Niełatwo być wiewiórką w Laosie, czyli co się stało z zapasami beerlao •
słoniowa extravaganza – o laotiańskim poczuciu humoru • Nighthawks • Amazing
Race: Laos/Thailand, czyli czy zdołamy wyprzedzić pociąg? • sen o nowoczesności
• o kupczeniu relikwiami • czy autor Wam zdziczał
Villa Merry 1, Luang Prabang, Laos, poniedziałek,
30 grudnia 2013, dwadzieścia po jedenastej
Ostatni wieczór w
cichym, sennym, a może raczej pogrążonym w medytacji, miasteczku Luang Prabang,
otoczonej górami i dżunglą dawnej laotiańskiej stolicy. Ostatnie butelki beer
Lao na drewnianej hotelowej galeryjce, w towarzystwie drewnianego kota-
popielniczki. Jest coś niezaprzeczalnie uroczego w drewnianych budynkach i
drewnianych meblach. Jest coś niezaprzeczalnie uroczego w architekturze, która
czerpie z dostępnych na miejscu surowców i sprawdzonych przez wieki rozwiązań. Mamy
w Edynburgu w bród kamienia, dolerytu bodajże, zbudujemy zamek z kamienia. Mamy
na Pomorzu glinę, zbudujemy kamienicę z cegły. A nie cholernych pustaków ytong.
W ten sposób myślenia wpisuje się nie tylko mój hotelik, ale całe Luang
Prabang. Miasteczko zachwycające architektoniczną spójnością i prostym,
skromnym, bezpretensjonalnym wdziękiem. Wiadomo, jak przyjdzie wilk i dmuchnie,
moze być różnie, ale przynajmniej wygląda to dobrze.
Ostatnie beerlao. A
może i nie ostatnie, bo mój mały zapas piwa laotiańskiego monopolisty – beerlao
to praktycznie jdyne piwo dostępne w Loastańskiej Republice
Ludowo-Demokratycznej – umieściłem w lodówce, w sekretnej hotelowej piwniczce
na tyłach budynku, którą pokazała mi miła gospodyni. Sprytnie, ha, myślałem
sobie, zimne beerlao na wieczór bez wychodzenia do sklepu. Jakież było moje
zdziwienie, jakaż rozpacz ogarnęła mnie, kiedy stanąwszy przed chwilą przed drzwiami,
drewnianymi rzecz jasna, spotrzegłem na nich kłódkę. Nie omieszkałem oczywiście
potrząsnąć nią lekko – i bez wiary, niczym może-jeszcze-wcale-nie-pustą paczką
papierosów. Niestety, cud się nie zadział, zamknięte. Szczęśliwie pobliski
sklepik był jeszcze czynny, a w czynnym sklepiku beerlao po 10 000 kipów
zabranąć nie mogło. Zostałem tak czy owak z zapasem beerlao w piwniczce i
brakiem koncepcji na zutylizowanie go jutro. Dzień chcemy wykorzystać na
eksplorowanie najbardziej zakurzonych zakamarków miasta, prawdopodobnie na
rowerach, piwo w przerwie byłoby na miejscu, gdyby było upalnie, ale w porze „zimowej”
– jakoś bez sensu. Wieczorem meldujemy się na pokładzie autokaru kuszetkowego
do Vientiane. Pić przed autobusem i skazać się na korzystanie z autokarowej
toalety – jeszcze bardziej bez sensu. Trudna rada.
Trudna też rada, że
Sylwestra spędzimy w tym roku w autokarze. Autokarze zarzucającym na każdym z
setek ostrych zakrętów. W planie rzyganie bez picia, tego jeszcze nie było. Jakaś
kumulacja bezsensowności... W ten sposób jednak, jeśli uda nam się w noworoczny
poranek złapać w Vientiane autobus do Nong Khai lub Udon Thai w Tajlandii, a po
południu pociąg lub autobus do Bangkoku, będziemy w stolicy drugiego stycznia
rano i będziemy mieli całą dobę na korzystanie z uciech cywilizacji przed
powrotem do naszego starego i dobrego, ale jednak mocno prowincjonalnego
Yangonu.
Ale dość czczych
rozważań i planów, pomówmy o dniu dzisiejszym, dniu tak obfitującym w
przeżycia, że mógłbym nimi, biorąc pod uwagę niebezpieczną skłonność do
dygresji, śmiało obdzielić dwa dorodne teksty. Spróbuje jednak, nie lękajcie
się, zawrzeć je w kilku akapitach, dzięki czemu nie zanudzę Was na śmierć i uda
mi się może wstać o siódmej na jogę w pobliskiej Utopii.
Zaczęło się
wszystko od zwiedzania kompleksu kambodżańskiego Angkor Wat, a konkretnie
Angkor Thom. Otóż wokół Angkor Thom można przejechać się na słoniach. Mam raczej
negatywne zdanie na temat wykorzystywania zwierząt w celach rozrywkowych, ale
kambodżańskie giganty wyglądały na całkiem zadbane, dobrze odżywione,
nienafaszerowane narkotykami i nawet zadowolone ze swojej pracy, czego raczej
nie można powiedzieć o większości mieszkanców Kraju Angkor Wat, Pizzy I Salonów
Masażu. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że moja żona ma takie potrzeby, okazało
się jednak, że przejażdżka na słoniu jest według niej warta 15 dolarów, od
osoby, których życzyła sobie za nią obsługa. Już byśmy się wspinali na
platformę, z której wsiada się na przyczepioną do słonia ławeczkę, gdyby nie
to, że Oliver przeżywał właśnie nawrót zatrucia pokarmowego, którego nabawił
się jeszcze w Tajlandii. Postanowiliśmy wziąć na przejażdżkę, jak to się mówi,
raincheck, ale obiecaliśmy sobie jednocześnie, że jeśli w Laosie, Kraju Miliona
Słoni, nadarzy się odpowiednia okazja, skorzystamy z niej.
Okazji tego
rodzaju, okazało się podczas zbierania informacji w licznych biurach
turystycznych w Luang Prabang, nie brakuje. Okazało się również, że dobrze
zrobiliśmy nie zaliczając swojego pierwszego razu w kwadrans z jakimś
przygodnym słoniem. Luang Prabang i pobliskie Elephant Campy zdawały się
zapewniać oprawę i atmosferę znacznie bardziej odpowiadającą tej doniosłej
chwili. Przeanalizowaliśmy sprawę dokładnie, przeliczyliśmy kipy i
zabukowaliśmy na dzień dzisiejszy najbardziej wykwintne słoniowe doświadczenie,
istną słoniową extravaganzę. 35 dolarów od osoby, dla porównania.
Obóz jest jeszcze,
jak to w Azji, a w Laosie chyba szczególnie, w fazie budowy. Parę szop, jakiś
szałas dla obsługi i murowany budynek w stanie surowym otwartym. Resturacja w
zamyśle, zgaduję, może z paroma pokoikami dla gości na górze. Ponownie – całkiem
się to nawet, w kontekście ogólnego porównywalnego z polskim azjatyckiego
bezguścia architektonicznego, nieźle prezentuje. Szczególnie obszerna weranda z
masywnym stołem i drewnianymi leżakami, z której już wkrótce – wkrótce w
rozumieniu laotiańskim – można będzie leniwie wpatrywać się w Mekong znad
książki.
Ale jeszcześmy się
tak naprawdę dobrze wokół siebie nie rozejrzeli, kiedy przyszło dosiadać słoni.
Pierwsze podejście na poziomie trudności ‘easy’. Po drewnianych schodkach na
platformę, z platformy stopa na wielką pomarszczoną głowę i hop zadek na
ławeczkę umocowaną na grzbiecie. Manewr do ogarnięcia nawet dla tłustych
Amerykanów, chociaż z perspektywy platformy, a zaraz potem ławeczki, wydaje
się, że do matki ziemi jest wyjątkowo daleko.
Słoni w obozie jest
trójka, mnie przypadł jeden do spółki z Oliverem, na drugim rozsiadła się
trzyosobowa rodzina Austriaków, na trzecim – Renata z młodym Japończykiem. I
tak sobie niespiesznie ruszyliśmy w las. Do każdego słonia dołączono mahouta,
czyli opiekuna-trenera. Praca mahouta przedstawia się wyjątkowo wdzięcznie.
Polega ona na człapaniu obok słonia, pokrzykiwaniu, paleniu papierosów,
radosnego robienia zdjęć aparatem jeźdźca i, od czasu do czasu, pociągania za
linkę, kiedy krnąbrne zwierzę zatrzymuje się, by potężnym ruchem głowy zagarnąć
do paszczy obrośnięte liśćmi gałęzie lub by się załatwić. Nie będę się
rozwodził nad ostatnim tematem, nie mogę jednak nie podzielić się drobną
obserwacją: sikanie słonia pod względem objętości płynu i przepływu przypomina
opróżnianie solidnego wiadra wody w kilka sekund.
Ledwie zdążyłem
skonstatować, po pół godzinie mniej więcej, że ławeczka raczej nie ześlizgnie
się nagle z grzbietu słonia na bok i nie wysypie mnie na ziemię, kiedy mahout
postanowił, że nadszedł czas na poziom ‘medium’. Z pokrzykiwań i gestykulacji
wywnioskowałem, że mam zsunąć się z ławeczki na słoniową szyję. Cóż było
począć, tak też zrobiłem, by po kolejnym kwadransie czy dwóch, starając się
trzymać plecy prosto i robić dobrą minę do złej gry – wjechać z powrotem do
obozu.
Dostaliśmy
zasłużoną kawę, owoce i chwilę na papierosa, po czym zaproszono nas na powrót
do vana i powieziono na przystań. Skąd przystań nagle w menu słoniowej
extravaganzy? Wyjaśnienie trzyma się nawet przysłowiowej kupy; słonie były
trzy, entuzjastów jeździectwa ekstremalnego – dwa razy tyle. Kiedy więc jedni
odbywajali swój trening indywidualny, reszta płynęła łodzią do jaskiń, po
których swoje setki posążków porozstawiali wyznawcy Buddy. Stąd przystań. Po
której, nie mogło byc inaczej, podano nam lunch: bagietkowe kanapki i smażony
ryż.
Nadszedł czas na
ostateczne starcie, poziom ‘hard’. Trening teoretyczny trwał jakieś dwie
minuty, podczas których nauczyliśmy się priorytetowych laotiańskich komend: „w
przód”, „w prawo”, „w lewo” i „stop”. Nadal startowaliśmy z platformy, tym
razem jednak słonie pod nami, po jednym dla każdego, były nagie jak je Budda
stworzył, żadnych ławeczek, żadnych zabezpieczeń, szaleństwo. Usadowiliśmy się
na szyjach, kolana możliwie prosto, nogi pod uszami – niekiepskie swoją drogą
zabezpieczenie przed słońcem. Głęboki wdech i w las.
Jazda na oklep po
prostej drodze jest w sumie banalna, trzeba trzymać balans i tyle. Słoniom
ewidentnie się nie spieszy, w kłus nie przechodzą. Komendy jednak nijak nie
działają. Założyłbym, że to nasz marny laotiański akcent, gdyby nie to, że
skuteczność komunikacyjna mahoutów była podobnie znikoma. Słonie najwyraźniej
nie rozumieją laotiańskiego i tyle, bydlaki. Schody w każdym razie zaczynają
się na dwa sposoby. Po pierwsze, podczas wspinaczki na strome pagórki i podczas
zejść. Słoniowe kopyta zdają się mieć wyjątkowo dobrą przyczepność do
błotnistego niekiedy podłoża, ale trzeba się trochę na pochyłościach wyginać,
żeby utrzymać równowagę. Po drugie, kiedy stadko zdecyduje, że czas na popas.
Zdarza się to wyjątkowo często i nic wiecznie głodnych bestii nie jest w tej
kwestii w stanie powstrzymać. Bez ceregieli włażą w krzaczory i machają tymi
swoimi łbami olbrzymimi, rwąc to z jednej, to z drugiej strony naręcza –
natrąbia? – gałęzi o grubości palca. Robią to bez wysiłku, naturalnie, ale siły
działające przy tym na jeźdźca zmieniają ten zwykły posiłek w swoiste rodeo.
Ale daliśmy radę,
wszyscy dożyli i utrzymali się na szarych szorstkich grzbietach aż do kąpieli w
Mekongu. Gdzie, jak się okazało, odblokowaliśmy ukryty level, ‘extreme’. Mnie
się to konkretnie udało, a raczej ja zostałem do tego zaszczytu wytypowany.
Level ‘extreme’ polega na tym, że kiedy słonie wlezą do rzeki, jeden z mohoutów
– śmieszek istny – daje jakiś ukryty znak jednemu ze słoni, a temu uaktywnia
się nagle ADHD, zaczyna wariować i rzucać się na wszystkie strony z
zadziwiającą w kontekście prezentowanej wcześniej ospałości energią. Utrzymać
się na grzbiecie nie sposób. Wpada się do wody w asyście gromkich śmiechów i
żartów. Po czym jest się gestami gorąco zachęcanym, by spróbować swoich sił ponownie.
Słoń czeka grzecznie, po czym, kiedy tylko poczuje na sobie jeźdźca,
momentalnie się go pozbywa. Gdyby mógł, pewnie śmiałby się do rozpuku razem ze
swoimi pobratymcami.
Zrzędzę sobie
żartobliwie, ale zabawa jest w grucie rzeczy istotnie przednia. Przynajmniej
jeśli zostało się wcześniej ostzreżonym przez kolegę Austriaka i nie ma się
aparatu i papierosów w kieszeni. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że
komenda ‘zrzuć jeźdźca’ jest najwyraźniej jedyną, która jest ze stuprocentową
skutecznością i wyjątkowym entuzjazmem wykonywana. Aż strach się bać o to, czy
działa też na lądzie.
Swoje szkolenie
podsumowaliśmy jedną jeszcze absurdalną dość przejażdżką, taki ostatni
laotiański figiel na pożegnanie. Mohouci polecili nam dosiąść swoich olbrzymich
wierzchowców mianowicie i ruszyć za nimi. Jechaliśmy tak sobie i jechaliśmy aż
dojechaliśmy do pagórka. Na pagórku słonie zostały poproszone o ugięcie
przednich kończyn a my zostaliśmy poproszeni o zejście. Nasze miejsca zajęli
mahoutowie i... tyle ich widzieliśmy. Wzięli sobie i odjechali w stronę
zachodzącego słońca a my zostaliśmy w dżungli. Dobrze, że Renata i jej wyczucie
kierunku były z nami, bo byśmy do szkolenia jeździeckiego dołożyli gratisowe
szkolenie survivalowe...
No i tak się, jak
zwykle, skończyło planowane kilka krótkich akapitów, szkoda gadać. Nic to,
wstanę na jutrzejszą jogę i tyle.
Popiang House, Bangkok, Tajlandia, noc ze środy, 1 stycznia na czwartek, 2 stycznia 2013, kwadrans po trzeciej
Każda, choćby
kilkudniowa podróż, niezależnie od tego, iloma wrażeniami usiana jest po drodze,
ma dla mnie dwa niezmiennie magiczne momenty. Pierwszy to ten, kiedy wziąwszy
ostatni prysznic w znajomym miejscu, w aktualnym domu, odziany w czyste ubrania,
bezbłędnie i estetycznie spakowany, zdążam na miejsce zbiórki, ćmiąc papierosa.
Mam w plecaku możliwie niewiele, ale wiem, że mam wszystko, czego będę
potrzebował. Jestem gotowy na każdą przygodę, która czeka za zakrętem. To
moment absolutnej wolności i otwarcia się na to, co może przynieść los. Choćby
był to zakończony śmiercią upadek ze słonia.
Drugi moment to
moment powrotu do domu, do cywilizcji. Moment, w którym można sobie
pogratulować wypełnienia mniej lub bardziej precyzyjnie wyznaczonej misji.
Moment związania się na powrót ze światem.
Bangkok to dobre
miejsce na powroty. Wychodzę z hotelu o trzeciej w nocy, kiedy Kambodża i Laos
dawno już pogrążone są we śnie, zaglądam do pierwszej napotkanej knajpy. Pusto.
Kilkanaście stolików, tylko przy jednym z nich siedzi grupka obcokrajowców. Ich
głosy niosą się po całej Soi Rambuttri, uliczce w tej części znacznie cichszej
niż hektyczna Khao San Road. Z głośnika komórki kelnera sączy się ledwie
słyszalna melancholijna muzyka. Brudnawa tablica głosi, że duża butelka changa
kosztuje 80 bahtów, taniej nie będzie. Miejsce wydaje się wyjątkowo odpowiednie
na zakończenie podróży. ‘O której zamykacie?’, zagaduję posiadacza sprzętu
grającego. Otrzymuję odpowiedź wybitną, celującą: ‘Jesteśmy czynni 24 godziny
na dobę’. ‘Zdałeś, brachu, nie mam więcej pytań, przynieś dużego changa!’.
‘Jesteśmy czynni 24 godziny na dobę’, to trochę jakby mówił ‘Witamy w domu!’.
Zawsze jest coś,
czego można sobie po powrocie pogratulować, choćby, a może przede wszystkim,
wtedy, kiedy los piętrzył na drodze, mniej lub bardziej dosłownie, swoje
przeciwności. Dziś wypada poklepać się po plecach, czy przybić inną piątkę, za
ostatni odcinek podróży.
Planowaliśmy
pierwotnie, zmęczeni już nieco organizowaniem i zgrywaniem środków transportu,
pokonać go możliwie bezboleśnie. Nie tak bezboleśnie, żeby zaraz lecieć
samolotem, to opcja po pierwsze nazbyt kosztowana, po drugie jakoś pachnąca
oszustwem. Podróżowanie samolotem rejsowym to żadne podróżowanie w moim odczuciu. Ale wykupienie pakietu tuk-tuk
– autobus – tuk-tuk – autobus – tuk-tuk – pociąg wydawało się pójściem na
łatwiznę wybaczalnym. Z odcinkiem Luang Prabang – Vientiane 31 grudnia nie było
problemu, nie było przesadnie wielu chętnych na spędzenie Sylwestra w autokarze
sypialnym. Odcinek Vientiane – Nong Khai też zdawał się nie nastręczać
trudności – tuk-tuków i lokalnych autobusów zawsze jest w bród. Na wieczorny
pociąg sypialny za to z Nong Khai do Bangkoku na 1 stycznia nie udało się jednak
naszemu agentowi wykupić miejsc, choć dzwonił gdzieś i starał się, jak mógł.
Gawiedź wraca z wakacji. Nie udało się ani jemu, ani kilku innym agentom,
których w lekkiej, ale narastającej panice odwiedziliśmy.
Nici więc z pójścia
na łatwiznę, nici z zapłacenia prowizji za bycie odbieranym z dworca i
wiezionym na dworzec kolejny. Zatem, po raz kolejny, opcja „zrób to sam”...
Jedno, co mogliśmy
w tej sytuacji zrobić, by umilić sobie i ubarwić nieco kolejną długą i męczącą
podróż to rzucić sobie, i agentom turyrtycznym, wyzwanie. Oferujecie przyjazd
do Bangkoku 2 stycznia o szóstej rano za, 530 000 kipów od osoby, czyli za
66,25 dolara? My dojedziemy tam nie tylko taniej, ale i szybciej.
Pierwszy odcinek,
tuk-tuk na dworzec autobusowy w Luang Prabang i odcinek drugi, autokar sypialny
do Vientiane, wykupiliśmy w biurze. Bez sensu wydawała się wycieczka na stację,
woleliśmy ostatni dzień spędzić jeżdżąc na rowerach po mieście. 180 000 kipów od
osoby. W porównaniu do podróży tą samą trasą do Luang Prabang, poszło gładko.
Tym razem zamiast piętrowego autokaru, piętrowe były łóżka. Szczęśliwie trafiły
nam się leżanki dolne, w miarę wygodne, budziliśmy się wprawdzie na co bardziej
brutalnych zakrętach, ale nie mielismy skąd spadać na podłogę. W cenie biletu
mieliśmy tak zwany posiłek około północy, obudziliśmy się nawet na postoju, ale
szampana nie rozlewali, więc darowaliśmy sobie nudle i, złożywszy sobie
życzenia, na powrót zapadliśmy w sen.
W Vientiane
wylądowaliśmy po jedenastu godzinach, z godzinnym opóźnieniem, około siódmej
rano. Toaleta, look around, tuk-tuk. Zaproponowałem kierowcy 25 000 kipów,
ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się parę minut później. Kierowca wykoncypował sobie w
tym czasie, że zamiast 25 000 kipów chce kipów 50 000. Do widzenia, miłego
dnia. Gość pojechał dalej w tę samą stronę za darmo, bardzo rozsądnie. Przydałoby
się Wam odrobinę kapitalistycznego ducha w Waszym pięknym komunistycznym
Laosie... No nic, idziemy. Po paruset metrach zatrzymuje się przy nas pusty
pick-up. Talat Sao? Talat Sao. Ile? Coś tam coś tam po latoiańsku. Ile? Gość
wyciąga pieniądze, trzy banknoty po 10 000 kipów. Biorę od niego pieniądze,
upewniam się w międzynarodowym języku kalamburowym, że jedna osoba to 10 000, a
nie 30 000. Rozumiemy się, zgoda. Dojeżdżamy na Talat Sao. Wspaniale, mają
autobusy do Nong Khai, pierwszej miejscowości po tajskiej stronie granicy, mają
do Udon Thani, mają nawet do Khon Kaen. Mało tego, mają i do Bangkoku, ale
dopiero o osiemnastej, a my mamy przecież Amazing Race do wygrania.
Udon Thani, wezeł
komunikacyjny, wydaje się najlepszą opcją. Najbliższy autobus odchodzi o ósmej,
ale miejsca są już wyprzedane. Następny jest o dziewiątej, mamy godzinę na
zjedzenie śniadania. Kupujemy, z konta schodzi po 24 000 kipów na osobę. Znajdujemy
francuską piekarnię-kawiarenkę, tego było nam trzeba na pożegnanie z
francuskimi Indochinami.
Podróż do Udon
Thani zajmuje nam dwie godziny z kawałkiem, poszłoby szybciej, gdyby wyjazd z
Laosu nie był obarczony idiotyczną procedurą godną przysłowiowej republiki
bananowej. Wjeżdża się do Laosu, przepłaca się za wizę, dorzuca się parę dolców
łapówki za pracę celników „po godzinach”. Wydawałoby się, że wystarczy. Nie,
nie wystarczy, trzeba jeszcze uiścić opłatę wyjazdową. Bzdurne 3 dolary od
osoby i długa kolejka do okienka. Zanim odkrywamy, o co w tym chodzi, zdążamy
już dostać pieczątki wyjazdowe z Laosu. Ale nie możemy przejść przez bramki,
wracamy więc, nabywamy karty magnetyczne, jak na metro, przemykamy cichcem
przez korytarzyk pomiędzy budkami celników, wręczamy karty jakiemuś
jegomościowi, przechodzimy przez bramki. Nie ma to jak czynienie życia
prostszym, brawo.
Z Udon Thani
mieliśmy złapać do Bangkoku pociąg lub autobus. Pociąg wydawał się rozwiązaniem
ciekawszym, autobus jednak, okazało się, był na miejscu i odchodził w ciągu
pięciu minut, o 11.30. Chwila na naradę. Bierzemy. 525 baht od osoby schodzi z
konta. Ogólny koszt podróży zamyka się w 43,75 dolara na osobę. Zaoszczędziliśmy
po 18,75 dolara na osobę, czyli łącznie 168 złotych i 75 groszy. W cuglach wygrywamy
z kosztami, teraz czas.
Wydaje się, że
zwycięstwo na całej linii mamy w kieszeni. Pociąg z Nong Khai rusza dopiero o
szóstej wieczorem i dojeżdża do Bangkoku o szóstej rano. My ruszamy z Udon
Thani o wpół do dwunastej i planowo mamy być w stolicy jeszcze 1 stycznia,
około siódmej wieczorem.
Yummy, Yangon, piątek, 3 stycznia 2013, dziesiąta
Autobus nie
zasługuje na miano autobusu. Nazwać go autobusem to nawet nie nietakt, to
potwarz i word choice mistake. Chciałbym napisać, że to raczej standard samolotu,
ale i to nie oddałoby jego niebywałości, bo rodziłoby zupełnie nietrafne
skojarzenia z ciasnymi low-costami. Powiedzmy więc, że to standard co najmniej porządnej
klasy biznesowej. Jest sterylnie czysto i nowością pachnąco. Fotele są przewygodne,
za pomocą dwóch przycisków reguluje się nachylenie oparcia, za pomocą dźwigienki
wysuwa się podnóżek. Miejsca na nogi jest niewiarygodnie dużo, leży się w sumie
wygodniej niż w autokarach sypialnych, którym przyszło nam niedawno podróżować.
Temparatura jest akuratna, na wszelki jednak wypadek dostajemy czyste zafoliowane
kocyki. I wodę mineralną. A zaraz potem po paczce chrupek o smaku wodorostów i
po pachnącym dzieciństwem soczku w kartoniku. Następnie, żeby już wyczerpać
tamat poczęstunkow, nienagannie ubrana stewardessa serwuje lunch, pudełeczko
ryżu z wieprzowiną tom yum i miejscową słodkawą kiełbasą.
‘Michał, wstawaj,
bo spóźnimy się na autobus!’ – powinienem w tym momencie usłyszeć. Ale nie, nic
takiego nie następuje. Mkniemy sobie w stronę stolicy szybko i wygodnie, czując
się odrobinę dziwnie w tym przebłysku nowoczesności jak fiński nóż tnącym tajskie
równiny.
Ze snu o
nowoczesności budzimy się około piątej. Zabrnęliśmy, uświadamiamy sobie, w
bagno, w którym naprzód idzie się z każdym krokiem ciężej i ciężej, cofnąć się
jdnak nie da rady. Korek, korek gigant. Posuwamy się o kilka – kilkadzisiąt
metrów i stoimy dalej, a z nami stoją setki, tysiące samochodów i autobusów
zmierzających na południe. Kilometry samochodów, dzisiąki kilometrów samochodów.
A czas płynie. Może należało jednak postarać się o pociąg? Królewskie siedzenia
po kilku godzinach jazdy przestają być wygodne. Wiercimy się, próbujemy zasnąć,
znów się wiercimy. Sukces, który wydawał się tak bliski, wymyka się nam z rąk
niczym Bayernowi w finale Ligi Mistrzów 98/99.
Wjeżdżamy do
Bangkoku grubo po jedenastej. Co ciekawe, korek rozchodzi się po kościach
miasta, ostatnie kilomery pokonujemy już w miarę sprawnie. O północy wysiadamy
na stacji. Zmordowani, ale z tarczami. Z pięcioma godzinami opóźnienia, ale
sześcioma przewagi nad pociągiem. ‘We Are The Champions’ rozbrzmiewa nam w
zmęczonych duszach.
I jeszcze
refleksyja na pożegnanie, sobą bym nie był, normalnie. Dnia w Bangkoku
zaoszczędzonego na udanym występie w Amazing Race nie zmarnowałem. Najpierw
trafiliśmy przypadkiem na jakąś żywą ceremonię w świątynce, kapliczce
właściwie, przywodzącej na myśl przydrożne kapliczki polskie, tyle że
wciśniętej nie miedzy bursztynowy świeżop i grykę jak śnieg białą, lecz między
zrujnowane bloki mieszkalne stolicy Tajlandii, kapliczce poświęconej kotom.
Potem – samotnie, w czasie Renatowej drzemki – zapuściłem się na targ amuletów.
Przednia zabawa, mnisi i zwykli, wyjątkowo pobożni z natury, Tajowie
przeczesujący setki straganów w poszukiwaniu talizmanu odpowiedniego do
problemów, z którymi przychodzi im się mierzyć. Handel amuletami to w Tajlandii
szaleństwo, przy którym średniowieczny europejski handel relikwiami jest
niedoścignionym wzorem minimalizmu i szacunku dla strefy sacrum. Ceny magicznych
wizerunków Buddy, figurek mitycznych zwierząt, miniaturowych zdjęć sławnych
mnichów i kamiennych penisów zaczynają się od 50 groszy, kupuje się je prawie
że na kilogramy, a nie kończą się chyba nigdzie. Profesjonaliści przemierzają
targ uzbrojeni w jubilerskie monokle, przyglądają się każdemu szczegółowi
odlewu, każdemu maźnięciu złotem, każdemu magicznemu zadrapaniu na penisie.
Magią nie handluje się zresztą jedynie na targach, popularne w convenience
store’ach, w tym 7-11, są magazyny kolekcjonerskie, do każdego numeru dołączony
jest nowy amulet... Kosmos. Zakupy w każdym razie zrobiłem konkretne, nie ma to
jak magiczne pamiątki dla krewnych i znajomych.
Na koniec udało nam
się umówić z Alanem, który również w BKK kończył swoje ferie, na seans nowego
Hobbita. I tu dochodzimy do meritum refleksji. Recenzję filmu sobie daruję, bo
większe wrażenie zrobiło na mnie centrum handlowe Terminal 21, w którym kino
się znajdowało. Każde piętro Terminalu 21 urządzono w klimacie innego słynnego
miasta. Jest więc Londyn, Paryż, jest San Francisco, jest wreszcie Tokio.
„Musicie skorzystać z toalety w Tokio” – oświadczył Alan. „I polecam nie iść
tam tylko na siku.” Z japońskimi toaletami miałem już wcześniej do czynienia,
ale żebym się do nich przyzwyczaił, nie powiem. Podgrzewane deski, panel
sterujący rurką bidetową, podobno opcja odtwarzania dźwięku sikania mającego
wspomagać ten fizjologiczny proces nie jest niczym nadzwyczajnym. Dziwnie,
bardzo dziwnie, niby kultura taka minimalistyczna, prostota życia wyniesiona do
rangi sztuki, sushi i te sprawy, a tu takie obsesyjne kreowanie potrzeb,
których pokrętną drogę zaspokojenia należy natychmiast znaleźć. Tak się w tych doznaniach
kulturowych zagubiłem, że zamiast wyjść po wizycie w toalecie męskiej na
korytarz, zawędrowałem do toalety damskiej... A później podążałem już tylko za
resztą towarzystwa rozglądając się wokół, jakbym się najadł grzybów.
Czy to centrum
handlowe to jakieś krzywe zwierciadło, w którym przegląda się nasza
cywilizacja, czy może to już jest właśnie ta cywilizacja, do której, wydawało
mi się, tak bardzo tęsknię mieszkając w relatywnej dziczy? Nie wiem. Wiem
jednak, że czułem się bardziej pewnie i na miejscu na targu, który niejednego
człowieka Zachodu szybko przyprawiłby swoim zatłoczeniem, brudem i
chaotycznością o konkretny szok kulturowy niż w zwykłym centrum handlowym. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań
spogląda również w nas. Jakimś cholernym nietzscheańskim Krokodylem Dundee
się staję...
Klasyk na dziś:
Półszyper zapytuje:
– Ty jaki sekret z naszego
imperium do Rosji wieziesz?
Odpowiada Mańkut:
– To moja rzecz.
– A jeżeli tak – mówi
półszyper – to trzymaj ze mną anglicki, grzentelmeński zakład.
– Jaki?
– Taki, żeby nic w pojedynkę
nie pić, a wszystko po równu; co jeden, to musowo i drugi; i kto kogo przepije,
tego na wierzchu.
Mańkut myśli: „W niebie huczy,
w brzuchu mruczy, godzina nudna, drożyna trudna, a rodzimego miejsca za falą
nie widać – przy zakładzie zawsze weselej będzie”.
– Dobrze – powiada – idzie.
Mikołaj Leskow, Mańkut
Gdyby nie te wszystkie cudowne opłaty graniczne, ekonomia Laosu (jaka ekonomia...) już dawno by padła. Czy w Vientiane nadal panuje trend 'me love you long time' na czterdzieści głosów? Widzę, że cenowo tylko się rozkręcili i pewnie nie mają zamiaru zacząć być rozsądnymi. Zapewne wypizdowy w tym kraju dalej kosztują grosze, ale zbliżenie się do czegokolwiek turystycznego, to już niemal standard europejski. Mam nadzieję, że złamaliście regulamin hotelowy, jeżeli nawet nie nakręciliście filmu przyrodniczego, to że przynajmniej nie pozbyłeś się prostaty przed wejściem...
ReplyDeleteP.S. Pozdro z codziennego spotkania z lokalnymi nauczycielami, dziś na temat tańca na zakończenie roku. Zastanawiam się, kiedy oni się, do cholery, nauczą, że agenda jest niepoliczalna i nie mówimy: "I have many agendas today."
ReplyDeleteMany agendas, much songs, so performance, very dance. Such excite. Wow.
P.S.2. Nie, "me love you" nie uświadczyłem.
Spoko, że się wiadomość przed P.S.-ami wysłała... Więc tak mniej więcej było:
ReplyDeleteJa rozumiem, ale czemu nie powiedzą po prostu: "Chcecie zobaczyć kraj Trzeciego Świata? To patrzcie, proszę bardzo, chcemy za to, powiedzmy, 50 dolców." I niechby i kasowali te 50 dolców, ale w jednej transzy, w oficjalnej kasie jakiejś na granicy i tyle. Bilet wstępu taki. Do zoo. A nie, do cholery, opłata wizowa, opłata korupcyjna,opłata za pośrednictwo, druga opłata korupcyjna i opłata wyjazdowa. Oczywiście każda do innej łapy, każda w innej walucie i reszty nie wydaje się, odliczone i chuj.
Ależ mówią tak kasując człowieka za wizę. To jest opłata oficjalna. Opłaty nieoficjalne, to ile przepłacamy za autobusy, noclegi i diabli wiedzą co. Oczywiście nikt nie będzie taksiarzom przeszkadzał, bo jak biały głupi i mu się zachciewa oglądać zadupia, to niech ma!
ReplyDeleteZłożyłem dwa miesiące temu skargę do TAT, dałem im do nędzy ciężkiej DOKŁADNE namiary na oszukańczą agencję z Khao San Road. Zgaduj, czy napisali.
Fascynuje niemal ogólnoświatowa niezdolność do opanowania choćby jednego języka obcego w stopniu ogólnie poprawnym. A żeby oni coś sprawdzili, to już się niemal nie zdarza.