Fight for your
right, fight for your Bangkok • I am going to Siam, baby • po co komu nawigacja
• China Town • odrobina kakofonii, czyli lokalna scena pijacko-muzyczna • puk-puk
w okieneczko • gorączka Chatuchak • skazani na bluesa i piwo Singha • afterek z
zespołem, czyli Vespa Market jednak istnieje
Yangon, wtorek, 27
sierpnia 2013, w pół do siódmej
Yangon, środa, 28
sierpnia 2013, w pół do siódmej
Yangon, czwartek,
29 sierpnia 2013, siódma
Zrobiłem
małą aferę, nie da się ukryć. Miałem lecieć po wizę do Bangkoku w przyszły
weekend. A kiedy Tin Tin, prawa ręka Mohana w naszym oddziale, dowiedziała się,
że mój legalny pobyt kończy się we czwartek, 5 września, próbowała mnie nawet namówić
na wycieczkę 6-ego. „Spoko, zapłacisz 3 dolary za overstay i po sprawie,
robiliśmy to już wcześniej”. Jasne, żołnierzyki z immigration office akurat
dostaną jakieś nowe zalecenia z góry, wpiszą mnie na czarną listę i tak się
skończy moja kariera w Birmie, rewelacyjny pomysł... Nie żebym w to wierzył,
ale po co ryzykować głupio, zresztą bilety były już zabukowane na przyszły
piątek. I wtedy, jakoś we wtorek bodajże, okazało się, że Dagmara, z którą
miałem wypić piwo w Bangkoku, którego pełna, ceremonialna nazwa brzmi o tak:
Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit
Co znaczy tyle co:
Miasto aniołów,
wielkie miasto nieśmiertelnych, wpaniałe miasto dziwięciu kryształów, siedziba
króla, miasto królewskich pałaców, dom inkarnowanych bogów, wzniesione przez
Visvakarmana na życzenie Indry
Tłumaczyłem z
angielskiego, nie z tajskiego, więc nie ręczę za dokładność. Ale nie w tym
rzecz. Mniejsza o to, jak się Bangkok fajnie nazywa. A więc Dagmara, z którą
miałem wypić tam piwo, wraca do Norwegii już w przyszły czwartek. Czyli now or
never. Bilety, dowiedziałem się od agenta, były już zabukowane, ale jeszcze
nieopłacone. Dobrze. Mniej dobrze poszło z Tin Tin. Uparła się, nie ma mowy, bo
mam jeszcze prawie dwa tygodnie wizy przed sobą i szkoda je tracić. Ja na to,
że owszem, rozumiem, ale i tak prawdopodobnie będe wyjeżdżał za granicę w
czasie ferii świątecznych w grudniu, więc nawet jeśli zaoszczędzimy te dni
teraz, to i tak stracimy je w grudniu. Liczba visa runów i koszt dla szkoły będzie
więc taki sam. A do tego, zagrałem przedostatnią kartę, jeśli polecę teraz, w
piątek, to wrócę w niedzielę i nawet żadnych lakcji nie stracę, a straciłbym,
gdybym leciał za tydzień albo za dwa. Na co zimna Tin tin: nie bo nie...
Przyszedł czas na ostatnia kartę, taką którą się trzyma w rękawie na czarną godzinę. Poszedłem do Franka, wyłożyłem sprawę jemu i poprosiłem o mediację. Los chciał, że akurat Bob przechodził w pobliżu i postanowił wetknąć swój długi nos w sprawę. Dobrze mieć, trudno ukryć, w pobliżu westernerów, którym można uczciwie powiedzieć, że spotkania na piwo w Bangkoku nie zdarzają się co dzień i spotkać się ze zrozumieniem. Westernerów, którzy powiedzą: „spokojnie, porozmawiam z nią”. A po kwadransie wrócą i dodadzą „możesz lecieć”.
Przyszedł czas na ostatnia kartę, taką którą się trzyma w rękawie na czarną godzinę. Poszedłem do Franka, wyłożyłem sprawę jemu i poprosiłem o mediację. Los chciał, że akurat Bob przechodził w pobliżu i postanowił wetknąć swój długi nos w sprawę. Dobrze mieć, trudno ukryć, w pobliżu westernerów, którym można uczciwie powiedzieć, że spotkania na piwo w Bangkoku nie zdarzają się co dzień i spotkać się ze zrozumieniem. Westernerów, którzy powiedzą: „spokojnie, porozmawiam z nią”. A po kwadransie wrócą i dodadzą „możesz lecieć”.
Generalnie jak słyszę, będąc w
ojczyźnie, „lecę do Tajlandii”, wydaje mi sie to całkiem wielkim wow. Jak już
człowiek dorwie jakąś promocję na lot do Bangkoku, to zaraz biegnie do
księgarni, albo na allegro, jeśli jest cierpliwy, kupuje przewodnik Pascala,
albo Loely Planet, jeśli ogarnia angielski, i, ogólnie mówiąc, zaczyna długie
przygotowania do wyprawy. Co trzeba kupić, jakie szczepienia zrobić, jaki hotel
zabukować, jak się spakować. Mnie czas na zamartwianie się, czy aby wszystko
zostało dopięte na ostatni guzik, nie został dany. Zabukowałem bilet w środę po
południu, dostałem go na maila w czwartek w południe, w piątek o 14, zaraz po
lekcjach, byłem już, razem z Patt, której visa run uczciwie wypadł w ten
weekend, w taksówce na lotnisko. W szkolnej koszuli i w krawacie, które udało
mi się na szczęście zrzucić z siebie przed odprawą.
Z Patt rozstałem się zaraz po
przejściu imigracji i odebraniu bagażu, około siódmej. I stanąłem przed trudnym
wyborem: taksówka za mniej więcej 25 zeta albo kombinowanie z BTS Skytrain,
miejscowym wydaniem metra. Powiedzmy sobie szczerze, w takich sytuacjach nie
chodzi o pieniądze, tylko o challenge. O utrudnienie sobie życia w celu
uzyskania małej satysfakcji. Skonstatowałem po chwili namysłu na papierosie i
zjechałem na któreś z niższych pięter lotniska, żeby kupic bilet. Niestety,
żeby dojechać do Bang Na musiałbym najpierw metrem dojechać do centrum. Szkoda
czasu. Albo... złapać autobus, jak doradziły mi Tajki na stacji skytraina,
kiedy im wytłumaczyłem, że nie chcę taksówki. Przez chwilę bawiłem się tym
pomysłem, ale uznałem ostatecznie, że jazda shuttle busem na bus terminal,
stamtąd do Bang Na i stamtąd taksówką jest niewarta zachodu. W końcu jeszcze
tego wieczora miałem pić piwo Chang w China Town z Daku. Trzeba się było
streszczać.
Taksówka
więc. Musze przyznać, że całkiem to sensownie wygląda. Gdyby nie to, że raz już
(odsyłam do Prologu) przez moment byłem w Bangkoku, spodziewałbym się
zmasowanego ataku krwiożerczych dziwolągów, które możnaby określić mianem
‘taximister whereyougo!!!’. Nic z tych rzeczy – cywilizacja, mocium panie, jak
nie przymierzając w Guangzhou. Elegancka kolejeczka do standu, za którym stoi
sobie pani Tajka i przydziela wcale spokojnych kierowców podróżnym. W
taksówkach taksometry. Plus 5 zeta w miarę oficjalnej opłaty lotniskowej.
Jedyny problem polegał na tym – mimo wszystko to Azja, nie zapominajmy – że
taksówkarze nie znają miasta. Bierze taki karteczkę, coś tam literuje, i już
widać, że pierwszy raz słyszy nie tylko nazwę osiedla, ale i ulicy. Dzielnicę
kojarzy o tyle o ile, ale wiadomo – spyta się po drodze i jakoś to będzie...
Faktycznie próbował dodzwonić się – posiadanie telefonou po dwóch miesiącach w
Birmie wydaje mi się oznaką konkretnego statusu – na recepcję osiedla Parkland
w czasie jazdy, ale niekt nie odbierał. Jechaliśmy i jechaliśmy, po jakichś 157
bahtach zobaczyłem IKEĘ i postanowiłem skonsultować ten charakterystyczny punkt
orientacyjny z Daku. Perfect timing – dostałem odpowiedź, żeby skręcić w lewo
za salonem samochodowym Spider, który zobaczyłem nie później niż dwie minuty od
otrzymania wiadomości, i po kolejnych 40 bahtach okraszonych serwowqna kierowcy
mantrą ‘near Sinkarin Hospital’ byłem na miejscu.
Wypasione
osiedle, jak na azjatyckie standardy, wszystko relatywnie nowe, zadbane,
architektura zieleni w normie, basen. No i się udało spotkać. Jest coś
niesamowitego w zobaczeniu kogoś, kogo się dotychczas spotykało tylko w
scenerii europejskiej, na takich huxleyowskich antypodach. Tak naprawdę raz mi
się to tylko, nie licząc teadycyjnych wizyt rodziców i siostry, przydarzyło
wcześniej, kiedy w Syrii odwiedził nas Juriusz. Jakoś sie ludziska nie palą do
odwiedzania mnie... A wrażenie takie jest niesamowite – palmy, tubylcy i
generalna egzotyka, a tu nagle bach – ojczysta mowa, powitalne piwo Singha
przez słomkę, szybki prysznic i mała zmiana outfitu, taksówka, metro,
kalejdoskop po prostu.
Śmieszna sprawa z tą ojczystą mową. Niby jeszcze myślę po polsku – chyba – ale tak naprawdę, prócz skajpowych rozmów z Renatą, Oliverem, Jędrkiem i, raz, Krzychem, używałem polskiego tylko po pijaku, podczas standardowych sesji ‘say something in Polish’. Aparat mowy się więc trochę odzwyczaja, trudno ukryć. Na szczęście Daku przez całą drogę mówiła za nas oboje, co cieszy mne tym bardziej, że generalnie wolę słuchać, niż mówić. Się więc dobraliśmy.
Ze stacji Siam – z której
zapamiętałem głównie placówkę Western Union, jedyny prócz piwa z Dagmarą must
mojej wycieczki do Bangkoku – złapaliśmy tuk-tuka do China Town. Tuk-tuk, wyjaśnię,
to motorower z budką, podobny do indonezyjskiego becaka, tyle że nieco
wygodniejszy. W budce można śmiało wyciągnąć nogi ciesząc się mijanymi
krajobrazami miejskimi, kolorowymi światełkami, które kierowca zainstalował na
swoim pojeździe, wiatrem we włosach i papierosem. Tuk-tuk, nie byłbym sobą,
gdybym i tego nie wyjasnił, w taksometr nie jest zaopatrzony, w związku z czym,
o ile nie mówi się w lokalnym narzeczu, płaci się za przejażdżkę co najmniej
tyle, co za taksówkę. Ale warto, warto, trudno ukryć, w końcu to Bangkok, no
tak czy nie?
China
Town ma klimat, choć trudno powiedzieć, czy to klimat chiński. A w sumie nie
trudno – jest odrobinę chiński. Pośród oświetlonych licznymi neonami sklepików
i stoisk z ubraniami i butami, tajskich jadłodajni, saloników masażu, knajpek i
straganików z tajskimi przekąskami oraz marketów Seven-Eleven zawieruszyło się
trochę sklepów z chińszczyzną. Można tu śmiało kupić machające łapkami kotki,
korzenie żeńszenia, chińskie medykamenty i inne tego typu standardy. Od czasu
do czasu trafia się też na wywieszone na hakach czerwonawe kaczki po pekińsku
czy na kocioł z bulgoczącą zupą i zanurzonych w niej krowich wnętrznościach,
Hongkokg style. Czerwonych latarni i chińskich napisów jest jak na lekarstwo,
trochę pań spod znaku czerwonych latarni kręci się natomiast po okolicy.
China
Town jest niewielkie. Tak naprawdę to jedna główna ulica plus trochę wąskich
bocznych uliczek oraz mniej lub bardziej ciemnych zaułków, i tyle. Niewielkie,
a jednoczesnie na tyle duże, żebyśmy doszli z Daku do wniosku, że nasza
orientacja w terenie jest na podobnie zabawnym poziomie. Ani okolicznej
swiątyni nie znaleźliśmy, ani klubu Cotton. Piwo zatem nabyliśmy w Seven-Eleven
– wydaje się, że nikt tu ze spożycia podczas spaceru w miejscu publicznym
problemu nie robi. Bardziej nam się poszczęściło z jedzeniem. Zarówno tom yum,
słynna zupa z owoców morza, podana w blaszanym garnuszku, na stojaczku z
węgielkiem utrzymującym ją w stanie pod każdym względem ‘hot’, oraz sałatka z
jakichś liści w sosie sojowym z czosnkiem i chili wypadły bardzo pozytywnie.
Kolejne
piwo na dzielnicy okazało się niemożliwe. Kiedy postawiłem przed panią na kasie
w 7-11 apetycznie zroszoną butelkę, coś zaczęła tłumaczyć, wskazała na jakąś karteczkę
na ścianie, wreszcie zebrała się w sobie, wykrztusiła ‘no’ i bezceremonialnie
odstawiła moją butelkę na blat za sobą. Ewidentnie trochę za wcześnie było na
‘nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy’, kiedy jednak poszedłem po rozum do
głowy i wróciłem, uświadomiłem sobie, że karteczka głosi, iż ‘alkoholu po
północy nie sprzedaje się’. Było cholerne siedem po dwunastej, drobiazgowi
są...
Ale
nie samym 7-11 Bangkok, na szczęście, stoi. Kolejny tuk-tuk zawiózł nas w
okolice Ratchathewi, gdzie zlustrowaliśmy parę klubów, w tym Rock Pub, nawet
jakaś interesująca muzyka się działa na żywo, ale przy tym poziomie głośności
porozmawiać nie dało się za cholerę, a w sumie to był priorytet. W końcu
trafiliśmy do takiej sobie knajpki w zadaszonym pasażu pełnym podobnych knajpek,
pasażu, który jakoś uparcie mi przypominał architektonicznie pasaż handlowy na
Zaspie. Nawet bloki w okolicy jakoś tak znajomo socrealistycznie wyglądały.
Ciekawe niby miejsce, tyle że zamiast jakoś się ze sobą dogadać w kwestii
repertuaru, sąsiedzi poszli w indywidualizm i każdy puszczał swoje nuty,
pośledniej zresztą jakości. Jakoś się w tej kakofonii próbowaliśmy odnaleźć nad
dzbanem piwa, do kórego podano nam, ciekawostka, kubeł lodu, ale zostawanie tam
na dłużej nie było przesadnie kuszące. A że plany na dzień następny mieliśmy wyjątkowo
ambitne, jakoś po pierwszej złapaliśmy taksówkę – metro jeździ do północy tylko,
dzwacznie trochę, jak na sześciomilionową metropolię – do dagmarowego osiedla Parkland.
Sobotę zaczęliśmy od świetnej
podobno na kaca – Daku zrobiła najwyraźniej research – i bardzo przy tym
smacznej słodkawej zupy z wołowiną i kilkoma szerokimi wstęgami makaronu
ryżowego. Oraz kawy w uroczej kawaiiowej cukierenko-kawiarence. Ucieszyła mnie
ta kawa, porządne espresso, niezmiernie, po tych wszystkich podłych 3in1, które,
chcąc nie chcąc, piję regularnie od dwóch miesięcy.
Przed udaniem się do zakupowej Mekki, pozostało jeszcze tylko odwiedzić Western Union. Żadne inne poza tym na Siam nie wpadło mi w oko, tam więc, choć nie lubię przesyłać kasy przez kantorową szybę z dziurkami, po drodze na Chatuchak wysiedliśmy. Z plusów wypada mi wymienić fakt, że pani radziła sobie po angielsku. Z minusów: filię na największej chyba stacji metra w regionie otworzono sprytnie tuż przy bramkach wyjściowych z peronów. Nie tylko więc musiałem przekrzyczeć szybę w okienku, ale i tłumy wylewające się z pociągów... Strasznie się ta operacja dłużyła, dolarów przesłać się nie da, musiałem je więc najpierw wymienić na bahty, ustalić, za pomocą karteczek, na ktorych pani wypisywała kwoty, ilość gotówki, wybrać walutę docelową, zaakceptować marżę na bezczelnym poziomie około 4 procent, sprawdzić dane, popodpisywać druczki, wreszcie poczekać dobre dziesięć minut na zaksięgowanie transackji. Ale udało się ostatecznie. WU zostało odtickowane z listy. Nadszedł czas zakupów..
Chatuchak,
zwany równiez przez tubylców JJ Marketem, to weekendowy rynek. Nie jakiśtam
sobie weekendowy rynek, tylko weekendowy rynek największy na świecie! Grubo
ponad pół wieku historii, 15 000 sklepików i straganów, 35 akrów terenu, 200
000 kupujących dziennie. Nie ma to jak błysnąć danymi z wikipedii. Ale pogrążmy
się przez chwilę w zadumie nad tymi liczbami. 200 tysięcy kupujących. Plus
handlarze z 15 tysięcy sklepów. To tak, jakby cała Gdynia, kobiety, dzieci i
starców wliczając, nagle zamieniła się w jedno wilkie targowisko! Albo jakby ludzie
z dwóch ostatnich Open’erów (licząc po 50 tysięcy dziennie) nagle ruszyli na
zakupy. Albo jakby kibice ze wszystkich stadionów Euro 2012, z Polski i Ukrainy,
tego samego dnia poczuli ten specyficzny zew... Takie to jest wielkie!
Ale
tak naprawdę nie o wielkość i nie o ilość przecież chodzi, ale o to, co kupić,
albo chociaż zobaczyć, na Chatuchak można. Generalnie wszystko. Pytanie, co się
kupić lub zobaczyć chce. I tu byliśmy z Dagmarą, doszliśmy do wniosku nad
przewodnikiem Lonely Planet i jakimś podłym ryżem z mieloną wieprzowiną, wyjątkowo
zgodni. Wbijamy w sekcję ‘Vintage’! Co to takiego? Sami nie do końca
wiedzieliśmy, co się w tajskim wydaniu będzie za tym miłym pojęciem kryło, ale
odnaleźliśmy się w temacie zaraz po przekroczeniu bramy. Sekcja vintage to
setki sklepów z odzieżą second-hand i takimiż akcesoriami. Sam koncept
przypadkowego lumpa obok innego losowego lumpa wydaje się wystarczająco
pociągający, ale rozwiązanie przyjęte na JJ przeszło nasze najśmielsze
oczekiwania. Sama sekcja vintage podzielona jest na kategorie tematyczne, a
sklepy z niemiecką prawie prezycją trzymają się swojej niszy. Wchodzi sie więc
na przykład na dział kowbojski, gdzie na jednym stoisku są same białe koszule,
na innym koszule w typowo westernowe wzory, na kolejnym kowbojki i oficerki, na
jeszcze innym torby i torebki... Z początku, kiedy jeszcze trzymaliśmy swoje
żądze na wodzy, ustaliliśmy, że będziemy chodzić razem i na siebie czekać przy
stoiskach. W miarę jednak, jak nam się źrenice rozszerzały – nawet wielkie
szkła kontaktowe Daku nie były w stanie tego zamaskować – a mowa stawała się
bełkotliwa, na bieżąco modyfikowaliśmy plan. Że może poczekamy na siebie na
koncu alejki, i tak dalej... Pławiliśmy się więc w tym rajskim zakupowym
oceanie, oddając mu się bez reszty, a magia miejsca sprawiała, że wciąż jednak
na siebie, mniej lub bardziej przypadkiem, wpadaliśmy, żeby skonsultować cenę
torebki czy najdziwniejsze zauważone artefakty.
Po
paru godzinach, kiedy nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa a oczy boleć od
gorączkowego skanowania zawartości półek, zrobiliśmy sobie małą przerwę na
straganowe przekąski – wypatrzyłem przy głównej arterii kebab, to tak gdybyście
się zastanwaili, czy istotnie na Chatuchak jest wszystko – i świeże, mrożące
gardło soki owocowe u Taja w przypominających bawarskie spodenkach i
odpowiednio dobranym kapelusiku. Po czym ustaliliśmy, że o szóstej spotykamy
się koło toalet.
Miałem
godzinę z okładem, żeby zastanowić się, co tak naprawdę chcę kupić oraz dokonać
odpowiednich negocjacji i transakcji. Nabyłem więc, kolejno, nowe skórzane
sandały za 24 złote, stare już były megastęchłe, cztery t-shirty o kolorystyce
wyjątkowo trafnie zgranej z nadrukami, w tym jeden dla Olivera, po 10 zeta za
sztukę, i zwiewną białą, lnianą bodajże, koszulę, idealną do birmańskiego lonji,
za dziewiętnaście złotych. Zdążyłem przyt tym jeszcze odkryć kolejną wartą
uwagi sekcję, sekcję obrazów i rękodzieła, taki trochę jarmark dominikański,
sekcję pustawą i z jaiegoś powodu chłodnawą, dającą perspektywę swego rodzaju
chilloutu... Ale o tym za moment.
O
godzine szóstej punkt stałem już w sąsiedztwie toalet przy straganie z
coca-colą sprzedawaną w – niedostępnych już chyba w Polsce od lat – szklanych
butelkach. Nagle jeden ze strażników, jakoś wcześniej nie zwróciłem uwagi, że
się w ogóle kręcą po rynku, zagwizdał w gwizdek, stanął na baczność i
zasalutował. Ludzie sie zatrzymali i zamilkli. Dziwnie się zrobiło, jakby jakby
nagle dźwięk siadł w kinie czy w grze komputerowej... I wtedy z głośników, nie
wiem gdzie, ale najwyraźniej gdzieś rozmieszczonych, poszedł hymn. Ludzie stali,
oddając cześć swojemu krajowi i rodzinie królewskiej. A ja stałem, nieco
zamurowany, przyglądając im się się dysretnie i zastanawiając się, czy robią to
w każdego dnia, tylko w soboty, czy może raz do roku. Po chwili wszstko wróciło
do znajomej azjatyckiej hektycznej normy, a pod toaletami pojawiła znajoma,
choć nieco bardziej niż wcześniej wypachana, torba z zakupami, za którą kryła
się Daku.
Rynek
miał się, według Lonely Planet, właśnie o szóstej zamykać. Faktycznie, z
zapadnięciem zmroku gdzieniegdzie poczeto zwijać kramy i pakować oferowane na
nich dobra, ale nie wyglądało na to, żeby była to jakaś silna tendencja. A już
tym bardziej nie wyglądało na to, żeby handlarzom się spieszyło. Postanowiliśmy
przejść się jeszcze główną aleją w stronę kolejnego wyjścia. Po drodze mieliśmy
okazję wymienić się wrażeniami z ostatniej godziny, ciągle jednak, zachowując
niezwykłą podzielność uwagi, rozglądając się wokół i wzrokiem koneserów
lustrując asortyment stoisk.
Wyjście.
Co dalej – wypadało postanowić. Wieczór był jeszcze młody, zakupowe pobudzenie
jeszcze nie zeszło... Lonely Planet zaproponowało nam hipsterski Vespa Market,
czynny ponoć do 23.00, który miał się znajdować gdzieś w okolicy. Kierowca
stojącego przy krawężniku tuk-tuka nie wiedział o co chodzi – przedstawiciel
mainstreamu najwyraźniej, a nie hipster. Taksówkarz – to samo, nie był
zorientowany. Próbował nawet zadzwonić do znajomego i się zorientować, ale jego
znajomy też nie okazał się być hipsterem. Postanowiłem więc zasięgnąć języka w
którymś z pobliskich sklepików z elegancką odzieżą męską. Sukces, pani Tajka
zajarzyła nazwę. Ale...
- It’s closed!
- Jak to closed,
miał być do 23.00, o której zrobili closed?
- Last month!
No to lipa. Mamy nagle przestać kupować, tak po
prostu, w takim momencie? Przypomniały mi się wszystkie szkockie – i birmańskie
zresztą też – kluby, w których o trzeciej, jak człowiek jest u szczytu
imprezowego nastroju, zapalają się światła i na parkiet wkracza ekipa
sprzątająca. Co począć, panie premierze, jak żyć?!
Przestąpiliśmy z nogi na nogę,
rozejrzeliśmy się wokół, i doszliśmy do wniosku, że na Chatuchak nie wszytsko
jest jeszcze stracone. Było jakoś koło ósmej może – byliśmy po sześciu
godzinach łażenia, podczas ktorych obeszliśmy może z 5 procent stoisk – a
handel, przynajmniej przy głównej arterii, zdawał się kwitnąć. Niczym więc rasowi
amatorzy alkoholu, którzy mają już niby dosyć, ale otworzą i rozleją do
kieliszków, ulegając nastrojowi chwili, kolejną butelke wina, czy palacze,
którzy już się mają zbierać, ale strzemienną fajeczkę jeszcze zapalą, na powrót
zanurzyliśmy się w magiczny świat JJ
Marketu...
Na początek kolejnej rundy
zafundowaliśmy sobie w sympatycznej budce z hokerami po espresso – na
wzmocnienie, i by dać sobie wreszcie chwilę na pokazanie sobie nawzajem swoich
łupów. Włóczyliśmy się potem może jeszcze z godzinę, w sklepie poświęconym
galanterii z krokodylej skóry Daku kupiła sobie łapacz snów, a ja słomianą
fedorę za półtora dolara. I wtedy przypomniał nam się sektor artystów. W sumie
już przed szóstą było tam pustawo, ale że było to blisko wyjścia,
postanowiliśmy zobaczyć, czy coś się tam jeszcze dzieje. Nie bardzo się działo.
Pozamiatane, pozamykane. Parę kramów na krzyż jeszcze się świeciło.
I wtedy nastapił jeden z tych
momentów w życiu, w których można zrezygnować, albo dać jeszcze szansę losowi i
przejść się jeszcze te pięćdziesiąt kroków w stronę ostatniego oświetlonego
stoiska, na którym najprawdopodobniej nie znajdzie sie niczego ciekawego,
ale... Istotnie, niczego ciekawego na nim nie było. Ale... zaraz za stoiskem
otworzył się przed nami zaułek, niewielki placyk, na którym, przy stolikach
zastawionych piwem, siedziało sobie kilkunastu tubylców. Śmiali się, wznosili
toasty i okrzyki na cześć zespołu, który, dopiero teraz usłyszeliśmy,
przygrywał im do kielicha.
Przez chwilę nie wiedzieliśmy, co
zrobić, wyglądało to na sąsiedzką imprezę na koniec dnia, a nie atrakcję
turystyczną. No i my nie mieliśmy piwa. Zaraz jednak jakiś długowłosy
czterdziestolatek w drucianych okularkach, się nami zajął, zaprowadził do
oświetlonego pojedynczą żarówką sklepiku, w którym piwo Singha można było
wprost z przenośnej lodówki nabyć, po czym posadził nas na ławeczce przy jednym
z wolnych stolików. Z której, po chwili, przenieśliśmy się na wygodny schodek
sklepiku z obrazami, żeby lepiej przyjrzeć się zespołowi.
Generalnie grupa składała się z
dwóch gitar, basu i perkusji i grała bluesa. Długie, często ponadpięciominutowe
kawałki, które zaczynały się spokojnie, nieśmiało, niespiesznie osiągały
apogeum, cichły, po czym znów powracały, by przejść wreszcie w stadium plateau
okraszone solówkami i ewidentną improwiazacją. Właściwie momentami wyglądało na
to, że to w ogóle zupełne jam session, ktoś zapodawał jakąś nutę, dokładano do
tego rytm, i muzyka po prostu się działa. Chicałem wznieść w tym miejscu pean
na cześć komunikacji poprzez język muzyki, i właściwie, myślę sobie, jest to
bardzo na miejscu, parę razy za bębnami zasiadał inny przypadkowy
obcokrajowiec, i efekt był równie wbijający w schodki, jak muzyka grupy znajmych,
którzy też zresztą zmianiali się za gitarami i za mikrofonem. To była muzyka
pczątków muzyki, goście grali dla siebie i dla tych, którzy akurat się znaleźli
w pobliżu, nie dla cholernych stu tysięcy widzów na stadionie i cholernych stu
tysięcy dolarów na łebka. Śmiali się, pili piwo, palili i czerpali z tego najwyraźniej
czystą, pierwotną frajdę... A ja paliłem z nimi, nieświadom, że teoretycznie za
palenie na JJ można dostać 200 zeta mandatu, ale strażnik na schodkach obok też
palił, więc spoko. Niesamowite uczucie, trafić tak sobie po prostu przypadkiem
na coś, w co tak naprawdę, gdybyśmy o tym wiedzieli wcześniej, celowalibyśmy
jako w główną – poza zakupami, ma się rozumieć – atrakcję dnia, a może i wizyty
w Tajlandii.
A wieczór wcale jeszcze nie miał
zamiaru się kończyć – jak na złość, bo zaraz przeskoczę na ósmą strone i Julka
nie przebrnie przez relację... Przepraszam, kamratko, ale cóż mogliśmy zrobić,
kiedy jakoś po dziesiątej muzycy zaczęli się zwijać, ale powiedzieli nam, że
spoko, że impreza się nie kończy, tylko się przenosi. Zespołowi się nie odmawia
przecież, a wzmocniwszy się piwem ze sklepiku, czuliśmy w sobie zdecydowanie
dość mocy, by kontynuować to zrządzone losem Kac Vegas. Zespół się zebrał,
publika się zebrała, wyszliśmy z JJ, gdzieś poszliśmy, zrobiło się na powrót
jasno, pojawiły się knajpki, znów zabrzmiała muzyka. Posadzono nas przy stoliku.
Chociaż angielskie teksty brzmiały na chatuchakowym jam session całkiem
przekonująco, po angielsku tak naprawdę jakoś nikt nie kleił, długowłosy Taj w
bandamie jednak, który wcześniej parę razy zaryczał przez mikrofon nie gorzej
od Ryśka Riedla, przyniósł nam piwo, za nic w świecie nie chciał kasy. Po czym
pokazał nam na migi, żeby iść za nim. Spodziewaliśmy się raczej, że nasz zespół
zaraz zmieni zespół miejscowy, więc trochę byliśmy skonsternowani, ale cóż,
poszliśmy. Szliśmy, szliśmy, przez coś, co wyglądało na kolejny rynek, po czym
zostaliśmy wprowadzeni do sklepu. Sklepu ze starociami. Prawie-Rysiek Riedel
zamaszystym gestem pokazał nam, jakie tu wspaniałości sprzedawane są, po czym
zniknął. A my, spostrzegłszy flipperowy automat Baywatch, uświadomiliśmy sobie,
że jesteśmy jak chuj na hipsterskim Vespa Markecie, który miał był ponoć zostać
zamknięty w zeszłym miesiącu...
Cóż, najwyraźniej nie został. Może
został przeniesiony. Nieważne. Ważne, że zabawa zaczęła się na nowo. Oprócz skuterów,
części do skuterów i akcesoriów upiększających do skuterów, na Vespa Markecie
dostać można wszelakie dobra vintage’owe, jakich dusza zapragnie. Pchli targ
pełną gębą – biżuteria, figurki i inne artefakty, stare plakaty, reklamy,
puszki coca-coli z różnych stron świata, zabawki, ciuchy, kosmos po prostu. I
piwo, znów raz po raz wyławiane z turystycznych lodówek. Niby mieliśmy godzinę
do północy i ostatniego metra, ale chyba żadne z nas nie wierzyło, że to metro
zlapiemy. Włóczyliśmy się jak te Włóczykije, tu kupiliśmy naklejki, tu
wyśmialiśmy ceny z kosmosu za nie mniej kosmicznie alternatywne towary, tam znów
Daku, już przebrana w któryś z nowych ciuchów, przepłaciła za jakieś
oldschoolowe i jedyne w swoim rodzaju koszulki z gołymi babami w klimacie
fantasy, płacąc tak naprawdę za pogadanie sobie i wyjątkowo zażarte negocjacje
cenowe z tubylcami. Prawie przy tym full capa wynegocjoaliśmy...
Zalegliśmy
w pewnym momencie na ławeczce, zajadając się prasowanymi ośmiornicami z ostrym
sosem i popijając je piwem Leo, potem jeszcze coś dokupiliśmy – sajgonki,
przypominam sobie, pyszne były, i dostałem powójną pocję w cenie pojedynczej,
bo już zamykali – po czym, jakoś po pierwszej chyba, zaczęliśmy szukać
taksówki. Niby wyszliśmy, tak nam się wydawało, mniej więcej tam, gdzie
weszliśmy, ale jakoś – wiwat nasz brak orientacji w terenie – do głównej drogi
dojść nam się nie udało. Transport jednak złapaliśmy. Musieliśmy wprawdzie
zmienić taksówkę po drodze, bo kierowca, standardzik, nie ogarniał miasta, ostatecznie
jednak dojechaliśmy na Parkland. Nawet zdołałem wziąć prysznic jeszcze przed
rzuceniem się na kanapę, Daku natomiast, jak dowiedziałem się rano, zdołała
nawet – śmieszka z niej, bez dwóch zdań – pooklejać komputer nowo nabytymi
naklejkami i poprzymierzać część ciuchów, zasnęła ponoć w tarkcie nawlekania na
nitkę nowego-starego wisorka...
Co tu dużo mówić: warto było zrobić
w szkole aferę i dopłacić ze swojej kieszeni trzydzieści dolców do biletu, żeby
lecieć w ten weekend. Bez kitu było warto.
Klasyk na dziś:
Jako najdłuższy czas głodowania ustalił impresario dni czterdzieści, i
ponad to nie pozwolił mu nigdy głodować, nawet w stolicach świata, i słusznie.
Zgodnie z doświadczeniem mniej więcej przez czterdzieści dni można było przez
wzrastającą stopniowo reklamę podniecać coraz bardziej zainteresowanie miasta;
potem jednak publiczność zawodziła i stwierdzano istotny spadek frekwencji;
istniały oczywiście w tym względzie drobne różnice między miastami i krajami,
ale jako regułę przyjmowało się, że czterdzieści dni było okresem najdłuższym.
Franz Kafka, Głodomór