Rozdział VI, w którym...
Chińska myśl szkoleniowa •
chińska myśl biesiadna • dżuma • zima nie zaskakuje drogowców • blues for the
red sun • chińska koncepcja segregacji i utylizacji odpadów na przykładzie
pewnego podwórka w stolicy Mongolii Wewnętrznej • dzielnica porządnych ludzi •
dobrodziejstwa uniwersyteckiej infrastruktury • nałogów ciąg dalszy
Hohhot, noc z niedzieli, 4 marca
na poniedziałek, 5 marca 2012, dziewiąta
Dzisiejsza
konferencja organizowana przez nasze Sunny English na kolana nas nie rzuciła
ani po kątach nie porozrzucała, jak to konferencja. Pokazowa lekcja, choć z
pewnością przemyślana i solidnie przetrenowana, była mocno monotematyczna. W
gruncie rzeczy przez dobre pół godziny dzieci nauczyły się dwóch rzeczy.
„Muffin” i „muffin man”. Za to prędko ich nie zapomną, piosenka niechybnie
kotłowała im się po głowach do wieczora, a kto wie, czy muffin man nie został
tej nocy bohaterem kilku konkretnie wykręconych koszmarów.
Po
lekcji w światła rzutnika wkroczył tajwański nauczycielski celebryta. Piszę
tajwański, bo powiedziano mi, że tajwański. Gdyby nie to, w pierwszej chwili
gotów byłbym się założyć, że to Filipińczyk. Zasadniczo kiedy widzimy niskiego drobnego
jegomościa będącego tak wyrazistą fuzją przerysowanego gejowskiego looku i
wypisanego dumnie w wielkim krzyżu dyndającym na szyi chrześcijaństwa, zwykle
okazuje się być Filipińczykiem. Gość w każdym razie, przyznaję, nie był zły. Po
angielsku nie wymiatał, ale nadrabiał mimiką, gestykulacją i ogólną pozytywną
energią. Trochę nawet przeszkadzał w czytaniu.
Po tajwańskim
belfrze nastąpiła jakaś miejscowa metodyczka. Ta już mówiła wyłącznie po
chińsku. O czym? Nie mam pojęcia, sądząc po intonacji – recytowała książkę
telefoniczną. Sądząc po czasie przemówienia – od deski do deski. A potem
zapakowano nas do samochodów i powieziono w nieznane. Do jakiejś hotelowej restauracji.
Rezygnuję dziś, za trzy akapity wyjaśnię czemu, z opisywania miliarda dań,
które składały się na uroczysty lunch. Poprzestanę na dwóch spostrzeżeniach.
Raz. Chińczycy
z północy niby piją niemało, ale natury oszukać nie sposób. Po pierwszej
toastowej lampce wina parę miejscowych nauczycielek, w tym Amber, asystentka
Renaty, poczerwieniało na twarzach, jakby sie dusiły. Nie jakieś tam rumieńce
czy inne kolorki, wyglądały, jakby im miały głowy pęknąć! Niby śmiesznie, ale
gdybym był z nimi sam, gdyby nie cała reszta wrednie podśmiechująca się z towarzyszek,
dzwoniłbym na pogotowie.
Dwa. Scenka
rodzajowa, idealna ilustracja do hasła „biesiadowanie w Chinach” na wiki. Od
półtorej godziny siedzimy w bez mała trzydzieści osób przy dwóch okrągłych
stołach, na których obrotowych środkowych blatach pojawiają się coraz to nowe
dania. Magia dalekowschodniej kuchni działa, jemy właściwie bez przerwy nie
czując się wcale a wcale ociężale ni sennie. Ale wiadomo, mimo wszystko kreska
na pasku najedzenia dochodzi do końca, powoli mamy dość. Wtedy znad karty dań i
entego papierosa odzywa się mąż dyrektorki: „to co zamówimy jako danie główne?”
Udało się tym
razem. Dwóch IT speców od siedmiu boleści po raz trzeci, do którego sztuka, nas
nawiedziło, podłączyli co mieli podłączyć. Mamy internet. Jaram się. Do tego
moja zdolna małżonka zhakowała fejsa i blogspota. Back to the future.
Dziś to ja
obudziłem się ze spuchniętym gardłem. I katarem. Moim typowym katarem, który
będzie mnie trzymał do wtorku wieczorem. Potworna jest ta świadomość, że dziś
jest słabo, a jutro będzie jeszcze słabiej. Będę sobie ścierał i ścierał,
niczym nieudany rysunek, coraz bardziej czerwony nos i nic się na to poradzić
nie da. Wyrok bez możliwości odwołania. Życie. Za to świat już nie boli tak
bardzo. „A nie mówiłem?” – Camus tryumfalnie uśmiecha się zza grobu...
Hohhot, noc z poniedziałku, 5
marca, na wtorek, 6 marca 2012, kwadrans do północy
W nocy znów
padał śnieg. Tym razem zrobiło się biało. Podwórko zrobiło się białe, chodniki
zrobiły się białe, jezdnie zrobiły się białe. A potem śnieg się stopił. A potem
znów zamarzł i zrobiło się lodowisko.
Miasta znają
dwa sposoby walki z objawami zimy, tłumaczył mi kiedyś doradca finansowy, który
wcześniej pracował w gdańskiej Zieleni Miejskiej. Dwa sposoby, jeden gorszy od
drugiego. Można, na modłę skandynawską, posypywać śnieg żwirem. Wtedy kierowcy
narzekają, że żwir pryskający spod kół innych samochodów rysuje lakier ich
samochodów. Można, zgodnie z aktualną modą polską, wysypywać na ulice tony soli.
Wtedy narzekają piesi, bo ohydna śnieżna breja niszczy im buty i pogłębia
zimową depresję. Ludzie zawsze będą narzekać, tak już mają.
A skoro tak...
Może warto pochylić się nad sposobem hohhotańskim? Polega on na tym, że nie
robi się nic. Jezdnie są oblodzone, w związku z czym tak autobusy, jak i
taksówki poruszają się jak muchy w smole. Tworzą się korki. Niezawodna z natury
Renata zawiodła, spóźniła się na swoje lekcje czterdzieści minut. Moja
asystentka zaś spadła po drodze do przedszkola z motoroweru i spóźniła się
dziesięć minut. Powody do narzekania więc są, ale, jak już ustaliliśmy, ludzie
zawsze będą narzekać, a przynajmniej koszta tego sposobu są żadne. I o ile
ekologiczniej!
Mimo zimy,
nasze dzisiejsze lekcje się odbyły. To pięknie, bo nauczyłem się czegoś bardzo
ważnego o świecie. Tematem przewodnim było słowo ‘need’. Stojąc pod tablicą, na
której chwilę wcześniej narysowałem słońce, zagaiłem: ‘I want to colour the sun.
What colour do I need?’ To było pierwsze pytanie w tym ćwiczeniu, więc zacząłem
od największego banału, chcąc uzyskać poprawną odpowiedź. A dzieci, jedno przez
drugie, wykrzykują ‘red!’. ‘WTF?’, zadałem kolejne pytanie, na szczęście nie na
głos. ‘WTF?’ – pytająco spojrzałem na Jilly, która asystowała mi podczas
popołudniowych zajęć. Na co ona, nie bardzo chyba rozumiejąc, w czym problem,
oświadczyła, że to przecież poprawna odpowiedź... No dobra, niech będzie,
słońce istotnie bywa czerwone, uznajmy. Kolejna lekcja, to samo ćwiczenie. I te
same entuzjastyczne okrzyki. ‘Red! red!’ Pamiętacie może ten zimnowojenny żart o Rosjanach, co pomalowali Księżyc na
czerwono? Chińczycy najwyraźniej poszli o krok dalej... A nawet dwa kroki. Nie
dość, że zabrali się nie za skromny Księżyc, tylko od razu – konkretnie i bez
kompleksów – za Słońce, to jeszcze cel osiągnęli bez zbędnego inwestowania w
jakieś tam rakiety i szkolenia astronautów. Wszystko załatwili na miejscu
propagandą. To trochę jak ten mag, który opracował nowatorską koncepcję czaru
„niewidzialność” – zaklęcie sprowadzające ślepotę na wszystkie istoty w
okolicy.
Wyprostowawszy
elegancko sytuację mieszkaniową i zarobkową, mogliśmy wreszcie beztrosko
poświęcić się zwiedzaniu miasta. W sobotę po raz kolejny przestudiowaliśmy nasz
stary dobry przewodnik oraz mapę – jedną z nielicznych ruchomości poprzedniego ekscentrycznego
lokatora, która nie trafiła do kosza. Za cel obraliśmy sobie dzielnicę
muzułmańską.
Ale-ale!
Dygresja na temat kosza! Właściwie to do kosza nie trafiło nic, bo koszów na
śmieci na naszym blokowisku nie ma. Ani kubłów, ani kontenerów, ani żadnych
innych pojemników. Niestety, nie jest to skutkiem zaprzestania produkcji śmieci
w Chinach. Nie, nie jest to również skutkiem osiągnięcia przez tutejsze
gospodarstwa domowe stuprocentowego poziomu recyclingu odpadów. Po prostu
śmieci zostawia się pod wiatą dla rowerów, tą samą, na której wciąż wiszą
zeschłe pory. Pod wiatę codziennie podjeżdża rower z przyczepką. Z roweru
zsiada dziadek i zabiera się za segregację odpadów. Selekcjonuje butelki,
selekcjonuje puszki, selekcjonuje wszystko, co może dać mu premię na skupie.
Reszta trafia na przyczepkę i jest gdzieś wywożona. System, wydawałoby się,
mógłby się sprawdzać na wsi albo na osiedlach domków jednorodzinnych – których
w Chinach, swoją drogą, jeszcze nie widziałem – a nie na naszym podwórku, gdzie
w pojedynczym bloku jest około pięćdziesięciu mieszkań. O dziwo – sprawdza się.
Poszczególne śmieci nie zalegają dłużej niż jeden dzień. Do tego wiadomo, że są
segregowane, bo segregowanie ich leży nie tyle w obowiązku, co w najlepszym
interesie dziadka. Zebrane przez niego butelki i puszki przekładają się na
konkretne kilka jiao do pensji. Jeszcze jedna rzecz warta jest uwagi.
Praktycznie nikt nie używa tu worków na śmieci. Ludzie oszczędzają i pakują
śmieci do siatek. A ponieważ od 2008 roku siatek nie dostaje się z automatu do
każdych zakupów, trzeba o nie albo ładnie poprosić, albo zapłacić, pakują swe
śmieci porządnie. Z bólem muszę skonkludować, że system „dziadek na rowerku”
sprawdza się lepiej niż system „kubeł i śmieciarka” na naszym podwórku w
Gdańsku. Podwórku, które byłoby wręcz piękne, gdyby nie to, że przez większość
czasu śmieci walają się po ziemi, a na moje prośby o zorganizowanie pojemników
do segregacji odpadów panie z administracji kręcą tylko głowami i mówią, że
jest za dużo wspólnot, za dużo firm, i generalnie nie da rady.
Koniec
dygresji. Dojeżdżamy do Victory Mall, puszczamy się spacerem na zachód wzdłuż
głównej ulicy, po dwudziestu minutach, wliczając w to zaglądanie do co
ciekawszych sklepów, dochodzimy do dzielnicy muzułmańskiej. Nie da się
przegapić. Nie tylko ze względu na, jak wszędzie absurdalnie wielki, gmach
Holiday Inn stojący na jej granicy. Wszystko wokół po prostu nagle się zmienia,
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, że się tak, z braku bardziej
kreatywnego porównania, wyrażę. Milkną sklepowe megafony. Architektura staje
się mniej wybujała, mniej przytłaczająca. Uspokaja się, przysiada jakby leniwie
na ziemi. Jednocześnie dachy rozkwitają bujnymi kopułami. Okna przestają skrzyć
się lustrzanymi szybami, wydłużają się i nabierają zgrabnych orientalnych
łuków. Przybywa zieleni. Tak zimnej zieleni drzew iglastych, jak i zieleni
szyldów i ścian budynków. W przysłowiowym cieniu starego meczetu, wokół przyjemnie
pachnących straganów z pieczywem i najróżniejszymi ciastkami krzątają się
mężczyźni w białych toczkach i kobiety w chustach. Nie trzeba wielkiego obycia,
by rozpoznać w nich przedstawicieli Hui, jednej z oklepanych pięćdziesięciu
sześciu chińskich mniejszości. Jest coś niesamowitego w ogorzałych, rumianych
twarzach, na swój sposób dostojnych. W lekko skośnych oczach, patrzących na
świat z wrodzonym rozsądkiem i filozoficznym spokojem. W szczerej, skromnej, pełnej
dystansu postawie. Coś, co sprawia, że Hui sprawiają wrażenie ludzi do głębi
uczciwych, dobrych. Najbardziej niesamowite jest to, że właściwie nie ma od
tego wrażenia wyjątków. Uczciwymi, dobrymi ludźmi wydają się wszyscy Hui,
jakich widziałem.
Nawet jednak
ten, co za nic ma intuicję, pierwsze wrażenia i inne gusła, którymi zajmuje się
psychologia poznawcza, tak czy inaczej musi do wniosku, że Hui to ludzie
porządni. Wystarczy, że wstąpi na obiad do jednej z prowadzonych przez nich restauracji.
Restauracje Hui to jakiś ewenement. Z jednej strony są to biznesy wybitnie
rodzinne. Kiedy do nich nie zajrzeć, wszyscy są na miejscu. Zobaczmy.
Dorastający
chłopcy zagniatają ciasto na makaron. Zagniecione ciasto kroją w długie paski,
którym następnie nadają sprężystości wielokrotnie rozciągając je i uderzając
ich pękami o blat stołu. Odgłos głośnego klapania na bieżąco przygotowywanego
makaronu o blat kuchenny towarzyszący posiłkowi jest bardzo charakterystyczny i
bardzo przyjemny. Efekt natomiast powyższych zabiegów przechodzi wszelkie
pojęcie. Lamian, bo tak się ów
makaron nazywa, podaje się najczęściej – choć opcji jest w bród – z aromatycznym
sosem pomidorowym pełnym drobno posiekanej baraniny, tofu, marchwi i papryki.
Smak jego jest jednak tak niezrównany, że śmiało można go jeść jedynie z
odrobiną tłuszczu i szczyptą kolendry. Do tego powinien być przechowywany w
Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sèvres jako wzorzec ‘al dente’.
Dziewczęta
przyjmują zamówienia. Po przekazaniu ich do kuchni, przynoszą do stolika czarki
i dzbanek herbaty. Herbata jest taka,
jak akurat się nawinie. W Hohhocie nawinęły się daktyle i jakieś czerwone owoce
wielkości rodzynek. Moc herbaty jest zależna od tego, ile razy dana porcja
herbaty, daktyli i czerwonych owoców była już zalewana. Temperatura jest
zależna od tego, ile ostygłej herbaty było w dzbanku zanim uzupełniono go
gorącą wodą. Jakby się jednak powyższe zmienne nie kształtowały o danej porze
danego dnia, herbata zawsze jest smaczna. I zawsze jest za darmo. I do woli.
Starsze kobiety
siekają warzywa lub nadziewają na patyczki kawałki mięsa. Lub, jeśli akurat nie
ma niczego do posiekania i ponadziewania, plotkują sobie. Lub siedzą po prostu
i kontemplują egzystencję. Wolno im, już się w życiu napracowały.
Starsi
mężczyźni pełnią funkcje gospodarzy, których oczy wszystkich członków rodziny
tuczą. Krzątają się, przechadzają, doglądają. Nie lenią się przy tym w żadnym
razie, jak trzeba przytaszczyć ogromny czajnik sprzed wejścia, są do tego
pierwsi. Podejrzewam, że mogą być również odpowiedzialni za organizowanie
dostaw potrzebnych do przygotowywania dań surowców.
Z jednej
strony więc, powtórzmy, biznes rodzinny. Z drugiej strony wszystkie restauracje
Hui są do siebie tak podobne, jakby działały na zasadach franczyzy, co jednak
ze względów technicznych trudno sobie wyobrazić. W każdym razie... Zielony
szyld, wspomniany już wiecznie bulgoczący na rozgrzanych kawałach jakiegoś
materiału opałowego czajnik z wodą przed wejściem, sala podzielona szybą na
część jadalną i część kuchenną, wreszcie menu ze zdjęciami dziesiątek dań na
ścianie, takie samo tu, jak w naszej ulubionej restauracji w Guangzhou, dwa
tysiące kilometrów stąd. Te same nazwy, te same zdjęcia. Aż się łezka w oku
kręci, ot przywiązanie do marki...
Dzielnica
muzułmańska, poza przepysznym jedzeniem, oferuje mnóstwo nieco szemranych opcji
alternatywnych dla absurdalnie drogich oryginalnych sklepów, o których pisałem
w poprzednim rozdziale. Trafiliśmy podczas tego pierwszego spaceru na cały
pasaż ze sklepikami wypełnionymi spodniami Levi’s, Lee, Burberry, Calvin Klein,
Hermès, kurtkami Camel Active, butami Jeep i Columbia, torbami skórzanymi .
Nawet parę rzeczy Jacka Wolfskina się zaplątało. Spodnie kosztują od 30 do 110
złotych, kurtki, buty i torby w okolicach 140 złotych. Trzeba jednak kupować
uważnie. Część rzeczy wygląda, jakby zostały uczciwie wyniesione z fabryki
tylnymi drzwiami, ewentualnie jakby spadły z ciężarówki. To samo, co w drogich
sklepach, czasem nawet mają autentycznie wyglądające etykietki z kosmicznymi
cenami w Hongkong dolarach. Sporo jest jednak mniej lub bardziej udanych
podrób. Najłatwiej rozpoznać je po niewielkich błędach w napisach na
naszywkach, wszywkach i metkach. Nie wiem, skąd to się bierze, ale jest to
jakaś chińska przypadłość, na którą zwróciliśmy uwagę już podczas pierwszego
pobytu w Państwie Środka. Często pomylone są podobne kształtem litery: „l” z „t”
i „i”, „a” z „o”, „E” z „B” i „F”, często brakuje spacji lub spacji jest za
dużo. Wygląda to trochę tak, jakby fałszywą metkę sporządzano na podstawie
zdjęcia w bardzo słabej rozdzielczości i nie zainwestowano przy tym w
zatrudnienie kogoś, kto cokolwiek klei po angielsku. Taka kurtka Jeep może więc
być całkiem niezłej jakości i na pierwszy rzut oka nie różnić się od oryginału,
ale stoi na niej „AMBRICAN LEGEND”. Nie żebym był wielkim wyznawcą markowych
produktów, ale to już trochę bieda. Lepszy chyba ciuch ewidentnie niemarkowy
niż nieudolnie markowy udający. Na własne potrzeby sformułowałem w każdym razie
teorię, która zakłada, że jeśli na metce z instrukcjami prania jest bezbłędny
napis po polsku, to wyrób można brać w ciemno. W zgodzie z ową teorią nabyłem
sobie kurtkę przeciwdeszczową Jack Wolfskin, 110 zeta, pewno przyda się za parę
miesięcy w Norwegii.
Mała anegdotka
przypomniała mi się w związku z powyższym. Za poprzedniej chińskiej przygody
trafiłem w ulubionym outlecie na gatki marki Cropp. Polskiej marki, z tego co
wiem. Metka z instrukcjami prania była bezbłędna, nie ulega wątpliwości, że
gatki były, jak to się mówi, oryginalne. Jedna rzecz się nie zgadzała: na metce
stało, że wyprodukowano je w Polsce. Ponieważ zapłaciłem za nie pięć zeta, jest
więcej niż pewne, że nie przyjechały one z Polski, tylko zostały wyprodukowane
na miejscu, w Chinach. Metka najzwyczajniej w świecie wciskała byczą kupę. Niewesoła
wiadomość dla idealistów, którzy próbują nie kupować produktów ‘made in
China’...
Z
uwagi na niezrównaną muzułmańską restaurację, pewno zostalibyśmy stałymi
bywalcami dzielnicy Hui, gdyby niedzielny spacer nie przyniósł nam odkrycia podobnego
skarbu prawie że na naszym własnym podwórku. Właściwie skarbu takiego samego,
restauracja prowadzona przez rodzinę Hui co do joty zgadza się z poczynionym
nieco wyżej generycznym opisem. Ma do tego bonus – dwie młode kelnerki, chyba
bliźniaczki dwujajowe. Ich perlisty śmiech po prostu zwala z nóg, śmieją się
głośno i pod byle pretekstem, śmieją się, jakby je ktoś łaskotał, śmieją się
tak wesoło, tak beztrosko, jakby nigdy w życiu nie spotkało je nic niemiłego.
Nic tylko nagrać komórką i ustawić sobie na budzik.
Jak to w resto
Hui, dziewczęta są na posterunku praktycznie zawsze, jak zresztą cała sympatyczna
rodzina. Najbardziej urzekające w tym familijnym biznesie jest to, że nikt nie
robi niczego na odwal, nikt się nigdzie nie spieszy, nie patrzy na zegarek,
licząc minuty do wyjścia. Tak jak dla mnie praca za granicą nie jest do końca
pracą, bo w pewnym sensie jestem na wakacjach, tak dla nich praca nie jest do
końca pracą, bo w pewnym sensie cały czas są w domu. To tutaj rozgrywa się ich
życie, i wygląda na to, że są z tego życia bardzo zadowoleni. Działa na nas ta
niesamowita atmosfera, przyciąga nas w nie mniejszym stopniu niż samo jedzenie.
Dość powiedzieć, że odkąd trafiliśmy do restauracyjki z zielonym szyldem po raz
pierwszy, jesteśmy w niej właściwie codziennie...
Powyższy
skarb, jak się okazało, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, czy może
wisienką na torcie. Tort przyjmuje formę długiej, szerokiej ulicy, miejscami
nieformalnie zamienionej w deptak, zdobnej licznymi sklepikami oraz straganikami
z nai cha i rozmaitymi przekąskami. Okazja do tortu jest taka, że w naszym najbliższym
sąsiedztwie znajdują się trzy uniwersytety: Inner Mongolian University, Inner
Mongolian Normal University i Inner Mongolian Agricultural University. To tu
studenci obu uczelni robią zakupy, stołują się, spędzają wieczory. Aura nie
pozwala na razie na eskalację studenckiej atmosfery na miarę olśniewającej Hamra,
dzielnicy uniwersyteckiej w Bejrucie, ale tak czy inaczej przyjemnie po prostu
tu być, nawet jeśli nie ma się niczego konkretnego do załatwienia.
Na koniec
uzupełnię jeszcze sprawozdanie dla entuzjastów nałogów rozpoczęte w poprzednim
rozdziale. Było o alkoholu, niech będzie i o papierosach. Jest tak sobie. Wybór
mniejszy niż w Indonezji, która też przecież szybko przestała zachwycać, jak tylko
się kreteki znudziły. Może inaczej, marek jest w bród, za ladą aż kolorowo, tylko
praktycznie wszystko miejscowe, jakieś takie ciężkie i zupełnie niesmaczne.
Najlżejsze i najznośniejsze papierosy, jakie znalazłem to Kenty o współczynnikach
4mg - 4mg - 0,4mg. A i tak smakują, jakby miały co najmniej dwa razy więcej.
Ujdą też cienkie mentole Esse, jedyne mentole, jakie wpadły mi tu pod
zapalniczkę oprócz zielonych Marlboro, które ktoś przywiózł Richardowi z Little
London z Filipin. Generalnie bardzo słabo jest z markami zachodnimi. Są niby
czerwone i złote Marlboro, ale nijak nie smakują jak Marlboro. Szkoda, bo w
Guangzhou było wszystko – od pełnego asortymentu Davidoffów przez importowane
cudeńka w rodzaju Pink Elephantów i Black Devilów, smaków więcej niż w dobrej
lodziarni, po zgrabne cygaretki w pudełeczkach, które aż żal było wyrzucać. A
tu taka posucha...
Cenowo jest w
miarę. Paczka czegoś w miarę do zaakceptowania kosztuje od 5 do 7,5 zł. Jedno,
co miłośników tytoniu w Hohhocie może naprawdę urzec to rekordy. Są jakieś
magiczne fajencje po 200 yuanów (100 złotych) za paczkę, paczka swoją drogą
jakoś wcale nie zwala z nóg, wygląda jak każda inna. Niestety nie było mi dane
spróbować i sam na pewno w nie nie zainwestuję, może jeszcze mi się poszczęści
i ktoś mnie poczęstuje, nie omieszkam podzielić się wrażeniami. Na drugim biegunie
mamy najtańsze peciszcza, jakie kiedykolwiek widziałem... Uwaga: 1,25 zł za
paczkę! Paczka niczego sobie, miękka, z rączymi mongolskimi konikami. Piszę
„widziałem”, a nie „paliłem”, bo zapalić nie miałem jeszcze odwagi. Chciałbym
jednak w miarę możliwości wrócić do Polski jakoś inaczej niż w trumnie. Ale bez
obawy, nabędę karton przed wyjazdem, każdy chętny posmakuje.
Klasyk na dziś:
Dla kogoś zamkniętego jak on w fortecy rzeczywistości pisanej te
burzliwe zebrania, które zaczynały się w księgarni o szóstej po południu, a
kończyły o świcie w burdelach, były objawieniem. Nigdy dotychczas nie przyszło
mu na myśl, że literatura jest najlepszą zabawką, jaką wymyślono, żeby drwić z
ludzi, tak jak to wykazał Alvaro pewnej pijackiej nocy.
Gabriel García Márquez, Sto lat samotności