Święta, święta. Zbliżają się wielkimi krokami. W szkole pojawiły się choinki, sztuczne, ma się rozumieć, ale jednak. Rodzice jednego z uczniów klasy czwartej zafundowali nam udekorowane i świecące drzewko do klasy.
Przed kolejnym spotkaniem szacownego English Language Comitee, do którego mam zaszczyt należeć, prezes James Rose zwany Jimem poprosił mnie o przygotowanie eggnoga, świątecznego napoju z mleka, żółtek i cukru. Nie wydaje mi się, żebym, nie spróbowawszy nigdy tego przysmaku, był odpowiednią do zajęcia się
Dzisiejszego wieczora jednak butelką kopenhaskiego (czy też HOPEnhaskiego, jak się teraz ekologicznie mówi) Tuborga – ważonego w pobliskiej Turcji – świętuję nie narodziny Pana Jezusa, lecz otrzymanie kolejnej pensji. Łatwiej ponoć palmirskiemu wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa Niebieskiego, czy jakoś tak, trudno jednak ukryć, że z otrzymaniem listopadowego przydziału Franklinów, poczułem się wreszcie naprawdę świątecznie.
Łatwo nie było. Niby do tej pory Mazen płacił nam regularnie, spóźnił się jedynie dwa dni z pierwszą wypłatą, ale miesiąc w miesiąc piętnasty dzień jest dla wszystkich dniem niepewności i oczekiwania na swego rodzaju cud. Właściwie nie dla wszystkich – lokalni nauczyciele przywykli już, i na swoje nieszczęście zaakceptowali, zdecydowanie nieakceptowalne w naszej kulturze opóźnienia. Kiedy przed podpisaniem kontraktu korespondowaliśmy z jednym z nauczycieli NSA, o Syrii i szkole wypowiadał się bardzo dobrze, ale zaznaczył, że z terminowością pensji bywa źle. Do tego jeszcze dramatyczne plotki rozgłaszane przez Kelly, mimo że nikt im z zasady nie dowierza, wprowadzają nas w nastrój, który każe nam z nabożnym lękiem pukać do drzwi księgowej, Bushry (czy też bushry, szczerze mówiąc nie wiem, czy ‘Bushra’ to jej imię czy zawód), by sprawdzić, czy możemy już otrzymać, co od dwóch tygodni do nas należy.
Wczoraj, piętnastego grudnia, spotkał nas zawód. Nie ma dolarów. W banku nie było. Bukra (jutro). Swoją drogą, cóż za zbieżność – ‘Bushra’, księgowa i ‘bukra’ – sławne arabskie ‘jutro’, czyli nigdy, zostawiające chyba daleko w tyle hiszpańskie ‘mañana’. No nic. Renata trochę się już, brzydko mówiąc, podkurwiła, ale niech będzie jutro. Czyli dziś. Ranek – uderzam do księgowej. Zamknięte. Pierwsza przerwa – zamknięte. Jak trwoga, to do Boga – zaglądam do biura Mazena. Rozmawia z jakimś gościem, ale w końcu to sprawa najwyższej wagi, więc wchodzę i czekam grzecznie nieopodal biurka. Siedzi sobie półtora metra ode mnie i udaje, że mnie nie widzi (udawanie, że się nie widzi – to umiejętność, którą tubylcy opanowali do perfekcji). W końcu nie ma już wyboru, zagajam więc, że, jak z amerykańskim akcentem mówi Jim (wspominałem chyba, że jego dziadkowstwo było z Polski, babka chyba nawet z Gdańska): ‘daj mi piniendzy’. On na to, że Bushra. Ja na to, że Bushry nie ma. Za pół godziny. Ok, niech będzie i za godzinę, byle dzisiaj, bo Renata się wścieknie. W międzyczasie moja żona, wojownicza księżniczka, razem z Georgianne odwiedza dyrektora. Ten znowu z kimś rozmawia i zaprasza za godzinę. Niczym bumerangi, wracamy znów. Mazen oświadcza, że niestety Bushra jest bardzo chora. Jasne, jakby Bushra miała tu jakieś znaczenie, wiadomo, kto przywozi torby pełne banknotów a kto je tylko rozdaje. Jak nam zależy na czasie, mamy przyjechać do biura Mazena w Al Aziziah dziś wieczorem lub bukra rano.
Cóż począć. Ewentualnie się popłakać, co uczyniła Renata, a o czym szybko mi doniesiono (raz – plotki szybko się tu rozchodzą, dwa – obcujemy w Syrii z kolejną, po chińskiej, kulturą, która zakłada, że jak ktoś płacze, to dzieje się naprawdę cos poważnego). Żeby chociaż wczoraj, w dniu wypłaty, przyszedł do nas, wyjaśnił, przeprosił… To w końcu tylko jeden dzień opóźnienia i wycieczka do Aziziah, nie byłoby problemu. Ale szukanie go po szkole z upokarzającym nieco poczuciem zawracania mu głowy jest zdecydowanie deprymujące. Niezwłocznie poinformowaliśmy Jima o tym, jak się sprawy mają. Jim potrafi znieść wiele, na przykład mieszkanie w apartamencie, z którego my pierwszego dnia pobytu w Aleppo postanowiliśmy się wyprowadzić. Ale bardzo nie lubi, kiedy ktoś mu miesza przy pensji. Wkurzył się więc i poszedł do Mazena. Załatwił to, co i my, wizytę w biurze. A że Polakiem jest tylko z babki i dziadka – czyli nie wychował się w wałęsowskiej Polsce strajkującej – szybko ochłonął i orzekł, że pada, jest zimno i jednak poczeka do niedzieli. My natomiast zgromadziliśmy wokół siebie gromadkę sprawiedliwych, z którymi postanowiliśmy odwiedzić niemiłościwie nam panującego dyrektora.
Nie wierzyłem, mówiąc szczerze, że dziś dostaniemy pieniądze. Jared, który jest tu znacznie dłużej, niż my, powiedział, że Mazen nigdy nie pojawia się w biurze, kiedy umawia się tam z nauczycielami. Warto natomiast z zaskoczenia najść go w domu. Kelly twierdzi, z całkiem poważną miną, że nasz szef ma w zwyczaju umykać przed nią korzystając z okna lub tajnego przejścia.
Wróciwszy do domu rozważyliśmy jeszcze, Renata prezentując punkt widzenia gniewny, ja – zdystansowany, wszystkie możliwe scenariusze rozwoju sytuacji, po czym, wycieńczeni nieco całym zamieszaniem, ucięliśm
Fajnie, że budżet kolejnego miesiąca zamknięty został przed Świętami a Renata nie siedzi za morderstwo. Gdyby jednak pewnego dnia tytuł bloga zmienił się niespodzianie na ‘Państwo Laowai jada do Ekwadoru’ albo ‘Państwo Laowai jadą do Kirgistanu’ , nie bądźcie zdziwieni.
A, gwoli wyjaśnienia nietypowej dla środy pory pisania – jutro mamy wolne. Muzułmanie świętują nastanie nowego, 1431 roku kalendarza Hijri. Było z tym trochę zamieszania, suspens i niepewność towarzyszyły nam właściwie do wczoraj. O czwartku jako dniu wolnym mówiło się od dawna, ale wciąż słyszeliśmy przy tym, że jeszcze nic nie wiadomo. ‘Jak to nie wiadomo?’ – drążyłem. Przecież kalendarz lunarny, mimo, że dość tajemniczy, opiera się na klarownych obliczeniach. Wielkanoc też bierze się z księżyca, a datę jej znamy rokrocznie – w naszym relatywnie uporządkowanym świecie – z rozsądnym wyprzedzeniem. Dlaczego więc ministerstwo islamu nie zgugluje nowego roku hijra i nie opublikuje daty pierwszego dnia? Otóż nie jest to takie proste. Okazuje się, że nie chodzi tu o matematykę, lecz optykę. Podobno jakiś gość, pewnie w Arabii Saudyjskiej, musi ze swojej wieży dostrzec księżyc. Gdy noc jest pochmurna – albo typ niedowidzi – nowy rok się opóźnia. Cóż, co kraj, to obyczaj…
Właściwie, wypada chyba wyjaśnić też wreszcie przewijające się przez ostatnie trzy notki nawiązania do Amazing Race, amerykańskiego reality show. Zabawa polega na tym, że ileś tam par wyrusza w podzieloną na etapy podróż dookoła świata. Każdy etap obfituje w zadania związane z danym krajem i jego specyfiką. Większość etapów kończy się eliminacją ostatniej drużyny, jest więc zdrowa i niezdrowa rywalizacja, są emocje, są sympatie i antypatie. Wszystko to więc niezmiernie interesujące, ale nie w tym rzecz. Najbardziej urzekający jest sposób, w jaki twórcy programu oraz jego uczestnicy, w sposób mniej lub bardziej (raczej mniej) świadomy obnażają amerykańską ignorancję, czy też po prostu głupotę. Innymi słowy, z powodzeniem udowadniają przewidywania dziadka Freuda, ktory stwierdził: 'America is the most grandiose experiment the world has seen, but, I am afraid, it is not going to be a success'. I jak zwykle się nie pomylił, o czym poniżej...
Jakiś czas temu kilka najlepszych par ścigało się w Egipcie. Jedno z zadań polegało na znalezieniu skarabeusza na ogrodzonym taśmami kwadratowym kawałku pustyni. Obszar poszukiwań był spory, ze dwadzieścia pięć metrów kwadratowych dla każdej drużyny. Ale nie to okazało się być problemem dla Amerykanów. ‘What the hell is scarab?’ – każda chyba kolejna drużyna przybiegająca na miejsce tak reagowała na instrukcje… Któremuś z uczestników udało się znaleźć kamień. ‘Is it a scarab?’. ‘No, it’s a rock.’ – odparowała nie-aż-tak-głupia partnerka… Bardzo cieszyłem na kolejne egipskie zadanie – gospodarz programu, ichniejszy Krzysztof Ibisz przebrany za podróżnika, oświadczył, że teraz uczestnicy będą się musieli dostać do Luxoru. Jakieś pięćset kilometrów – dystans idealny, by pozwolić drużynom na wykazanie się. Lepiej wynająć samochód, pojechać pociągiem, czy może autobusem? Żeby było zabawniej, można było zamrozić budżet uczestników. Co wtedy? Autostop? Zabranie się z sympatyczną karawaną? A może znalezienie w jakiejś stodole dwupłatowca z pierwszej wojny światowej i namówienie właściciela na przejażdżkę? By się działo się. Ale nie, jeszcze ktoś by zasłabł od upału i nadmiaru słońca i trzeba by było przerwać zdjęcia. Zadanie więc polegało na dostaniu się taksówką na lotnisko krajowe i złapanie samolotu do Luxoru... Rozczarowałem się ogromnie.
Lepiej było w Kenii. Zadanie pierwsze – nabyć bilety autobusowe gdzieś tam. Drużyna Afroamerykanów łatwo dogadała się z tubylcami i w wesołym, choć nieco przerażającym, towarzystwie pojechała za pięć dolców. Następni nauczyli się, że dyskryminacja rasowa działa w obie strony – za bilety zapłacili 200 dolarów… Cóż, wyścig to wyścig, pieniądze schodzą na plan dalszy, w perspektywie miliona dolarów nagrody za pierwsze miejsce można na chwilę zapomnieć o zasadach (duża nagroda – mały dysonans poznawczy). Nic jednak nie tłumaczy ciemnoskórego Chipa i jego żony, którzy, zaproszeni w którymś momencie do chaty tubylców na bezinteresowny owocowy poczęstunek, wręczyli im plik banknotów. Zaczęło się wieki temu od paciorków, teraz płaci się 200 dolarów za przejazd autobusem. Czy pieniądze są jedynym znanym światu zachodniemu sposobem wyrażania sympatii i wdzięczności?
Wyścig ma się już ku końcowi. Zostały trzy pary, a przed nimi ostatni etap, znów na amerykańskiej ziemi. Najeżoną pułapkami trasą będą musiały dotrzeć do Dallas w Teksasie. Będę chyba kibicować Colinowi i jego dziewczynie. Colin to straszny sukinsyn, ale ujął mnie przyznając, po tym, jak stracił prawie godzinę pływając na Filipinach od wyspy do wyspy i szukając tej oznaczonej flagą państwową, że jest amerykańskim ignorantem.
Groźna jednak będzie para chrześcijan, której kibicuje Bóg. W którymś momencie, w Azji południowo-wschodniej, musieli znaleźć wiadomość zagrzebaną w błocie. Innym drużynom szło szybko – przybiegali, znajdywali, odbiegali. Chrześcijanie brodzili, nurzali się i taplali, a znaleźć nie mogli. Wpadli w końcu na genialny pomysł – zaczęli się modlić. Znaleźli w ciągu kilku sekund, nie odwracając się nawet i nie patrząc w niebo rzucili ‘thank you God’ i już byli w drodze. I ścigaj się z takimi…
Jeszcze na temat Afryki. Ksywka Jima to Jimbazzah, gdzie ‘bazzah’, jak chętnie wyjaśnia nasz znajomy Jankes, w suahili znaczy mniej więcej ‘don’t kill this white guy’. Uczestnicy Amazing Race, nawet ci czarni, zdecydowanie nie byli bazzah. Stąd majaczące gdzieś na czasohoryzoncie wyzwanie mojego prywatnego Amazing Race. Pojechać do Afryki. Nie zapłacić dwustu dolców za autobus i nie dać się przy tym zabić. Zostać bazzah.