS,
znacznie wyższy, niż w standardowej szkole w dużym mieście w Polsce. Tak
naprawdę góra jedna piąta rodziców potrzebuje tłumacza. Nawiązując jeszcze do
rankingów... Istotnie rodzice bardzo jarają się tym zagadnieniem. Tym bardziej
urzekła mnie jedna mama, która powiedziała, że oceny ocenami, ale ona chce
wiedzieć, jak jej dziecko radzi sobie w relacjach z rówieśnikami. Tak, ścierają
się na naszym jawajskim edukacyjnym padole rozbieżne koncepcje szkolnych
wartości. Powyższa mama była raczej jaskrawym przykładem tej mniej popularnej,
tym niemniej zaskaująco często w rozmowach przewijają się pojęcia samooceny, pewności
siebie, osobowości, rodzaju inteligencji i wszelich umiejętności miękkich. Interesujące.
Co
mnie jeszcze zaciekawiło, kiedy wypisywałem raporty... Rybryka „wyznanie”. Po
pierwsze trochę to dziwaczne, wedle naszych standardów, że w ogóle coś takiego
pojawia się w dokumentach. Po drugie, okazuje się, że dzieci, które mają tam
wpisane ‘Buddha’ jest jakieś trzydzieści procent! Sporo, w moim odczuciu, jak
na ultrachrześcijańską szkołę. Modlitwy wszyscy tłuką z równą nabożnością. Ot,
ekumenizm. Albo inny New Age. A skoro już przy tym jesteśmy... Jakże mnie
bulwersuje o jakie pierdoły modlą się tak uczniowie, jak i nauczyciele! Nie
wiem w sumie czemu, powinno mi to chyba zwisać. W sumie ani nie jestem
wierzący, ani nie czuję się wojującym ateistą. Może boli mnie po prostu
głupota... Rozumiem jeszcze codzienne odklepywanie pożegnalnej formułki z
prośbą o szczęśliwy powrót do domu, kończonej każdorazowo dość bezczelnym ‘thank
you God’, nie pozostawiającym owemu miejsca na żadne „ale”. Natomiast modlenie
się o to, żeby jedzenie w stołówce było zdrowe, to już według mnie przegięcie.
Są chyba lepsze sposoby dbania o zdrową dietę niż modlitwa. A szczyt
wszystkiego to standardowa modlitwa przed egzaminem. O dobry wynik, ma się
rozumieć. Bałwany, to chcecie sprawdzić uczciwie swoją wiedzę, czy lepiej, żeby
Wasz bóg na posyłki pogmerał trochę przy rzeczywistości i dał Wam A, na które
niezasługujecie? To ja, niewierny, mam was uczyć szacunku do tego, któremu
takimi bzdurami zawracacie głowę? No do diabła...
Gro
rodziców, niezależnie od wyznania, zrzędzi na oceny z chińskiego. Biedny laoshi
Thomas, gdyby to od rodziców zależało, dawno by go z nami nie było... Ja jestem
w o tyle dobrej sytuacji, że jako nie tylko nauczyciel przedmiotu, ale i
wychowawca,mogę porozmawiać z rodzicami
dzieci, które oblewam. Wzięcie na klatę pierwszego wybuchu gniewu daje lepsze
rezulaty niż pozwalanie na szerzenie się zarazy nienawiści do kogoś, kogo się
na oczy nie widziało. Chyba zresztą wcale nieźle mi to wychodzi... Może ja
powinienem, jak George Clooney w ‘Up in the Air’, zająć się zawodowo
zwalnianiem pracowników firm, które nie mają ochoty robić tego samodzielnie...
Oliver
się starzeje, ale miewa jeszcze niezamierzone dziecięcocelebryckie przebłyski
blondyna z Zachodu. Znacznie rzadziej jest już “cute”, częściej bywa natomiast
“handsome”. Wciąż jednak nie pozwala na robienie sobie zdjęć. Jedna z mam moich
uczniów była niepocieszona...
No
i nadszedł dzień dzisiejszy. Dlaczego, że tak głupio zapytam, moje wielkie
plany tak często legną w gruzach w zderzeniu z bezwzględną rzeczywistością? Miało
być tak... Do prowadzenia uroczystości dziękczynnej dla nauczycieli, jak już
wspomniałem, zostałem wyznaczony ja i pani Sylvia. I pan Rully ze szkoły
średniej. Sylvii nie zależało, żeby forsować oklepane pomysły, więc swoim
dziwnym zwyczajem wziąłem wszystko na siebie. Skoro już podpisuję coś szkolną
marką Michael G., ma być po mojemu. Sylvia nad wyraz chętnie przyjęła rolę
asystentki. Rully się wyłamał. Zanim zapoznał się z moją wizją epickiej
imprezy, uznał, że olewa system, nie jest w przedszkolu i odmawia organizacji
gier. Normalnie byłbym pod wrażeniem, ale nie byłem, bo zamiast gier typ
wymyślił, że zrobi śpiewanie pieśni religijnych i mszę. To do diabła bardzo
dorosło, widać, żeś jest człowiek poważny, rozsądny, który wszystko sobie w
życiu dokładnie przemyślał... No nic, nie jesteś ze mną, to jesteś przeciwko.
Bierz pierwsze dwadzieścia minut z godzinnego party, zrób sobie swoją mszę,
zaproś piapieża, a potem cię na forum elegancko wyśmieję, co nie będzie trudne,
skoro wcześniej zanudzisz publikę na śmierć.
Biedny Piotr trzy razy musiał się zaprzeć
Chrystusa, mnie dane było trzy razy zadziwić się religijną częścią
nauczycielskiego dziękczynienia. Co by nie mówić o Rullym, gadane ma.
Zapowiedział swoją agentkę, która zaczęła z pieśniami nad pieśniami. Najpierw
poszedł jakiś kawałek w bahasa na dziwnie znajomą z polskiego kościelnego
podwórka nutę. Potem najwyraźniej hicior, mniej więcej tak: ”The love of Jesus,
sweet and marvellous, oh, oh, wonderful world”. I pierwszy zaskok. Gawiedź się
bawi. Nauczyciele nie tylko śpiewają, ale i wzmacniają przekaz dziwacznymi
azjatyckimi gestami, które wszyscy zdają się znać. Więcej, porwany gorącymi
rytmami tłum wypluwa z siebie na scenę trzech oszołomionych nauczycieli, którzy
z nastoletnią nieśmiałością śpiewają i tańczą. Jezu! Tu następuje koniec
pieśni. Do projektora podłącza się ksiądz, chyba ksiądz, bo ględzi jak ksiądz i
ktoś mówił, że to będzie ksiądz. Więc ksiądz. I zaczyna swoje. W bahasa, ale
Rully tłumaczy. Że my tu świętujemy, a wokół jest tyle biedy. Na ekranie
wyświetlają się wiele mówiące nazwy: Afryka, Indie, i – tu pojawia się znaczący
wielokropek – Indonezja. I pokaz slajdów. Ledwo żywe afrykański dziecko w
towarzystwie sępa, klasyk, za którego fotograf zgarnął pewnie niemałą i całkiem
zasłużoną sumkę, afrykańskie dziecko podłączone do jakiegoś sprzętu medycznego,
wydęte brzuszki, szkieletowate kończyny, cały ten wyświechtany wyciskacz łez...
I tak w kółko, po kilka razy te same zdjęcia, i topwarzyszące temu frazesy
tłumaczone symultanicznie przez Rully’ego... Totalny Gambini! To mój drugi
zadziw. Rwę sobie prawie dosłownie włosy z głowy, fejspalm za fejspalmem. Jak
ja mam teraz do cholery po takiej przystawce wejść na scenę i prowadzić gry?
Szatański plan, panie Rully, dwa zero dla ciebie, nie doceniłem Cię...
Ratuje
mnie zadziw trzeci. Wchodzę, witam się, zamiast zgodnie z planem skomentować z
przekąsem, że Rully dał czadu, dziękuję za cenny i ważny przekaz i mówię, że w
drugiej części naszego spotkania będzie o innej ważnej rzeczy, o współpracy.
Teraz mam puścić prześmieszny fragment ‘The IT Crowd’ na temat teamworku. Słabo
to wygląda, myślę, ale, o dziwo, widzę po oczach, że oni jakby już zapomnieli o
nieszczęsnych Murzyniątkach i są jak najbardziej gotowi do zabawy. Istotnie,
śmiech z puszki wywołuje coraz śmielsze salwy śmiechu na widowni, po dwóch
minutach atmosfera jest wyluzowana jak po ćwiartce na łebka, ludziska wyłapują
nawet mój nawiązujący do filmiku żart, że jeśli nie wykażą się za chwilę
teamworkiem, to wszyscy są wylani. No i idzie jak z płatka. Najpierw dobieranie
w drużyny na podstawie obrazków, którymi każdy został obdarowany przy wejściu.
Następnie pierwsze zadanie, klasyk, budowanie wieży ze starych gazet i inego
śmiecia. Zwycięzcy osiągnają jakieś 2,4 metra, ale, co jeszcze ważniejsze,
teambuldingowy must zdrowo wszystkich emocjonalnie angażuje. Poza panem
Stefanusem, który zamiast zwijać gazety, czyta je sobie w najlepsze, mimo że
jest w drużynie Stephana, swojego dyrektora. Potem transportowanie piłeczek
pingpongowych przez wyimaginowaną rzekę, również zakończone kilkoma
spktakularnymi konstrukcjami i mnóstwem emocji. Na – prawie – koniec zaprzęgnięta
do pomocy Renata i jej działający zawsze i wszędzie ‘splash’. Wreszcie
niespodzianka, o której dowiedzieliśmy się dopiero rano – nauczycielki z
przedszkola, bezsprzecznie najładniejsza część naszej kadry, przygotowały
porywający żywą choreografią taniec do jakiegoś dyskotekowego kawałka, którego
nie znam, ale kojarzy mi się z siłownią...
Na
spóźniony lunch schodzimy więc jako zwycięzcy, zewsząd odbierając gratulacje za
niespotykaną na szkolnych imprezach przednią zabawę. Szczególnie cenne od Nehy,
która przez naszą część imprezy zamiast się wozić, miotała się po podłodze ze
wszystkimi i udowadniała, że nie bez powodu dzieli i rządzi z dyrektorskiego
fotela. I od Yulii, która jako jedyna obecna na party członkini zarządu wzięła
udział w grach a dowiedziawszy się, ze wybieramy się do Banjarmasin, dała nam
namiery na swoją siostrę, która tam mieszka. I od Josee, która wchodziła do
assembly hallu ze standardowo znudzoną miną a wychodziłą w uśmiechem jak z
reklamy colgate.
Sam
lunch niestety rozczarował na całej linii. Zarząd szkoły ewidentnie pojechał po
taniości. Na Dzień Nauczyciela w Guangzhou zabrano nas do wypasionej restauracji
i dostaliśmy jeszcze po kopercie ze stuyuanowym banknotem okraszonym, jak każdy
banknot, gębą Mao. W Jakarcie przyjechał skromny catering ze standardowym ryżem
i paroma niezachwycającymi dodatkami. Cudu, oczekiwanego najwyraźniej przez
organizatorów, nie było. Zawartość prezentujących się wręcz biednie na wielkim
stole niewielkich naczyń z kilkom daniami i do połowy pustych szklankek z colą
i fantą nie rozmnożyła się i nie wystarczyła dla osiemdziesięciu paru
pracowników szkoły. Dla mnie najbardziej uderzające było to, że klecha, który
dopiero co, wybaczcie, pierdolił o głodnych dzieciach, ustawił się, razem z
dwoma ponurymi raszplami z zarządu, na samym początku smutnej kolejki.
Zaraz
po, ze wspomnianych wyżej względów – krótkim, lunchu spotkaliśmy się ze Stephenem
i Nehą w biurze tego pierwszego. Rozmawialiśmy o problemie z moją wizą
pracowniczą, której, jak się spodziewaliśmy, nie dostanę i związanej z tym
naszej przyszłości w KGS. Stanęło na tym, że przemyślimy sprawę i damy im znać
do końca roku kalendarzowego. Wyszliśmy, zgodnie z planem, z genialną
propozycją, że pracjuemy dla nich dalej, ale wracamy do Polski z końcem maja,
przed egzaminami, podczas których w sumie nie jesteśmy specjalnie potrzebni. Na
razie bardzo nie bardzo, ale jeszcze nie dajemy za wygraną. Wysmażyliśmy po
powrocie do domu zgrabnego maila naświetlającego szczegóły naszej propozycji.
Jeśli się zgodzą, zostajemy. Jeśli nie... Któż to wie? Tak czy inaczej, czas na
zasłużone wakacje. W niedzielę na Borneo.