Monday, March 10, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XX

Smak dzieciństwa solidnie przyprawiony chili, czyli o laotiańskich kuszetkach • thank God the French exist(-ed in Indochina) • roller coaster • bloodlust • rekordowo


Autokar kuszetkowy z Pakse do Vientiane, Laos, piątek, 27 grudnia 2013, w pół do dziewiątej

                                

               Ależ dziwacznie. Pierwszy raz w życiu jadę autobusem kuszetkowym. Jestem podekscytowany, nie powiem, ale ogólnie rzecz biorąc – nie podoba mi się. Autobus ma dwa poziomy podzielone na dwa rzędy boksów. Boksy wyłożone są materacami. Mają długość Azjaty i szerokośc dwóch Azjatów. Jest relatywnie wygodnie, jak sie podkuli nogi. Nawet niestęchła poduszka i takaż kołderka są na wyposażeniu. I woda mineralna. Tyle plusów.



               Minusy. Pierwszy leży koło mnie. Wlazł do wspólnego łoża w czapce z daszkiem, barbarzyńca jeden. Trzeba było sprawć sobie dwójkę dzieci, zajmowalibyśmy teraz dwa całe boksy, a nie półtora. A skoro już ktoś musial zająć połowę mojego boksu, czemu nie padło na jakieś estetyczne i przyjemnie pachnące świeżym praniem dziewczę, tylko na bęcwała w fullcapie? Mam nadzieję, że na tym dzisiejszy przydział pecha się skończy, bo gdyby doszło do kraksy, marnie widzę swój los. Leżę na samym końcu wyższego piętra autobusu, korytarz jest niski i wąski jak jakiś chodnik w kopalni dla dzieci, do zejścia w dół daleko, przez klateczkę schodową trzeba się przeciskać jak na placu zabaw, generalnie śmiertelna pułapka. Nie mam chyba przesadne wybujałej klaustrofobii, ale jak to sobie wszystko w głowie poukładać, robi się jakoś duszno. Żeby było weselej, obsługa zdcydowała, że nadszedł czas na kolorowe sny i wyłączyła światła. Nie że przyćmiła, nie że wyłączyła te główne, pozostawiając indywidualne lampki do czytania. Kompletny blackout. Nie ma nawet lampek oznaczających drogę ewakuacji, albo drogę do toalety. A że po obu stronach drogi widzimy, drodzy państwo, niezmąconą laotiańską ciemność, w sumie nie wiem nawet, czy jeszcze żyję, czy może to już autostrada do piekła. Jakby tego było mało, jakiś kretyn postanowił przed chwilą odświeżyć się nieco, a przy okazji resztę autokaru, za pomocą perfum. Genialnie. O ileż lepszy byłby świat, gdyby nie było na nim ludzi...



               W iście telegraficznym skrócie, oto jak doszło do powyższej sytuacji. Zew północy kazał nam pożegnać się dziś rano z Don Det, laotiańskim hamakowym rajem, i ruszyć w blisko 30-godzinną podróż do Luang Prabang. Łodzią przeprawiliśmy się przez Mekong i zameldowaliśmy się w busiku zmierzającym do Pakse. Trzygodzinna podróż minęła bez przygód. Z początku martwiło nas nieco sześć godzin oczekiwania w tym niewielkim mieście na autokar kuszetkowy do Vientiane, okazało się jednak, że los zgotował nam przerwę wyjątkowo miłą i relaksującą. Odwiedzieliśmy miejsowy wat, zapoznaliśmy się ze świątynnymi kotami, wypiliśmy rewelacyjną kawę i zjedliśmy domowe lody oraz panna cotta w prowadzonej przez wyjątkowo sympatycznego Włocha kawiarni Dok Mai, a następnie zafundowaliśmy sobie masaż. Odwiedziliśmy stację autobusową, żeby wiedzieć, skąd ruszamy wieczorem, po czym wróciliśmy do Włocha na spaghetti i penne. Zdążyliśmy jeszcze przejść się po miejscowym rynku, wypić wieczorną kawę i kakao, i już nadszedł czas, by z naładowanymi bateriami stawić się na stacji.
 


 























 












 
















 
















 














No nic, poddam się chyba presji i udam się na spoczynek. Over and out.





Villa Merry 1, Luang Prabang, Laos, sobota, 28 grudnia 2013, kwadrans po północy



        To była jazda, trudno ukryć! Rekord długości podróży lądem bez zatrzymywania się na noclegi został pobity. Ale po kolei.



               Kuszetki, mimo że nieco klaustrofobiczne i irytujące, sprawdziły się w boju, wysiedliśmy rano z autokaru całkiem wyspani i gotowi, by zmierzyć się z ostatnim autobusem. Przedstawiciel agenta, u którego płaciliśmy za całą podróż, już na nas czekał. Szczęście, że Laos jest krajem hamaków i bagietek, a nie naganiaczy, zastanawialiśmy się, jak tez rozpoznamy jegomościa, jeśli będzie jednym z dwudziestu, którzy nas opadną zaraz po wyjściu z autokaru wydzierając się ‘Luang Prabang!’. Nie udało się niestety wziąć po drodze na ostatni autobus obiecanego prysznica w biurze firmy, mieliśmy chyba opóźnienie i trzeba było sie spieszyć. Renata dzielnie zniosła tę niedogodność, na prawdziwą podróżniczkę wyrasta mi miła małżonka. Zdążyliśmy tylko po wyjściu z busika kupić na przydrożnym straganie bagietkę i już byliśmy w drodze.



               Skoro już bagietka powraca, wbrew swemu kształtowi, niczym bumerang, należy się jej, i Wam, kilka słów wyjaśnienia. O tym, że większość azjatyckich nacji potrafi mistrzowsko przyrządzić wszystko, co ma nogi i nie jest stołem, co pływa i nie jest łodzią, co lata i nie jest samolotem – słyszeli chyba wszyscy. Wielokrotnie jednak na niniejszych skromnych łamach obalalem tę zabawną i całkiem trafną regułę dwoma żelaznymi wyjątkami. Azjaci generalnie nijak nie radzą sobie z pieczywem i ciastami. Azjatycki chleb i sernik ma się do chleba i sernika europejskiego jak skuter Keeway do Vespy albo jak Chery do Mercedesa. Skąd więc, do diabła, bagietki? Sprawa nie jest wcale zagadką, za którą mógłby się zabrać Dan Brown. Bagietki, ich koncept i sekretną recepturę, między innymi „nie dodawaj do ciasta cukru, głupcze”, pozostawili po sobie Francuzi, którzy panoszyli się w okolicy jeszcze kilkadziesiąt lat temu. W gruncie rzeczy pozostawili po sobie w Indochinach niewiele więcej, niż owe bagietki, trochę inspiracji architektonicznych, odrobinę wpływów językowych. Ale nie o ilość przecież chodzi, lecz o jakość. A tej bagietkom laotiańskim – kambodżańskim zresztą również, wietnamskich nie miałem jeszcze okazji przetestować – zdecydowanie nie brakuje. Po sześćdziesięciu z górą latach od  wyjazdu Franzuzów do domu wciąż są – czy to zamienione w kanapki, czy też na sucho – tak pyszne, jak w Europie.        



               Zatem bagietka w garść, pełna hipsterka, i na północ. Z mapy wynikało, że to blisko, w linii prostej ze dwieście kilometrów. Że to ostatnia prosta. Nic z tych rzeczy, ani nie było blisko, ani nie był to sprawny finisz.



               I już byliśmy w drodze, napisałem. Byliśmy, owszem, tyle że zamiast do umówionego tak zwanego autobusu VIP, zaproszono nas bez ceregieli do minibusa. Rożnica nie byłaby może warta wspomnienia, gdyby nie to, że minibus po brzegi zapakowany był podróżnymi. Na nas czekały trzy wolne miejsca. Niby z grubsza wystarczająco, tyle że jedno miejsce było na zupełnym tyle, jedno jakoś sensownie w środku, a jedno przy przedniej szybie, między kierowcą a pełnoprawnym pasażerem, bez miejsca na nogi. Na bagaże generalnie nie było miejsca wcale, każdy jakoś swoje torby i plecaki poupychał gdzie popadło, ale trudno ukryć, że lebenraumu za wiele w związku z tym nie zostało. Podobno przed nami pojawił się na miejscu zbiórki jeszcze jakiś tajemniczy podróżny, który po dokonaniu pobieżnych oględzin odmówił jazdy zaproponowanym pojazdem. Gdyby został, to by dopiero było wesoło, ktoś by jechał na kolanach. Nie sądźcie proszę, że przesadzam i wybrzydzam, nie raz jechałem samochodem czy busem, w którym liczba osób dwukrotnie przekraczała liczbę zaplanowaną przez producenta pojazdu. Tu jednak nie mówimy o wesołej przejażdżce taksówką z klubu do klubu, tylko o bitych ośmiu godzinach podróży po laotiańskich drogach.



              Oliver w każdym razie zajął miejsce na tyle, ja to obok kierowcy. Jeszcze zanim, po trzech godzinach, dojechaliśmy do Vang Vieng, które leży mniej więcej w połowie drogi między Vientiane a Luang Prabang, Oliver zdążył dwa razy zwymiotować, choć zatrucie pokarmowe przeszło mu jeszcze w Kambodży, mnie natomiast na stałe chyba odkształcił się kręgosłup, mimo że wierciłem się na wszystkie strony, używając wszystkich nabytych podczas praktykowania jogi sztuczek. O czytaniu czy zapadnięciu w zbawienny sen na którymkolwiek z naszych miejsc nie było mowy.


 

               











 A potem było już tylko gorzej. Wjeżdżaliśmy wyżej i wyżej w góry. Widoki, bez cienia przesady, zapierały dech w piersiach, ale na ostrych zakrętach wijącej się po zboczach wąskiej drogi busikiem rzucało jak na rollercoasterze. Przez cały czas musiałem mocno trzymać się, sięgając przez współpasażera po prawej, uchwytu nad drzwiczkami. Kierowca spieszył się najwyraźniej na jakąś gorącą randkę, bo wyprzedzał wszystko, co się ruszało. Kiedy tylko mógł, jechał osiemdziesiątką, nie bacząc na to, że moment nieuwagi może nas teleportować kilkaset metrów w dół przepaści nieoddzielonej od jezdni nawet barierką. I dociskał hamulec do dechy, kiedy na nasze spotkanie wyjeżdżała niespodziewanie z naprzeciwka ciężarówka albo kiedy drogę przekraczało akurat stadko kóz lub biało-brązowych krów. Jakby tego było mało, bez ustanku trzęsło nas przepotężnie. Choć trudno w to uwierzyć, jakość narażonych na coroczne efekty pory deszczowej dróg w Laosie ma się do jakości dróg polskich jak jakość dróg polskich do jakości niemieckich. Nie wiem, kto zaplanował tę trasę na osiem godzin, ale tylko ciągłe igranie kierowcy ze śmiercią pozwoliło nam przebyć te trzysta mniej więcej kilometrów w czasie zgodnym z szalonym rozkładem. 



               Wysypaliśmy się z autobusiku na stacji w Luang Prabang z żądzą mordu w oczach. Powiedziano nam w Don Det, że dojedziemy do centrum – to naprawdę nie był moment na doradzenie nam złapania tuk-tuka. „Hola, panie kierowco, jedziemy do centrum!” oświadczyliśmy panu kierowcy, który już myślami był w alkowie z ukochaną. Kto wie, może odniosłoby to jakiś efekt, gdyby nie to, że cała reszta kompanii zaczęła się pakowac na tuk-tuka, choć niektórym z nich też obiecano centrum. Poczkajcie, mówię, dowiedzmy się, czy tuk-tuk jest opłacony. Panie kierowco, jest opłacony? Nie, nie jest, mamy zapłacić sami. Na co ci się ładują. Może w takim razie ustalicie chociaż cenę za kurs, zanim pojedziecie, rzucam. 20 000 kipów od osoby, informuje kierowca, mnie krew zalewa a ci idioci nawet okiem nie mrugną. Po chwili odjeżdżają. Kierowca coś tam wypakowuje z pojazdu i udaje, że nas nie widzi, ja natomiast siadam w progu autobusu, zapalam papierosa i czekam na rozwój sytuacji.



               Generalnie jestem miły z natury i niełatwo przychodzi mi bycie nieuprzejmym i krzyczenie na ludzi. Z relacji Renaty wynika jednak, że tym razem wyszło mi to koncertowo. Jakiś inny kierowca podchodzi i tłumaczy, że kursy zawsze kończa się tutaj. Pytam go, czy jest z mojej firmy przewozowej, bo jeśli tak, to chcę się poskarżyć, a jeśli nie, to niech spierdala, bo to nie jego sprawa. Kończę papierosa i zagaduję pracownika firmy, która jest włascicielem autobusu, który nas tu przywiózł. Podobno nie wolno autobusami wjeżdżać do miasta. Spoko, może być tuk-tuk, ale to wy płacicie, bo taka była umowa. Każę mu zadzwonić do mojej firmy i wyjaśnić sprawę. Znika gdzieś. Robimy naradę. Sytuacja wygląda tak, że w gruncie rzeczy jedyne, co możemy zrobić, to urządzić strajk w autobusie, co może się dla nas skończyć noclegiem na dworcu, albo porysować im lakier, co byłoby już przegięciem. Ewentualnie postraszyć złą recenzją na portalach turystycznych. Decydujemy się na ostatnie wyjście. Znajduję gościa, wydaje się mocno zmieszany, Laotańczycy nie lubią ponoć, jak się na nich krzyczy. Robię zdjęcia autobusu, okienka jego firmy i daję mu wybór: albo płaci za tuk-tuka, albo w mieście wchodzę na internet i publikuję opis jego scamu. Gość na to, że wejść na internet mogę w hotelu. Dochodzę do wniosku, że on chyba nawet za bardzo nie klei po angielsku, że nie bardzo rozumie, o co mi chodzi, bo przecież to inny gość bezsensownie obiecał mi transport do centrum. Widzę, że niczego tu już nie zdziałamy.



               Do miasta jest jakieś trzy kilometry, niewiele, ale jesteśmy zmordowani. A więc tuk-tuk. Podchodzimy do kierowców. 50 000 za nasza trójkę. A więc już zrobiło się taniej, jak banda falangów, jak określa się obcokrajowców w Laosie i Tajlandii, zniknęła z pola widzenia. Ale ja nie jestem w nastroju zniżki rzędu 16,5 procenta. Proponuję 20 000 łącznie. O nie, ojej, to za mało. To do widzenia. No dobrze, 20 000. Wsiadamy. Zapłaćcie teraz. Zapłacimy, jak dojedziemy na miejsce. Muszę już chyba naprawdę mieć płomienie w oczach, bo gość mówi, że ok no problem, że na miejscu i odskakuje. Jedziemy.



               Firmie Mekong Adventure, która zafundowała nam roller-coastera, ale nie zafundowała transportu ze stacji do centrum, nie zrobimy wiele. Kto przegląda recenzje przed zakupem biletu? Sam tego nie robię. Na pocieszenie nie dajemy się wychujać tuk-tukom...



               Dobra, stop. Trzeba teraz przełączyć się na powrót na tryb otwartości i sympatyczności i zacząć cieszyć się otwartością i sympatycznością, z której słyną Laotańczycy. Oraz urokiem ich dawnej stolicy. Do dzieła.



Tak więc, w ogólnym rozrachunku – sukces. Rekord pobity, 30 godzin w drodze. Łódź, minibus, autokar kuszetkowy, minibus, kolejny minibus, tuk-tuk. Jakiś tysiąc kilometrów laotiańskich dróg. Nic dodać, nic ująć, beerlao w garść i Wasze zdrowie, moja dzielna rodzino!








Klasyk na dziś:
  
Rozważ również, jak wiele jest niepożądanych zgonów w czasie wojny. Ludzie giną tam, gdzie wiedzą, że mogą zostać zabici, o ile więc w ogóle należą do stronnictwa Nieprzyjaciela, idą na śmierć przygotowani. O ileż lepiej byłoby dla nas; gdyby wszyscy ludzie umierali w kosztownych zakładach leczniczych wśród doktorów, którzy kłamią, pielęgniarek, które kłamią, przyjaciół, którzy kłamią - tak jak ich nauczyliśmy - obiecując umierającym życie, umacniając w nich mnie­manie, że choroba usprawiedliwia wszelkie pobłażanie dla siebie, a nawet, jeśli nasi pracownicy znają swą ro­botę, powstrzymując wszelką sugestię przywołania księdza, by choremu nie zdradzić, jaki jest prawdziwy stan jego zdrowia. A jak zgubną jest dla nas ustawiczna pamięć o śmierci, jaką ludziom narzuca wojna. Jeden z najlepszych naszych oręży - zadowolenie się docze­snością - staje się nieprzydatny. W czasie wojny nikt nie sądzi, że żyć będzie wiecznie.


Clive Staples Lewis, Listy starego diabła do młodego






3 comments:

  1. Nie jestem wprawdzie matką, ale podejrzewam, że będę (byłabym) w tej roli niesamowicie znerwicowana i histeryczna. Na Waszym miejscu, podczas rzeczonej podróży busikiem, umierałabym ze strachu, że Oliwer, oddzielony od Was, zniknie gdzieś w niejasnych okolicznościach. Także podziwiam i zazdroszczę zdroworozsądkowego dystansu, który wypracowaliście sobie w trakcie wszystkich dotychczasowych podroży. Zdjęcie z kawiarni pozostawia, skądinąd, bardzo sielsko-swojskie wrażenie. Wnętrze trochę jak z polskiej stołówki na prowincji :)

    ReplyDelete
  2. Myślę, że uspokoiło by Cię skonfrontowanie wyobrażeń wyniesionych z lektury z rzeczywsitsością. Mówimy o minibusie na jakieś dwanaście osób, Oliwer siedząc z tyłu pozostawał przez cały czas nie dalej niż półtora metra od siedzącej w środku Renaty. Gdyby to była różnica pięter w kuszetkowym, sam może czułbym się nierozsądnie nieswojo.

    Tak czy owak, problem długości smyczy i pojemności klosza wart jest osobnej debaty... ;)

    ReplyDelete
  3. Konkurencja po azjatycku: możesz sobie wybrac, który z dwudziestu sprzedawców biletów zrobi Cię w jajo. I tak wszyscy siedzą na jednej cenie, wszyscy sprzedają te same busy, ale co tam, niech Ci się wydaje, że jest po co pytac, szukac i sprawdzac. Gdyby tak każdy robił taki dym jak zrobiłes, to by się to pewnie skonczyło już jakis czas temu, no ale przecież człowiek z jakiejs Holandii nie będzie się kłócił o 3 euro, lepiej sie dac wyruchac.

    ReplyDelete