Monday, January 18, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 36

Noc z czwartku, 14 stycznia na piątek, 15 stycznia 2010, północ

Ze swojego szumiącego deszczem aleppańskiego ogródka, którego mrok rozprasza – po wizycie elektryka (Annas czasem nas zadziwia) – naga ciepłożółta żarówka, wita Was Wasz skromny korespondent, inaugurując tym samym epistolograficznie ostatni rok pierwszej dekady XXI wieku.

W dzisiejszym liście kilka słów o naszej krótkiej podróży do Gdańska, czyli tam i z powrotem.

Po przeprowadzeniu serii naszpikowanych krzyżowymi pytaniami wywiadów z tubylcami, ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że z Aleppo na lotnisko w Damaszku najłatwiej dostać się autobusem. Możnaby pociągiem dojechać do stołecznego dworca, ale to wiązałoby się z kosmicznym kosztem taksówki stamtąd na lotnisko lub poszukiwaniem autobusu jak zwykle zbyt opasłymi walizkami obarczonym będąc. Możnaby samolotem, ale tu rozbilibyśmy się o taksówkę na lotnisko w Aleppo – diabli wiedzą, gdzie ono jest, poza tym opóźnienie lub odwołanie krajowego lotu byłoby tragiczne w skutkach. Znaleźliśmy więc biuro autobusowej kompanii przewozowej Sarraj i z wyprzedzeniem nabyliśmy bilety. Zamknęliśmy się tym samym w dwóch zaledwie przejazdach – z domu, telefoniczną taksówką (drogą, ale uczciwą, w miarę punktualną i przyjeżdżającą pod drzwi) na stację autobusową Ramosa i stamtąd prosto do głównego portu lotniczego kraju.

Pięciogodzinna podróż upłynęła nam całkiem przyjemnie. Jakiś jegomość z obsługi autobusu oczekiwał wprawdzie ode mnie bakshishu za równe poukładanie naszych walizek w komorze bagażowej (sam je tam wcześniej, z niemałym trudem i pod jego czujnym okiem, umieściłem), ale cóż… niedoczekanie jego. Ach, pewnej konsternacji doświadczyliśmy jeszcze w samym Damaszku (dwadzieścia parę kilometrów od położonego za miastem lotniska), kiedy wszyscy pasażerowie wysiedli, a mój towarzysz podróży z fotela obok oznajmił, że to ostatni przystanek. Na szczęście, jak już wspominałem, brak bladego pojęcia o komunikacji we własnym kraju to typowa tutaj przypadłość. Autobus po krótkiej przerwie ruszył i powiózł naszą trójkę we właściwym kierunku. Czwórkę właściwie. Był jeszcze jakiś Turek z kamerą, który pytał, czy lecimy do Petersburga i z sobie tylko znanych, mrocznych zapewne, pobudek filmował brzydkie ulice Damaszku.

Wybierając najpóźniejszy możliwy autobus, na lotnisku znaleźliśmy się i tak pięć godzin przed odlotem. Mieliśmy więc mnóstwo czasu, by wędrować od ławeczki do tablicy przylotów i odlotów i sprawdzać, czy nasz lot nie został odwołany w związku ze śnieżycami dręczącymi Europę. W którymś momencie wyświetlacz informował o trzech jedynie lotach, które nie zostały odwołane albo ich czas się nie zmienił. W tym o naszym. Mnóstwo czasu mieliśmy również na kontemplowanie lotniska, które tak jednoznacznie złe wrażenie wywarło na nas cztery miesiące wcześniej. Dziwna sprawa. W gruncie rzeczy nie jest takie znowu odrażające. Ot, lotnisko jak lotnisko. Restauracja jak restauracja, kantor jak kantor, toalety jak toalety. Kilkumetrowy portret prezydenta, jak wszędzie. Albo jacyś żartownisie wyremontowali je i wyczyścili dla draki w ciągu czterech miesięcy, albo po prostu my przyzwyczailiśmy się i zaakceptowaliśmy standardy nieakceptowalne…

Czesi mogliby nie zgodzić się z tą refleksją, ale odwieczne wpływy germańskie w pewnym stopniu na dobre im wyszły. Przylecieli idealnie na czas, nie mniej punktualnie wzbili się w przestworza, unosząc nas na pokładzie swojego samolotu. A kiedy tylko wznieśliśmy się na odpowiednią wysokość, zaserwowali nam kiełbaski i piwo. Twarz moją, na widok wieprzowiny i trunku, rozjaśnił szczery uśmiech. Pochopny. Parówki, jak napisano na przyjaznej muzułmanom nalepce, były drobiowe. Ach, ta wszechobecna kulturowa poprawność… Piwo, na szczęście i na pocieszenie, nie było bezalkoholowe.

Z Pragi bez chwili zwłoki polecieliśmy do Warszawy. Tam czekali już na nas mój tata i siostra. Niebiosa ich zesłały razem z samochodem, w Warszawie bowiem mieliśmy do załatwienia więcej, niż planowaliśmy. Tamar z sekretariatu poprosiła nas, byśmy ze swoimi dyplomami zgłosili się do Ambasady Syrii i uzyskali ich stempelkowe potwierdzenie. Potrzebne do dokumentacji pozwolenia na pracę. Tam tez się udaliśmy. Sympatyczny pan wyjaśnił nam, że owszem, przybije stempelki (6 euro za sztukę), ale najpierw musimy się udać do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i uzyskać tamtejsze stempelki. Pojechaliśmy. Mniej sympatyczny pan wyjaśnił nam, że owszem, przybije stempelki, ale tylko na moim suplemencie i tłumaczeniu dyplomu Renaty. Z samymi dyplomami musimy się udać do Ministerstwa Nauki, podbić, wrócić, podbić, wrócić do ambasady. A po drodze jeszcze do Ministerstwa Dziwnych Kroków. Daliśmy sobie spokój i poprosiliśmy, żeby zrobił, co może zrobić. Nic prostszego. Trzeba tylko wypełnić wniosek i uiścić opłatę w wysokości pięćdziesięciu dwóch złotych w kasie. Aż dziw bierze, że kasa jest w tym samym budynku. Pytam, zanim opuściliśmy jego przytulny gabinet, urządzony za nasze podatki, czy mogę zapłacić kartą. Z emigracji wszak wracam, w portfelu mam dwadzieścia złotych. Oczywiście, że nie. A w dolarach lub euro? – indaguję. Oczywiście, że nie, a jakby pan poszedł do urzędu w Syrii i chciał płacić złotówkami? Wiedziałem już, że nic nie osiągnę, ale postanowiłem oświecić ważnego i poważnego urzędnika państwowego z własnym gabinetem, informując go, że jego analogia jest do bani, bo nie chcę płacić w Polsce funtami syryjskimi, tylko międzynarodową walutą, unijną nawet, na którą w Syrii nikt nie narzeka. Cóż, zgodnie z przewidywaniami poległem w starciu z patriotyczną polską biurokracją. Kosztowało nas to marsz w deszczu ze śniegiem do samochodu i zapożyczenie się u taty. Dokumenty zostały jednak opatrzone pieczęciami i szacownymi sygnaturkami żądanymi przez syryjską ambasadę. Gdyby jeszcze całe to legalizowanie dokumentów miało jakiś sens, gdyby ktoś uprawniony (najprościej – ktoś z polskiego konsulatu w Aleppo, ale niech będzie i ten buc z MSZu) chociaż zadzwonił do UG i spytał, czy faktycznie mają tam takich delikwentów jak Michał i Renata w kartotece. Prosta i dość pewna weryfikacja. Ale nie – pieniążki, pieczątki, podpisiki, pieniążki, pieczątki, podpisiki. Fuck the system.

Do Gdańska dotarliśmy 23 grudnia około ósmej wieczorem. Dwie godziny później, najedzeni i odświeżeni po trzydziestu godzinach podróży, z workiem syryjskich podarków na plecach, rozpoczęliśmy krótką serię niezapowiedzianych wizyt świątecznych. Bilety lotnicze zakupiliśmy już we wrześniu, ale przyjazd trzymaliśmy w ścisłej tajemnicy przed wszystkimi z wyjątkiem rodziny. I rodziców chcieliśmy z początku zaskoczyć, uznaliśmy jednak, że pojawienie się nagle na kolacji wigilijnej i oznajmienie, że wprowadzamy się do nich na dwa tygodnie, byłoby swego rodzaju nietaktem. Nasi przyjaciele w każdym razie mieli niczego się nie spodziewać. I jakkolwiek długie kobiece języki, od tego należącego do mojej żony poczynając, nie wytrzymały za zębami i nie wszystkich udało się zadziwić w pełni, ogólnie rzecz biorąc niespodziankowe odwiedziny uznać można chyba za udane.

Pozwolę sobie nie rozpisywać się w tym miejscu na temat naszych spędzonych w rodzinnym gronie Świąt. Zgodnie ze sloganem, były zdrowe, wesołe i spokojne. Ani przez moment nie żałowaliśmy, że postanowiliśmy przyjechać.

Jedną wszak refleksją musze się podzielić. Życie, jak uczy reklama lodów magnum, to sztuka wyboru. Mnie dwukrotnie już przyszło decydować, czy na prawie rok ruszać w świat w poszukiwaniu przygód, czy zostać tam, gdzie serce moje, czyli z przyjaciółmi. Rozwiązania pośrednie nie wchodzą niestety w grę. Kontrakt podpisuje się na rok, albo wcale. Beztroskie wakacyjne podróżowanie natomiast jest na polskiej pensji niełatwe, o ile w ogóle możliwe. Trudna więc rada. Decyzja o wyjeździe nieuchronnie obarczona jest ryzykiem. Po powrocie nic może nie być takie same. To przeświadczenie jest zawsze we mnie, kiedy nie jestem z Wami, Przyjaciele. Każda podróż bez Was ma słodko-gorzki smak. Nostalgia i lęk są pierwszymi rzeczami, które pakuję do walizki. Tym bardziej więc cenię to, że mieliście tyle chęci i czasu na nasze spotkania. Dziękuję, niezawodni Druhowie, za podtrzymanie we mnie wiary w to, że prawdziwa przyjaźń nic sobie nie robi z długiej nawet rozłąki.

Wszystko co dobre, jak głosi stare porzekadło, szybko się kończy (ale mi dziś tandetne mądrości ludowe do głowy przychodzą). Zaiste, ani się obejrzeliśmy, a nadszedł czas, by znów się pożegnać i na pół roku rozstać z tym wszystkim, czego przez dwa tygodnie z takim zachłannym entuzjazmem doświadczaliśmy w Gdańsku. Chłodnym rankiem, 7 stycznia nowego już roku, wyruszyliśmy do Warszawy – samochodem, dzięki niezachwianej uprzejmości taty. Może z powodu zimna, może przez jakąś dziwną reisefieber albo inny weltschmerz, czułem się w każdym razie nietęgo. Nawet posiłek w złototarasowym Burger Kingu, w którego progi tradycyjnie zawitaliśmy, nie smakował mi tak, jak powinien. Na nogi postawił mnie dopiero kieliszek likieru gruszkowego zaoferowany mi przez dziadka Renaty, którego przy okazji bytności w stolicy udało nam się odwiedzić.

W Damaszku wylądowaliśmy, planowo, około trzeciej nad ranem czasu miejscowego. Planowo również tu właśnie zaczął się najtrudniejszy etap naszej wiodącej do Aleppo trasy. Tym razem stanowczo odrzuciliśmy kuszącą, acz zawstydzającą opcję wzięcia taksówki na miejsce. Musieliśmy też zrezygnować z całkiem sensownej i niedrogiej możliwości polecenia samolotem. Do biura Syrian Air wprawdzie tym razem trafiliśmy – faktycznie jest na lotnisku, trzeba tylko dobrze poszukać – ale na najbliższy lot musielibyśmy czekać około dziewięciu godzin. Zdecydowaliśmy więc, że jedziemy do Damaszku i tam myślimy dalej.

Przez jakiś czas wszystko szło gładko. Wyszliśmy z budynku, przebiliśmy się przez tłumek krwiożerczych taksówkarzy, znaleźliśmy budkę z biletami autobusowymi, zawiedliśmy siedzącego w niej pana, który zamiast sprzedać nam bilety autobusowe, chciał nas namówić na wyjątkowo tanią taksówkę do Halab, zajęliśmy jedyne wolne miejsce w autobusie (po chwili zorganizowano jakoś jeszcze jedno dla mnie) i ruszyliśmy.

Schody zaczęły się po jakichś dwudziestu minutach w centrum Damaszku. Już kierując się do wyjścia z autobusu z niejakim niepokojem patrzyliśmy na kłębiący się w dole rozkrzyczany tłum taryfiarzy. Wzięliśmy po głębokim wdechu i zeszliśmy po wąskich schodkach. Wyglądam chyba na szefa naszej trójki, bo do mnie to dopadł momentalnie jakiś mężczyzna. ‘Taxi, taxi, taxi’ – zabrzmiało jak seria z karabinu. Nawet nie wdawałem się w rozmowę. Jegomość poczytał to najwidoczniej za oznakę zainteresowania, ba – zgody na propozycję. Dzięki temu, paradoksalnie, mogliśmy względnie spokojnie odebrać swój bagaż – taksówkarz mężnie odpierał ataki swoich kolegów po fachu, informując ich, że jesteśmy jego klientami. Bez pośpiechu zebraliśmy siebie i wszystkie walizki w możliwie ustronnym miejscu, po czym wzięliśmy się do zbierania myśli. Nasz kierowca nie odstępował nas na krok, raz po raz powtarzając ‘taxi, taxi’. W którymś momencie, zdając sobie zapewne powoli sprawę z nieskuteczności swoich umizgów, rzucił genialnie ‘taximeter’. Hmm, to inna rozmowa. Możliwie najflegmatyczniej, chcąc okazać brak pośpiechu i zainteresowania sprawami doczesnymi, zapytałem, czy ‘Pullman Karajat – taxi meter?’. Pullman Bus Station, czyli Pullman Karajat, to stacja autobusowa, z której można złapać transport do Aleppo. Pokiwał głową. Zapakowaliśmy walizki do bagażnika, wsiedliśmy i ruszyli.

Kiedy odjechaliśmy kawałek, taksówkarz poinformował nas niewinnie, że może nas zawieźć do Aleppo. Bardzo niebardzo, chcemy na karajat. Ale jest nieczynne, otwierają dopiero rano. Jasne, wierzymy, jedź na karajat. ‘Ok, 500 lyra’. ‘You said taximeter! ‘. ‘Yes, taximeter, 500 lyra’. Wtedy do rozmowy wtrąciła się cicha dotąd Renata. Kobiecy krzyk – to coś, do czego tutejsi mężczyźni nie są chyba przyzwyczajeni. Dlatego też działa. I to jak działa – onieśmiela, dezorientuje, rozbraja... Zatrzymaliśmy się, prawie że z piskiem opon, wyładowaliśmy bagaże i pożegnaliśmy się ozięble. Sam się prosił. Chociaż może w przyszłości powinienem miłosiernie ostrzegać…

Zatrzymaliśmy się na jakichś schodach. Zapaliłem papierosa i zaczęliśmy rozważać nasze położenie. Mieliśmy dwie opcje. Złapać inną taksówkę i liczyć na to, że nie trzeba będzie znowu bezsensownie przerzucać ciężkawych walizek w tę i we w tę, lub przenocować w mieście i rano na spokojnie znaleźć dogodny transport. Ustaliliśmy, że słowa ‘taxi’ mamy na dzisiejszą noc dość (kiedy dochodziliśmy do tego wniosku, jakiś taryfiarz stał kilka metrów od nas i uparcie oferował swoje usługi). Postanowiliśmy przespacerować się do hotelu, w którym zatrzymaliśmy się podczas ostatniego pobytu w Damaszku i pojechać do Aleppo jutro.

Ruszyliśmy w jego stronę (ach, ten niezawodny zmysł orientacji mojej żony) w towarzystwie taksówkarza, który jechał za nami jeszcze przez dobre kilka minut, nachalnie oferując podwózkę. Kto wie, może jednak byśmy się złamali. Ale prawdopodobnie za zawiezienie nas do hotelu kierowca otrzymałby od owego prowizję, która zostałaby oczywiście doliczona do naszego rachunku. Szliśmy więc dzielnie, ja ciągnąc dwie walizki, Renata i Oliver po jednej. Oliver, skoro już przy nim jesteśmy, radził sobie znacznie lepiej niż jego mama. Była czwarta w nocy, od dwudziestu godzin byliśmy w drodze, a on ze stoickim spokojem znosił taksówkowy galimatias i wyczerpujący marsz z walizką. Więcej, był w świetnym humorze. Idąc, żartowaliśmy sobie z całej sytuacji, zmieniając ją w dobrą zabawę. Twardziel z niego i wymarzony kompan, nie sposób zaprzeczyć.

Hotel Al Rabie zamknięty był na głucho. Wielokrotnym dzwonieniem nie zdołaliśmy nikogo dobudzić. Na szczęście recepcjonista położonego przy tej samej cichej uliczce Al Haramein miał lżejszy sen. Popatrzył na nas półprzytomnym wzrokiem i zaprosił do środka. Był chyba zbyt zaspany, by wykorzystać sytuację i zaproponować zdesperowanym nieco podróżnym specjalną cenę. A może to po prostu uczciwy hotel? Lonely Planet poleca go w każdym razie, ze swej strony do rekomendacji tej jak najbardziej się przyłączam. Po niewygodnych schodach wnieśliśmy walizki na trzecie piętro starego damaszkańskiego domu, umyliśmy się minimalistycznie i poszliśmy spać.

Leniwie jedząc śniadanie nie przypuszczaliśmy nawet, jaką to informację zaserwuje nam za chwilę recepcjonista. Kiedy wszystkie oliwki zniknęły z metalowych tacek, zapytaliśmy go, o której możemy złapać pociąg do Halab. Nie był pewien, więc zadzwonił gdzieś, po czym oświadczył, że pociąg odjeżdża w południe, za jakieś dwadzieścia pięć minut. Następny – o północy. No pięknie. Że też nie spytaliśmy wcześniej. Ale szansa była, szkoda było nie spróbować i skazać się tym samym na mniej komfortową podróż autobusem. Pobiegliśmy na górę, spakowaliśmy się, znieśliśmy bagaże na dół, zapłaciliśmy za nocleg i wybiegliśmy z hotelu.

Taksówkę złapaliśmy błyskawicznie. Pytam, ile kosztuje kurs na dworzec. Kierowca wskazuje na taksometr. Skąd ja to znam. Ale cóż począć, zostało może dwadzieścia minut. Załadowaliśmy bagaże oraz siebie do auta i ruszyliśmy. Taksometr faktycznie działał. Niebywałe – pierwszy raz spotykaliśmy się z tym w stolicy. Kwadrans później, wręczywszy taksówkarzowi zapłatę powiększoną o sowity napiwek (uczciwość popłaca), wysiedliśmy koło dworca i wbiegliśmy do budynku.

Dziwne. W hallu zupełnie pusto. Czyżby wszyscy już siedzieli w pociągu? Nie, po prostu – jak dowiedzieliśmy się w kasie – naszego recepcjonistę ktoś wprowadził w błąd. Najbliższy pociąg za trzy godziny. Do tego to stary skład. Ten nowszy i bardziej luksusowy odjeżdża dopiero pół do piątej. Czyli mogliśmy śmiało odpocząć po śniadaniu, wziąć prysznic i przejść po mieście. Teraz nie było już warto wracać do centrum. Nic to, umyłem się w brudnej dworcowej łazience i zabrałem się za pierwszą gazetę ze sterty Polityk, Przekrojów i Newsweeków, które wieźliśmy z Polski.

Stary pociąg nie był taki zły. Nie dość, że jeszcze tańszy niż zwykle (sześciogodzinna podróż kosztowała całą nasza trójkę jakieś dwadzieścia złotych), to jeszcze niesamowicie wygodny. Wielkie miękkie fotele, przypominające kominkowe, rozkładały się prawie do pozycji leżącej, pozostawiając mnóstwo miejsca na nogi.

Wszystko, z toaletami na czele, było brudnawe, to fakt, ale nie bardziej chyba niż w naszych pośpiechach. Zresztą byliśmy już na ostatniej prostej. Jeszcze tylko powitalny aleppański falafel koło dworca i swojska taksówka do Shahba Adime. Około pół do dziesiątej na powrót znaleźliśmy się w naszym – tymczasowym bo tymczasowym, ale jednak – domu.

4 comments:

  1. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
  2. 1 - List do Father Christmasa w Rovaniemi. Miejmy nadzieje, ze w ogole wydostal sie z Aleppo (list, nie Father Christmas, choc licze na to, ze i jemu sie udalo).

    2 - Nasz kolezka Jim w jednym z bardziej kicznych strojow Sami-Wiecie-Kogo, jakie widzialem. Obok jego asystentka Lina.

    3,4 - Lotnisko w Damaszku.

    5 - Polska zima.

    6 - Panstwo Laowai z jednym ze swoich ulubionych czytelnikow i cudownym przyjacielem.

    7 - Wasz Skromny Narrator ze swoja siostra, w sylwestrowo-mechaniczno-pomaranczowym nastroju.

    8 - W drodze powrotnej do Warszawy. Ladna ta Polska bywa wlasciwie.

    9 - Damaszkanskie sniadanie.

    10 - Dworzec w Damszku wiosenna pora.

    11 - Komfort i przystepna cena. Wybierz Koleje Syryjskie.

    ReplyDelete
  3. Olaboga, jestem w internetach! O_O

    Jestem bardzo ciekaw - jesteście już w stanie odcyfrować podpis pod El Presidente? To nazwisko, tytuł, sprawowany urząd, czy określenie jakiegoś jego boskiego przymiotu lub cnoty?

    Napis "Mosque Men" też mnie nieco intryguje - czy znaczy on wejście do lotniskowej świątyni, czy też może wskazuje drogę pewnej kategorii społecznej?

    Fotele w pociągu rzeczywiście sprawiają wrażenie o wiele pyszniejszych od naszych. Miło też widzieć, że geometryczno-artystyczne wzory obić siedzeń naszej komunikacji nie odbiegają zbytnio od ogólnoświatowych standardów. :P

    ReplyDelete
  4. Przeliterowac - pewnie daloby sie zrobic. Przetlumaczyc - niekoniecznie. Stawiam na wychwalanie cnot wszelakich.

    Obicia foteli - he he, celny wniosek. Mozemy byc dumni z naszych kolei... 'Z tradycja w nowoczesnosc', jak to sie mowi.

    ReplyDelete