Monday, March 3, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XIX



Ciepło-zimno • czy na Don Det da radę napisać dobrą powieść • jak korzystać z prysznica na 4000 Wysp • jak urządzić demokratyczny protest w Kambodży • opłata korupcyjna i podatek rasowy • naród niemiecki na równi pochyłej • o jointach i hamakach • dzikość serca w wersji indochińskiej versus nowa fala w chińskiej klasie średniej • ‘come on dolphin, I’m hungry’ czyli lunch w wiosce tubylczyń • tetris: o logistyce spływów kajakowych w Azji Południowo-Wschodniej





Hanuman’s, Don Det, Laos, czwartek, Boxing Day 2013, dochodzi jedensta



               Było gorąco. Nie dosłownie, wbrew pozorom. Niech Was nie zmylą palmy i błękitne niebo na zdjęciach. Palmy wcale nie zdychają w umiarkowanym chłodzie, nawet przy zerze stopni. A niebo jest najbłękitniejsze, jak się pomanipuluje suwakami jasności i kontrastu w infran view albo innym photoshopie.. Nie takie znów Indochiny gorące, jak je przedstawiają na pocztówkach, na pewno nie na przełomie grudnia i stycznia. Przyjąwszy kierunek z grubsza północny, zdecydowanie bardziej obawiamy się przymusowych zakupów w najbliższym sklepie z kolekcją jesienną niż przegrzania. Tym bardziej, że nie przyszło nam jeszcze podróżować autobusem rejsowym, który nie byłby zaopatrzony w klimatyzację. Ponownie, większa jest szansa na zaziębienie się w wychłodzonym bezsensownie autobusie, w którym tubylcy zakładają na siebie wszystkie swetry i kurtki, które posiadają, ale klimy nie skręcą, niż na cierpienie z powodu upału, gdyby nawet taki panował na zewnątrz. Jeszcze większa jest szansa na popadnięcie w obłęd z powodu lokalnych klipów wyświetlanych na ekranie i dudniącej w ich rytm muzyki, ale to już zupełnie inna historia.

    A jednak było gorąco. Choć początek podróży wcale tego nie zapowiadał. Zaczeliśmy prawie planowo, minibus podjechał pod nasz hotel z ledwie kwadransem opóźnienia, o 4.45 rano.



    Pieprzona regulacja jakaś, restauracje i bary zamykają się o jedenastej. ‘One more song and goodnight’, zarządza barman i zapodaje ‘Hotel California’. Jakaś absurdalna godzina policyjna. Nie dziwcie się później, że żaden młody i zdolny, a może nawet wybitny, pisarz nie umieści akcji swojej wielkiej debiutanckiej powieści na Don Det, jednej z czterech tysięcy wysp Si PhanDon, Krainy Czterech Tysięcy Wysp. Bo jak ma pisać, skoro nie dajecie mu się napić o ludzkiej porze? Trochę szacunku dla sztuki, ignoranci! Kto wie, może w tym samym barze, w którym młody i zdolny, a może nawet wybitny, pisarz wystukałby na klawiaturze pierwsze słowa swojej wielkiej debiutanckiej powieści, ja mógłbym, sącząc Beerlao, pozanudzać trójkę czy czwórkę swoich czytelników relacją z gorącej podróży z Kambodży do Laosu. Kto wie, może tym razem wyszłoby naprawdę fajnie, może tym razem byłby to naprawdę dobry tekst. A tak – będzie jak zwykle. Beerlao ze sklepu i do guesthousu. 





Le Bijou, Don Det, Laos, czwartek, Boxing Day 2013, w pół do dwunastej



               Le Bijou, drugi najdroższy guesthouse na wyspie. A co, można sobie zaszaleć na koniec pobytu, kiedy drugi najdroższy guesthouse na wyspie kosztuje 100 000 kipów, czyli 12 dolarów za noc. Za pokój, nie za osobę, bajka godna lajka. Mają nawet gorącą wodę w cenie. Fakt, elektryczność siada kilka razy w ciągu jednego prysznica, jedna więc osoba bierze prysznic, a druga stoi przy bezpieczniku i przełącza go po każdym mini-blackoucie, ale przy odrobinie wytrwałości da nawet radę porządnie spłukać szampon. Guesthouse jest tak nowy, że właściciele nie zdążyli jeszcze zakupić do niego stolików, o lustrach i haczykach na ręczniki nie wspominając. Podłoga korytarza posłużyć będzie więc musiała za fotel, krzesło za stolik, a w popielniczkę w sposób magiczny przeobrazi się butelka po wodzie mineralnej.



               Dygresji w przerwie kres. Minibus podjechal pod nasz hotel z ledwie kwadransem opóźnienia, o 4.45 rano. W okolicach piątej siedzieliśmy już we własciwym autobusie. Zafundowawszy swojej potrzebie snu w ostatnich dniach konkretną deprywację, przespaliśmy smacznie pierwszy odcinek podróży ze Siem Reap do Si Phan Don, Krainy Czterech Tysięcy Wysp. W Skuon bodajże przesiedliśmy się, około jedenastej, na właściwy – zwany szumnie i zdecydowanie na wyrost, jak to w Azji, ‘VIP’ – autokar, który zmierzał z Phnom Penh do Pakse w Laosie i miał wyrzucić nas zaraz po przekroczeniu granicy, w okolicach wyspy Don Det. Gorąco zrobiło się, do rzeczy, kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Kompong Cham, gdzie planowaliśmy przekroczyć Mekong. Kogoś sfrustrował mianowicie laotiański rząd i ktoś ów postanowił podzielić się swoimi przeżyciami wewnętrznymi ze światem blokując most za pomocą ciężarówki z drewnem. To pięknie, że ludzie w Kambodży potrafią docenić demokrację i wykorzystywać jej walory, ale żeby zaraz łamać gogolowskie krzesła, czyli blokować jedyny bodajże mostów przez Mekong w kraju ciężarówką z drewnem? Staliśmy nad brzegiem przez dobrą godzinę, podczas której doszliśmy do wniosku, że możemy nie zdążyć przekroczyć granicy przed jej zamknięciem o szóstej.




               A potem było już tylko gorzej. Bus attendant rozdał nam arrival cards i wnioski wizowe, informując, że wiza dla obywateli Rzeczypospolitej Polski kosztuje 35 dolarów plus dolar opłaty korupcyjnej dla celników. Hola mister! Miała kosztować 30 dolarów, plus dolar opłaty korupcyjnej, cóż to za scam nieładny? ‘Możecie sami załatwić wizę na granicy, ale pospieszcie się, bo odjedziemy bez was’ – oświadczył zimno attendant. Zabrzmiało to na poły jak prośba o niegrzebanie się, a na poły jak groźba, że jeśli nie zapłacimy, będziemy sami organizować sobie transport z granicy do Don Det. Według mapy rozchodziło się o niewiele, bo o jakieś 10 kilometrów, ale według przewodnika granica nie jest obstawiona przez tuk-tuki, a wizja pokonywania tej odległości pieszo po ciemku nie była przesadnie kusząca. 


              Jakby tego było mało, opóźnienie poczęło narastać. Na planową piątą po południu nie liczyliśmy już od nieszczęsnego mostu, ale teraz wyglądało na to, że i szósta jest bardzo mało prawdopodobna. Kiedy zatrzymaliśmy się na obiad, attendant oświadczył, że zadzwoni na granicę i dowie się, czy na nas poczekają. Po czym zarządził dwadzieścia minut przerwy. Jakie, do diabła, dwadzieścia minut przerwy? Granicę mogą nam zamknąć, grozi nam bezsensowna noc w autobusie, a my tracimy czas na jakieś szare kambodżańskie nudle z wnętrznościami?



                Ponoć mają poczekać, dowiadujemy się. Jest spoko. Niby dobra wiadomość. Z drugiej strony, skoro celnicy pobierają w standardzie dolara łapówki od osoby, czy nie przyjdzie im do głowy, żeby za możliwość przekroczenia granicy po jej oficjalnym zamknięciu na noc zażądać, powiedzmy, dziesięciu dolarów? ‘Może’ – pada mało pocieszająca odpowiedź attendanta.



               Wsparcie ze strony współpasażerów jest żadne. Wszyscy albo mają wizy, albo bez szemrania płacą 5 dolców od osoby za szemrane pośrednictwo. A my kombinujemy, cholerni idealiści, zamiast zapłacić wszystkie te łapówki, nawet, gdyby miały się zsumować w 45 dolarów za trzy osoby, wjechać sobie do Laosu i zjeść bożonarodzeniową kolację na jednej z Czterech Tysięcy Wysp.



               Wychodzi nam, co następuje. Możemy liczyć na opuszczenie terytorium Kambodży razem z innymi pasażerami. Potem przyjdzie kolej na wyrabianie wiz on arrival do Laosu. Ponieważ granica będzie zamknięta, płacący łapówki pasażerowie przejadą, my będziemy zdani na łaskę lub niełaskę celników. Będą wiedzieli, że mamy tylko dwie opcje: zapłacić, ile zażądają lub czekać do rana. Zresztą na upartego i złośliwego nawet rano mogą nas nie wpuścić i basta. Renata nie do końca zgadza się z moim poglądem, że spędzenie Bożego Narodzenia na pasie ziemi niczyjej między Kambodżą i Laosem jest bardzo oryginalne i bardzo awanturnicze. Do tego dochodzi informacja, że na Don Det musimy się dostać łodzią, której obecność na przystani grubo po zmroku wydaje się mocno wątpliwa. Na rodzinnej postanawiamy poprosić o wypuszczenie nas w Stung Treng, miasteczku leżącym 64 kilometry od granicy, przenocować tam i przekroczyć granicę dnia następnego, łapiąc jakikolwiek autobus.



               Attendant nie jest zachwycony. Że bez sensu, że będziemy musieli zapłacić za nocleg i za autobus następnego dnia, że jakież znów komplikacje, przecież dzwonił na granicę i będzie luz. Łódź będzie czekała, nie jesteśmy jedynymi, którzy zmierzają do Don Det. Faktycznie, okazuje się, że jest nas z dwanaście osób, sami obcokrajowcy. Re-narada. Płacimy po 35 dolarów za osobę plus po dolarze łapówki dla celników i czekamy.



               Celników nawet nie mamy okazji zobaczyć. Nikt nie wchodzi do autobusu, żeby, choć dla zachowania pozorów, rozejrzeć się po twarzach. Żadnej kontroli, żadnych okienek. Moglibyśmy wwieźć do Laosu wszystko i każdego. Wychodzimy na zewnątrz tylko na papierosa, kiedy czekamy na paszporty. Te wracają po kilkunastu minutach zaopatrzone w wizy. Jedziemy dalej. Jesteśmy w Laosie.



               Intermission. Jakiś dramat rozgrywa się w pokoju nr 12, tuż obok naszej 13-ki. Ona szlocha, on krzyczy po niemiecku. On w coś uderza rytmicznie, pięścią, zgaduję, powtarzając ‘nichts, nichts, nichts!’. Coś trzaska, pewnie drzwi od łazienki, coś trzaska po raz drugi, może drzwi się nie chcą zatrzasnąć, wszak to nowy budynek. Może powinienem się zbierać do pokoju...



               Zaryzykuję. Dalej robi się onirycznie, podążamy za rozwojem wydarzeń zamiast go kreować. Po dwudziestu mniej więcej minutach od granicy wysiadamy na skrzyżowaniu razem z resztą zagranicznych wyspiarzy. Ładujemy siebie i nasze bagaże na pickupa, siadamy na wąskich ławeczkach. Jedziemy. W zupełnej ciemności. Droga jest nieoświetlona, żadnych słupków, żadnych prawie domostw.



               Szloch zamienia się w spazmy. Bardzo to pobudzające wyobraźnię, ale i z lekka niekomfortowe... Ja rozumiem, że ona nie che tego dziecka, albo że nie akceptuje tego, że on poszedł na pingpong show w Bangkoku, a może odkryli właśnie, po trzech latach życia ze sobą, że są rodzeństwem, ale żeby zaraz dzielić się tym ze światem, który ja, chąc nie chcąc, reprezentuję?



               Zatrzymujemy się, wysiadamy. Jakaś pani chce wymienić nam dolary na kipy. To nie Kambodża, w dolarach nie zapłacimy za łódkę. Wymieniamy 40 dolców, mimo że kurs wydaje się trochę zaniżony. Łódka kosztuje 30 000 kipów od osoby, udaje mi się wynegocjować 10 000 zniżki na Oliwera. Ruszamy w strone przystani. Łódka czeka, długie czółno z silnikiem spalinowym i śmiesznym daszkiem, chybocze się bardzo, kiedy po kolei na nią wchodzimy i siadamy na deskach służących za ławeczki. Płyniemy. Wokół żadnych świateł prócz migających nad nami niesamowicie gwiazd, potargane kształty porośniętych drzewami wysepek dostrzegamy dopiero, kiedy sa prawie na wyciągnięcie ręki od nas. Sternik płynie na pamięć. Po dziesięciu może minutach paręset metrów od nas rozbłyska wioska. Terkoczemy w jej stronę. Jeszcze chwila i dobiega nas muzyka. Przybijamy do przystani na Don Det.



               Ona wybiega z pokoju. On nie biegnie za nią. Ona wraca, nim zdążam spalić papierosa. Ach, co też się stało z tymi opanowanymi i poukładanymi Niemcami? Ja rozumiem, że cierpienia młodego Wertera i te sprawy, ale tak czy owak świat się kończy...





Star Queen, Yangon, sobota, 22 lutego 2014, kwadrans po siódmej



               Na co zabrakło sił i czasu w podróży, opowiedzieć wypada teraz – część druga.



               Akapit czy dwa podsumowania należy się bezsprzecznie samej wyspie Don Det. Jeszcze kilka lat temu był to ponoć konopny raj. Ludzie przyjeżdżali tu, by patrząc w mrugające na niebie i na Mekongu gwiazdy palić sobie tanie jak przysłowiowy barszcz jointy. Stąd bardzo podstawowa, delikatnie mówiąc, infrastruktura turystyczna. Wzdłuż biegnącej wokół wyspy ścieżki pobudowano lub przystosowano na wynajem bambusowe bungalowy z toaletami w postaci dziur w podłodze lub – znacznie de facto gorszych – muszli klozetowych i prysznicami w postaci zbiornika z polewaczką. Do palenia jointów i generalnego bawienia się w hippisów pasuje to chyba nawet bardziej niż schludne pensjonaty i ciepła woda. Czego trzeba komuś, kto spali się nieco i na gwiazdy napatrzy, wiadomo – jedzenia. I tu wyszli gościnni tubylcy naprzeciw potrzebom konsumentów gandzi, restauracyjek i barów jest na Don Det prawie tyle, co bungalowów.



              Czasy nieco się zmieniły, Laos bardziej niż na lekką narkoturystykę stawia obecnie na turystykę eko. Starą śpiewkę ‘hello, grass?’ zamieniono więc na nową – ‘hello, bike, kayaking, tubing?’ Pozostały marne toalety, zimna woda i jakiś trudny do opisania, ale łatwy do podchwycenia, klimat ogólnego luzu i rozleniwienia. Don Det jest bardzo ‘laid back’, jak mówią anglofoni, nic tylko rozłożyć się wygodnie na poduszkach i z buddyjskim dystansem kontemplować życie. A wieczorem nie wracać nawet do stęchłego bungalowu po 6 dolców za noc, tylko zasnąć błogo w hamaku na werandzie. Tak właśnie pierwszego wierczora, po świątecznej kolacji w indyjskiej knajpce, którą już zamykano, ale otworzono dla nas na powrót, uczyniliśmy z Oliverem. Spaliśmy jak zabite niemowlęta do trzeciej nad ranem mniej więcej, kiedy to poranny chłód zagonił nas do osłoniętego moskitierą łóża.



                Wstaliśmy wczesnym rankiem wypoczęci i żądni przygód. I pełni energii - przygoda pod tytułem ‘tubing’, czyli spływanie z nurtem Mekongu w dętkach od kół ciężarówek wydała nam się zbyt pasywna. Na kajaki natomiast obaj (Renata nie spała w hamaku i obudziła się leniwa) mieliśmy konkretną zajawkę. Zorientowaliśmy się w sytuacji i zameldowaliśmy się u jednego z dilerów przygód. Rychło w czas, kiedy o dziewiątej skończyliśmy przydziałowe wyprawowe śniadanie, reszta drużyny zmierzała już, odziana w kapoki i stereotypowe azjatyckie trójkątne kapelusze, w stronę przystani. Wprawnie zapakowaliśmy kilka drobiazgów do nieprzemakalnych sakiew, wybraliśmy sobie porządne wiosła i sprawnie zwodowaliśmy swój kajak, polietylen zaskakująco dobrej jakości.

 











 

                










     Jak można było się spodziewać, pierwszy kwadrans czy dwa upłynął nowicjuszom na ogarnianiu sterowania. Wreszcie jednak siedem kajaków pomknęło w dół wyjątkowo w tym miejscu szeroko rozlanej rzeki. Weselej zrobiło się po kolejnym mniej więcej kwadransie – nie ma to jak pierwsze bystrze, nurt rozdzielający się pomiędzy wysepki i pierwsza wywrotka amatorów. Na taki właśnie zastrzyk adrenaliny i wyzwania czekała nasza doświadczona ekipa, kilka potężych machnięć wisołami, zgrabny zwrot – i już mieliśmy w kokpicie zagubione kapelusz i klapek niedoszłych topielców. Od tego momentu chyba przewodnicy przestali się czepiać, że ich wyprzedzamy i zamiast sugerowanych przez nich najłatwiejszych korytarzy między wysepkami i głazami wybieramy te, gdzie nurt nami rzuca a fale chlapią po rozjaśnionych uśmiechami twarzach.



            Niedłgo potem zatrzymaliśmy się na pierwszą przenoskę. Wyciągnęliśmy kajak i już chcieliśmy nieść go wzdłuż brzegu, kiedy uświadomiono nam, że tu od przenoszenia są odpowiedni ludzie. Słabe to trochę, moja stara szkoła to wypracowany przez lata minimalizm dobytku na plecach i odpowiedzialność za taszczenie swojej łajby, ale co kraj, to obyczaj – zamiast odbierać pracę miejscowym, podążyliśmy za resztą wodniaków. Ścieżynka doprowadziła nas przez wiszący nad wyjątkowo kusząco spienionym odcinkiem most na polankę, gdzie, jak sądzę, mieliśmy odpocząć – po niecałej godzinie spływu. Pojawiły się butelki wody, zrobiło się leniwie. Tak właśnie wyglądają organizowane wycieczki w Azji. Niech Was nie zmylą spiętrzone w ich nazwach słowa ‘wild’, ‘adventure’ czy ‘extreme’. Tego, że postoje na śniadania, lancze i inne hobbickie wynalazki zajmą więcej czasu niż kontakt z opłaconym słono żywiołem, możecie być pewni jak śmierci. Nie ma jednak takich minusów, do których nie dałoby się dorzucić paru pionowych kreseczek i pozamieniać ich w plusy. Była przynajmniej okazja, by zsocjalizować się z resztą grupy. Największe wrażenie zrobiłą na mnie Chinka – Chinka zupełnie nie jak Chinka – której miałem przyglądać się już od poprzedniego dnia. Razem wjechaliśmy do Laosu autokarem, razem, choć nie zamieniwszy jeszcze słowa, przybiliśmy nocą do przystani w Don Det, razem wreszcie szukaliśmy noclegu. Poprzedniego dnia wiedziałem tyle, że podróżuje sama i że wzięła bungalow jeszcze tańszy od naszego, ze wspólną toaletą, czym już zasłużyła sobie na zainteresowanie i respekt. Teraz miałem okazję dowiedzieć się, że rzuciła pracę w Państwie Środka i podróżuje po Azji południowo-wschodniej od dobrych kilku tygodni. No proszę, dojrzewa Wam klasa średnia spragniona szeroko pojętej alternatywy, dojrzewa!
 













            Kolejny przystanek, tym razem przystanek bez wysiadania, zarządzili przewodnicy, kiedy wypłynęliśmy na rozległe rozlewisko, z którego widać było ponoć Kambodżę. To tu właśnie widuje się ponoć często stado południowoazjatyckich delfinów krótkogłowych (Orcaella brevirostris) zwanych po angielsku delfinami Irrawaddy, po laotiańsku – pha’ka. Szału nie stwierdzono. Z początku wydawało się, że obejdziemy się smakiem. Przerażająco dosłownie, biorąc pod uwagę zniecierpliwione okrzyki przewodnika ‘come on dolphin, I’m hungry!’ Podejrzewam, że był to skrót myślowy, że mieliśmy po prostu w planie lunch zaraz po dolphinspottingu. No bez sensu byłoby, gdyby zjedli ostatnie stado delfinów Irrawaddy, którymi chwali się każdy agent wycieczkowy na Don Det, prawda? Z drugiej strony z tubylcami nigdy nic nie wiadomo, co powiało grozą, to powiało... Nagle głodomór zaczyna machać rękami i na coś wskazywać. „Widzieliście? Widzieliście?” Nie, nie widzieliśmy, ale możemy się dla odmiany pogapić w tamtą stronę, o ile prawdopodobieństwo pojawienia się tam czegokolwiek po raz drugi jest w jakikolwiek sposób wyższe niż pojawienie się tego gdziekolwiek indziej. „A teraz, widzieliście?”. Nie. „O teraz tam”. No dobra, teraz może coś widziałem przez ułamek sekundy, albo sugestia zadziałała po prostu wreszcie. Ale dobra, w końcu stwierdzam z pewnością, że mignął mi tu i tam brunatny ryjek i takiż grzbiet. Delfiny krótkogłowe nie są najwyraźniej królami wodnych baletów, żadnego dansowania na ogonach nie uświadczyliśmy. Warto pewnie zobaczyć zwierzęta, które za parę lat staną się tak martwe jak dodo czy inny tur, ale poważnie się zastanawiam, czy na pytanie przewodnika „to ile widzieliście delfinów?” nie zawyżyć trochę liczby sześć, żeby płynąć wreszcie na lunch.



            Cóż, so much for high expectations. Wioseczka, w której zatrzymaliśmy się na posiłek całkiem była urocza – bambusowe chaty i wielkie anteny satelitarne, prawdziwa Azja – lunch jednak pojechano po taniości. Dostaliśmy po niewielkiej pocji smażonego ryżu z warzywami i, po dobrych dwóch zdrowaśkach, po skromnym szaszłyczku z kurczaka. Niby mogłem sobie coś domówić, kosztowało to grosze, ale wydawało mi się, że w każdej chwili ruszamy dalej a kuchareczki raczej nie uwijają się jak w ukropie. Za to, muszę powiedzieć, laotiańska płeć piękna istotnie stoi całkiem wysoko w ajatyckiej klasyfikacji. Nie są to może rejony japońskie czy tajskie, ale chyba bliżej im w tę stronę niż do koszmarnych Filipinek czy Chinek.




           Na po lunchu zostało nam nie więcej niż parę kilometrów wiosłowania, co nie znaczy, że przygoda się skończyła. Przeciwnie, na koniec zaserwowano nam przyjemny wycisk związany z wyjątkowo wyzywająco nachylonym brzegiem, na który tym razem kajaki wciągaliśmy sami, do tego w bardzo szowninistycznym męskim gronie, żeńka część ekipy jakoś się nie paliła do udziału w laotiańskim wydaniu Strongmana. Do przenoski życia było jeszcze daleko, ale co się po trzydziestometrowej stromiźnie natachałem, to moje. Na dobre wesoło zrobiło się, kiedy przyszło do pakowania kajaków na ciężarówkę. Jak to się robi w Polsce? Na początku wypada kajaczek oczyścić z listowia i błota, umyć generalnie. Potem delikatnie unosi się go w górę, układa na uchytach transportowych i dokłądnie unieruchamia pasami. Jak zatem wygląda to w Laosie? Komentarz na temat grzecznościowego mycia jest chyba zbędny. Dopóki paka na to pozwola, dopóty wrzuca się na nią kajaki. Jakkolwiek, taki tetris swoisty. Kolejne wrzuca się na dach, pasków mocujących w procedurze nie przewidziano. A pozostałe na pakę drugiej ciężarówki, tej do przewozu pasażerów. W pickupie więc przeznaczonym, wedle standardów cywilizowanych, na dziesięć osób, jedzie sobie osób dwanaście i, kolejny tetris, dwa kajaki. Śmiechu za to przy tym co niemiara.

       

            Co organizatorzy zaoszczędzili na lunchu, oddali z nawiązką w drodze powrotnej. Opóźnienia w stosunku do przybliżonego czasu powrotu mieliśmy jakąś godzinę co najmniej. Dobre ponadustawowe pół godziny – przewodnicy trochę zrzędzili, że powinniśmy już wracać, ale część drużyny się uparła – zajęła nam podróż, w pozycjach dość powykręcanych, nad Khone Pha Pheng, wodospad aspirujący do miana „największej kaskady w południowo-wschodniej Azji”. Z wysokością nie ma wow, ledwie 15 metrów, ale przepływ na odcinku, na którym rzeka ma kilometr szerokości daje do myślenia, huk też jest konkretny. Czy jest to warte 20 000 kipów? Nie jestem pewiem, nie musiałem na szczęście przesadnie nad tym dumać, bo bilet wstępu wliczony był w cenę wycieczki.
 














    











        Kolejne pół godziny przepadło na ostatniej krzywej, trzeba było podrzucić dwoje członków ekipy do granicy Kambodżańskiej. W związku z powyższym jednak właśnie, timing naszego przybycia na przystań okazał się być iście perfekcyjnym. Krzątaliśmy się po niej – najpierw zrzucając, a następnie uwiązując stadko swoich kajaków do czółna mającego nas powieźć z powrotem na Don Det – w przeprzyjemnym blasku wyjątkowo udanego zachodu słońca.



Klasyk na dziś: 

Podstawą wszelkich zwycięstw jest strój. W moim życiu było bardzo niewiele sytuacji, kiedy zhańbiłem się cywilnym ubraniem. Zawsze mam na sobie uniform Dalego. Przyjąłem dzisiaj podstarzałego raczej młodzieńca, który zaczął mnie błagać, bym udzielił mu stosownych rad przed podróżą do Ameryki. Sprawa ta wzbudza moją ciekawość. Przywdziewam zatem strój Dalego i schodzę na dół, aby go przyjąć. Jego problem jest następujący: pragnie wyjechać do Ameryki, ponieważ chce odnieść sukces obojętnie w jakiej dziedzinie — niemniej pragnie odnieść sukces. Skromna egzystencja w Ameryce jest dla niego czymś niepojętym.

   Pytam go:

   — Czy ma pan jakieś upodobania? Lubi pan dobrą kuchnię?

   Odpowiada gorliwie:

   — Mogę żyć jedząc byle co! Fasolę i chleb codziennie przez całe lata!

   — To niedobrze! — odpowiadam w zamyśleniu, przybierając zatroskany wyraz twarzy.

   Dziwi się, wobec tego spieszę z wyjaśnieniem:

       Codzienne jedzenie fasoli i chleba bardzo drogo kosztuje. Trzeba na to zarabiać, 

pracując bez przerwy. Natomiast jeśli przyzwyczai się pan do kawioru i szampana, to nie 

kosztuje nic.

   Uśmiecha się jak kretyn, sądząc, że żartuję.

   — Nigdy w życiu nie żartowałem! — wykrzykuję autorytatywnie.

   Od razu zaczyna mnie słuchać w największej pokorze.

   —Kawiorem i szampanem raczą pana za darmo niektóre bardzo dystyngowane damy, cudownie uperfumowane i żyjące w najpiękniejszych wnętrzach na świecie. Ale żeby na to zasłużyć, trzeba być absolutnym przeciwieństwem pańskiej osoby: oto przybywa pan na spotkanie z Dalim, mając żałobę za paznokciami, podczas gdy ja przyjąłem pana w uniformie. Niech pan wraca do domu rozpracowywać problem fasoli. To pańska sprawa. Jest pan zresztą z gatunku przedwcześnie pomarszczonej fasoli. A jeśli chodzi o szpinakową zieleń pańskiej koszuli, jest to bezsprzecznie kolor typowy dla przedwcześnie podstarzałych facetów i nieudaczników.

Salvador Dali, Dziennik geniusza





1 comment:

  1. Musi tam panowac katastrofalna inflacja, gdy w 2009 dotarłem, to ceny z 2007 zostały już solidnie przebite, widzę, że trend się utrzymał, a nawet uległ wzmocnieniu.
    O delfinie słyszałem dokładnie to, co piszesz, że w najlepszym razie cos tam mignie w wodzie. Pewnie już dawno ostatnio wyzionął ducha, ale turystów jeszcze latami będą wozic na łowy na niego. Ale cieszy, że i tak wielce udana wyprawa.
    Szkoda, że nie pogadałes nieco więcej z Niemcem, zapewne szukał jakiejs bratniej duszy do rozmowy o 'Homo Faberze', widocznie dziewczynka się nie znała, stąd cała chryja.

    ReplyDelete