Smak dzieciństwa solidnie
przyprawiony chili, czyli o laotiańskich kuszetkach • thank God the French
exist(-ed in Indochina) • roller coaster • bloodlust • rekordowo
Autokar kuszetkowy z Pakse do Vientiane, Laos, piątek, 27 grudnia 2013, w pół do dziewiątej
Ależ dziwacznie.
Pierwszy raz w życiu jadę autobusem kuszetkowym. Jestem podekscytowany, nie
powiem, ale ogólnie rzecz biorąc – nie podoba mi się. Autobus ma dwa poziomy
podzielone na dwa rzędy boksów. Boksy wyłożone są materacami. Mają długość
Azjaty i szerokośc dwóch Azjatów. Jest relatywnie wygodnie, jak sie podkuli
nogi. Nawet niestęchła poduszka i takaż kołderka są na wyposażeniu. I woda
mineralna. Tyle plusów.
Minusy. Pierwszy
leży koło mnie. Wlazł do wspólnego łoża w czapce z daszkiem, barbarzyńca jeden.
Trzeba było sprawć sobie dwójkę dzieci, zajmowalibyśmy teraz dwa całe boksy, a
nie półtora. A skoro już ktoś musial zająć połowę mojego boksu, czemu nie padło
na jakieś estetyczne i przyjemnie pachnące świeżym praniem dziewczę, tylko na bęcwała
w fullcapie? Mam nadzieję, że na tym dzisiejszy przydział pecha się skończy, bo
gdyby doszło do kraksy, marnie widzę swój los. Leżę na samym końcu wyższego
piętra autobusu, korytarz jest niski i wąski jak jakiś chodnik w kopalni dla
dzieci, do zejścia w dół daleko, przez klateczkę schodową trzeba się przeciskać
jak na placu zabaw, generalnie śmiertelna pułapka. Nie mam chyba przesadne
wybujałej klaustrofobii, ale jak to sobie wszystko w głowie poukładać, robi się
jakoś duszno. Żeby było weselej, obsługa zdcydowała, że nadszedł czas na
kolorowe sny i wyłączyła światła. Nie że przyćmiła, nie że wyłączyła te główne,
pozostawiając indywidualne lampki do czytania. Kompletny blackout. Nie ma nawet
lampek oznaczających drogę ewakuacji, albo drogę do toalety. A że po obu
stronach drogi widzimy, drodzy państwo, niezmąconą laotiańską ciemność, w sumie
nie wiem nawet, czy jeszcze żyję, czy może to już autostrada do piekła. Jakby
tego było mało, jakiś kretyn postanowił przed chwilą odświeżyć się nieco, a
przy okazji resztę autokaru, za pomocą perfum. Genialnie. O ileż lepszy byłby
świat, gdyby nie było na nim ludzi...
No nic, poddam się chyba presji i udam się na spoczynek. Over and out.
Skoro już bagietka
powraca, wbrew swemu kształtowi, niczym bumerang, należy się jej, i Wam, kilka
słów wyjaśnienia. O tym, że większość azjatyckich nacji potrafi mistrzowsko
przyrządzić wszystko, co ma nogi i nie jest stołem, co pływa i nie jest łodzią,
co lata i nie jest samolotem – słyszeli chyba wszyscy. Wielokrotnie jednak na
niniejszych skromnych łamach obalalem tę zabawną i całkiem trafną regułę dwoma
żelaznymi wyjątkami. Azjaci generalnie nijak nie radzą sobie z pieczywem i
ciastami. Azjatycki chleb i sernik ma się do chleba i sernika europejskiego jak
skuter Keeway do Vespy albo jak Chery do Mercedesa. Skąd więc, do diabła,
bagietki? Sprawa nie jest wcale zagadką, za którą mógłby się zabrać Dan Brown.
Bagietki, ich koncept i sekretną recepturę, między innymi „nie dodawaj do
ciasta cukru, głupcze”, pozostawili po sobie Francuzi, którzy panoszyli się w
okolicy jeszcze kilkadziesiąt lat temu. W gruncie rzeczy pozostawili po sobie w
Indochinach niewiele więcej, niż owe bagietki, trochę inspiracji
architektonicznych, odrobinę wpływów językowych. Ale nie o ilość przecież
chodzi, lecz o jakość. A tej bagietkom laotiańskim – kambodżańskim zresztą
również, wietnamskich nie miałem jeszcze okazji przetestować – zdecydowanie nie
brakuje. Po sześćdziesięciu z górą latach od
wyjazdu Franzuzów do domu wciąż są – czy to zamienione w kanapki, czy
też na sucho – tak pyszne, jak w Europie.
Zatem bagietka w
garść, pełna hipsterka, i na północ. Z mapy wynikało, że to blisko, w linii
prostej ze dwieście kilometrów. Że to ostatnia prosta. Nic z tych rzeczy, ani
nie było blisko, ani nie był to sprawny finisz.
Oliver w każdym
razie zajął miejsce na tyle, ja to obok kierowcy. Jeszcze zanim, po trzech
godzinach, dojechaliśmy do Vang Vieng, które leży mniej więcej w połowie drogi
między Vientiane a Luang Prabang, Oliver zdążył dwa razy zwymiotować, choć
zatrucie pokarmowe przeszło mu jeszcze w Kambodży, mnie natomiast na stałe
chyba odkształcił się kręgosłup, mimo że wierciłem się na wszystkie strony,
używając wszystkich nabytych podczas praktykowania jogi sztuczek. O czytaniu
czy zapadnięciu w zbawienny sen na którymkolwiek z naszych miejsc nie było
mowy.
Dobra, stop. Trzeba
teraz przełączyć się na powrót na tryb otwartości i sympatyczności i zacząć
cieszyć się otwartością i sympatycznością, z której słyną Laotańczycy. Oraz urokiem
ich dawnej stolicy. Do dzieła.
Autokar kuszetkowy z Pakse do Vientiane, Laos, piątek, 27 grudnia 2013, w pół do dziewiątej
W iście
telegraficznym skrócie, oto jak doszło do powyższej sytuacji. Zew północy kazał
nam pożegnać się dziś rano z Don Det, laotiańskim hamakowym rajem, i ruszyć w
blisko 30-godzinną podróż do Luang Prabang. Łodzią przeprawiliśmy się przez
Mekong i zameldowaliśmy się w busiku zmierzającym do Pakse. Trzygodzinna podróż
minęła bez przygód. Z początku martwiło nas nieco sześć godzin oczekiwania w
tym niewielkim mieście na autokar kuszetkowy do Vientiane, okazało się jednak,
że los zgotował nam przerwę wyjątkowo miłą i relaksującą. Odwiedzieliśmy
miejsowy wat, zapoznaliśmy się ze świątynnymi kotami, wypiliśmy rewelacyjną
kawę i zjedliśmy domowe lody oraz panna cotta w prowadzonej przez wyjątkowo
sympatycznego Włocha kawiarni Dok Mai, a następnie zafundowaliśmy sobie masaż.
Odwiedziliśmy stację autobusową, żeby wiedzieć, skąd ruszamy wieczorem, po czym
wróciliśmy do Włocha na spaghetti i penne. Zdążyliśmy jeszcze przejść się po
miejscowym rynku, wypić wieczorną kawę i kakao, i już nadszedł czas, by z
naładowanymi bateriami stawić się na stacji.
No nic, poddam się chyba presji i udam się na spoczynek. Over and out.
Villa Merry 1, Luang Prabang, Laos, sobota, 28
grudnia 2013, kwadrans po północy
To była jazda,
trudno ukryć! Rekord długości podróży lądem bez zatrzymywania się na noclegi
został pobity. Ale po kolei.
Kuszetki, mimo że
nieco klaustrofobiczne i irytujące, sprawdziły się w boju, wysiedliśmy rano z
autokaru całkiem wyspani i gotowi, by zmierzyć się z ostatnim autobusem.
Przedstawiciel agenta, u którego płaciliśmy za całą podróż, już na nas czekał.
Szczęście, że Laos jest krajem hamaków i bagietek, a nie naganiaczy,
zastanawialiśmy się, jak tez rozpoznamy jegomościa, jeśli będzie jednym z
dwudziestu, którzy nas opadną zaraz po wyjściu z autokaru wydzierając się
‘Luang Prabang!’. Nie udało się niestety wziąć po drodze na ostatni autobus
obiecanego prysznica w biurze firmy, mieliśmy chyba opóźnienie i trzeba było
sie spieszyć. Renata dzielnie zniosła tę niedogodność, na prawdziwą
podróżniczkę wyrasta mi miła małżonka. Zdążyliśmy tylko po wyjściu z busika
kupić na przydrożnym straganie bagietkę i już byliśmy w drodze.
I już byliśmy w
drodze, napisałem. Byliśmy, owszem, tyle że zamiast do umówionego tak zwanego
autobusu VIP, zaproszono nas bez ceregieli do minibusa. Rożnica nie byłaby może
warta wspomnienia, gdyby nie to, że minibus po brzegi zapakowany był
podróżnymi. Na nas czekały trzy wolne miejsca. Niby z grubsza wystarczająco,
tyle że jedno miejsce było na zupełnym tyle, jedno jakoś sensownie w środku, a
jedno przy przedniej szybie, między kierowcą a pełnoprawnym pasażerem, bez
miejsca na nogi. Na bagaże generalnie nie było miejsca wcale, każdy jakoś swoje
torby i plecaki poupychał gdzie popadło, ale trudno ukryć, że lebenraumu za
wiele w związku z tym nie zostało. Podobno przed nami pojawił się na miejscu
zbiórki jeszcze jakiś tajemniczy podróżny, który po dokonaniu pobieżnych
oględzin odmówił jazdy zaproponowanym pojazdem. Gdyby został, to by dopiero
było wesoło, ktoś by jechał na kolanach. Nie sądźcie proszę, że przesadzam i
wybrzydzam, nie raz jechałem samochodem czy busem, w którym liczba osób
dwukrotnie przekraczała liczbę zaplanowaną przez producenta pojazdu. Tu jednak
nie mówimy o wesołej przejażdżce taksówką z klubu do klubu, tylko o bitych
ośmiu godzinach podróży po laotiańskich drogach.
A potem było już
tylko gorzej. Wjeżdżaliśmy wyżej i wyżej w góry. Widoki, bez cienia przesady,
zapierały dech w piersiach, ale na ostrych zakrętach wijącej się po zboczach
wąskiej drogi busikiem rzucało jak na rollercoasterze. Przez cały czas musiałem
mocno trzymać się, sięgając przez współpasażera po prawej, uchwytu nad
drzwiczkami. Kierowca spieszył się najwyraźniej na jakąś gorącą randkę, bo
wyprzedzał wszystko, co się ruszało. Kiedy tylko mógł, jechał osiemdziesiątką,
nie bacząc na to, że moment nieuwagi może nas teleportować kilkaset metrów w
dół przepaści nieoddzielonej od jezdni nawet barierką. I dociskał hamulec do
dechy, kiedy na nasze spotkanie wyjeżdżała niespodziewanie z naprzeciwka
ciężarówka albo kiedy drogę przekraczało akurat stadko kóz lub biało-brązowych
krów. Jakby tego było mało, bez ustanku trzęsło nas przepotężnie. Choć trudno w
to uwierzyć, jakość narażonych na coroczne efekty pory deszczowej dróg w Laosie
ma się do jakości dróg polskich jak jakość dróg polskich do jakości
niemieckich. Nie wiem, kto zaplanował tę trasę na osiem godzin, ale tylko
ciągłe igranie kierowcy ze śmiercią pozwoliło nam przebyć te trzysta mniej
więcej kilometrów w czasie zgodnym z szalonym rozkładem.
Wysypaliśmy się z
autobusiku na stacji w Luang Prabang z żądzą mordu w oczach. Powiedziano nam w
Don Det, że dojedziemy do centrum – to naprawdę nie był moment na doradzenie
nam złapania tuk-tuka. „Hola, panie kierowco, jedziemy do centrum!”
oświadczyliśmy panu kierowcy, który już myślami był w alkowie z ukochaną. Kto
wie, może odniosłoby to jakiś efekt, gdyby nie to, że cała reszta kompanii
zaczęła się pakowac na tuk-tuka, choć niektórym z nich też obiecano centrum.
Poczkajcie, mówię, dowiedzmy się, czy tuk-tuk jest opłacony. Panie kierowco,
jest opłacony? Nie, nie jest, mamy zapłacić sami. Na co ci się ładują. Może w
takim razie ustalicie chociaż cenę za kurs, zanim pojedziecie, rzucam. 20 000
kipów od osoby, informuje kierowca, mnie krew zalewa a ci idioci nawet okiem
nie mrugną. Po chwili odjeżdżają. Kierowca coś tam wypakowuje z pojazdu i
udaje, że nas nie widzi, ja natomiast siadam w progu autobusu, zapalam papierosa
i czekam na rozwój sytuacji.
Generalnie jestem
miły z natury i niełatwo przychodzi mi bycie nieuprzejmym i krzyczenie na
ludzi. Z relacji Renaty wynika jednak, że tym razem wyszło mi to koncertowo.
Jakiś inny kierowca podchodzi i tłumaczy, że kursy zawsze kończa się tutaj.
Pytam go, czy jest z mojej firmy przewozowej, bo jeśli tak, to chcę się
poskarżyć, a jeśli nie, to niech spierdala, bo to nie jego sprawa. Kończę
papierosa i zagaduję pracownika firmy, która jest włascicielem autobusu, który
nas tu przywiózł. Podobno nie wolno autobusami wjeżdżać do miasta. Spoko, może
być tuk-tuk, ale to wy płacicie, bo taka była umowa. Każę mu zadzwonić do mojej
firmy i wyjaśnić sprawę. Znika gdzieś. Robimy naradę. Sytuacja wygląda tak, że
w gruncie rzeczy jedyne, co możemy zrobić, to urządzić strajk w autobusie, co
może się dla nas skończyć noclegiem na dworcu, albo porysować im lakier, co
byłoby już przegięciem. Ewentualnie postraszyć złą recenzją na portalach
turystycznych. Decydujemy się na ostatnie wyjście. Znajduję gościa, wydaje się
mocno zmieszany, Laotańczycy nie lubią ponoć, jak się na nich krzyczy. Robię
zdjęcia autobusu, okienka jego firmy i daję mu wybór: albo płaci za tuk-tuka,
albo w mieście wchodzę na internet i publikuję opis jego scamu. Gość na to, że
wejść na internet mogę w hotelu. Dochodzę do wniosku, że on chyba nawet za
bardzo nie klei po angielsku, że nie bardzo rozumie, o co mi chodzi, bo
przecież to inny gość bezsensownie obiecał mi transport do centrum. Widzę, że
niczego tu już nie zdziałamy.
Do miasta jest
jakieś trzy kilometry, niewiele, ale jesteśmy zmordowani. A więc tuk-tuk.
Podchodzimy do kierowców. 50 000 za nasza trójkę. A więc już zrobiło się
taniej, jak banda falangów, jak określa się obcokrajowców w Laosie i Tajlandii,
zniknęła z pola widzenia. Ale ja nie jestem w nastroju zniżki rzędu 16,5
procenta. Proponuję 20 000 łącznie. O nie, ojej, to za mało. To do widzenia. No
dobrze, 20 000. Wsiadamy. Zapłaćcie teraz. Zapłacimy, jak dojedziemy na
miejsce. Muszę już chyba naprawdę mieć płomienie w oczach, bo gość mówi, że ok
no problem, że na miejscu i odskakuje. Jedziemy.
Firmie Mekong
Adventure, która zafundowała nam roller-coastera, ale nie zafundowała
transportu ze stacji do centrum, nie zrobimy wiele. Kto przegląda recenzje
przed zakupem biletu? Sam tego nie robię. Na pocieszenie nie dajemy się
wychujać tuk-tukom...
Tak
więc, w ogólnym rozrachunku – sukces. Rekord pobity, 30 godzin w drodze. Łódź,
minibus, autokar kuszetkowy, minibus, kolejny minibus, tuk-tuk. Jakiś tysiąc
kilometrów laotiańskich dróg. Nic dodać, nic ująć, beerlao w garść i Wasze
zdrowie, moja dzielna rodzino!
Klasyk na dziś:
Rozważ również, jak wiele
jest niepożądanych zgonów w czasie wojny. Ludzie giną tam, gdzie wiedzą, że
mogą zostać zabici, o ile więc w ogóle należą do stronnictwa Nieprzyjaciela,
idą na śmierć przygotowani. O ileż lepiej byłoby dla nas; gdyby wszyscy ludzie
umierali w kosztownych zakładach leczniczych wśród doktorów, którzy kłamią,
pielęgniarek, które kłamią, przyjaciół, którzy kłamią - tak jak ich nauczyliśmy
- obiecując umierającym życie, umacniając w nich mniemanie, że choroba
usprawiedliwia wszelkie pobłażanie dla siebie, a nawet, jeśli nasi pracownicy
znają swą robotę, powstrzymując wszelką sugestię przywołania księdza, by
choremu nie zdradzić, jaki jest prawdziwy stan jego zdrowia. A jak zgubną jest
dla nas ustawiczna pamięć o śmierci, jaką ludziom narzuca wojna. Jeden z
najlepszych naszych oręży - zadowolenie się doczesnością - staje się
nieprzydatny. W czasie wojny nikt nie sądzi, że żyć będzie wiecznie.
Clive Staples Lewis, Listy starego diabła
do młodego
Nie jestem wprawdzie matką, ale podejrzewam, że będę (byłabym) w tej roli niesamowicie znerwicowana i histeryczna. Na Waszym miejscu, podczas rzeczonej podróży busikiem, umierałabym ze strachu, że Oliwer, oddzielony od Was, zniknie gdzieś w niejasnych okolicznościach. Także podziwiam i zazdroszczę zdroworozsądkowego dystansu, który wypracowaliście sobie w trakcie wszystkich dotychczasowych podroży. Zdjęcie z kawiarni pozostawia, skądinąd, bardzo sielsko-swojskie wrażenie. Wnętrze trochę jak z polskiej stołówki na prowincji :)
ReplyDeleteMyślę, że uspokoiło by Cię skonfrontowanie wyobrażeń wyniesionych z lektury z rzeczywsitsością. Mówimy o minibusie na jakieś dwanaście osób, Oliwer siedząc z tyłu pozostawał przez cały czas nie dalej niż półtora metra od siedzącej w środku Renaty. Gdyby to była różnica pięter w kuszetkowym, sam może czułbym się nierozsądnie nieswojo.
ReplyDeleteTak czy owak, problem długości smyczy i pojemności klosza wart jest osobnej debaty... ;)
Konkurencja po azjatycku: możesz sobie wybrac, który z dwudziestu sprzedawców biletów zrobi Cię w jajo. I tak wszyscy siedzą na jednej cenie, wszyscy sprzedają te same busy, ale co tam, niech Ci się wydaje, że jest po co pytac, szukac i sprawdzac. Gdyby tak każdy robił taki dym jak zrobiłes, to by się to pewnie skonczyło już jakis czas temu, no ale przecież człowiek z jakiejs Holandii nie będzie się kłócił o 3 euro, lepiej sie dac wyruchac.
ReplyDelete