Poranna kawa,
czarna kawa • Matrix IV – recenzja • zalety brunatnych fal • Sen to Chihiro no
kamikakushi czyli konkretny Spirited Away • Robi sie południe, robi sie kolonialnie • przygotowujemy ekspedycję •
Rambo IV • we’re going bananas • drink ’n’ drive
Shwe Ya Minn Guesthouse, Chaung Tha Beach, sobota, 20 lipca 2013, dwadzieścia
po dziewiątej
W
Shwe Ya Minn podają czarną kawę. Przynajmniej dzisiaj podają, wczoraj jeszcze
twierdzili, że jest tylko, jak wszędzie, 3 w 1. Czyżby zaopatrzyli się w nią,
bo o nią pytałem, czyżby aż tak sprawnie działał tutejszy rynek usług
hotelarsko-gastronomicznych? Jakie to ma zresztą znaczenie, przede mną stoi
filiżanka czarnej kawy. Lury wyjątkowej, ale lepsza lura czarna niż lura z
mlekiem w proszku i cukrem, jak mówi stare birmańskie porzekadło.
Rytuał hotelowego śniadania zaczął
się od dziwacznej nieco rozmowy z kelnerką:
- Chce pan jajka?
- Oczywiście.
- Smażone /w domyśle: sadzone/ czy omlet?
- Smażone.
- Ile? Jedno?
- Dwa. /skromnie, chodź kusiły mnie trzy, a i przed czterema bym się nie bronił/
- Dwa??? /oczy jak spodki, totalne zdziwienie, że nie poprosiłem o jedno/
- Chce pan jajka?
- Oczywiście.
- Smażone /w domyśle: sadzone/ czy omlet?
- Smażone.
- Ile? Jedno?
- Dwa. /skromnie, chodź kusiły mnie trzy, a i przed czterema bym się nie bronił/
- Dwa??? /oczy jak spodki, totalne zdziwienie, że nie poprosiłem o jedno/
Wtedy zacząłem się
poważnie obawiać, że zaraz po śniadaniu będę musiał złożyć kolejne zamówienie.
Może jednak mój wilczy, jak na tutejsze standardy, apetyt zrobił takie
wrażenie, że tostów z czymś, co udawało masło i dżemem dostałem dość. Warto
również wspomnieć o grubym, puszystym omlecie z miodem, spodobał mi się nie
mniej niż autorom Lonely Planet, którzy się tu stołowali, o czym przeczytałem w
przewodniku wygrzebanym z hoteowej biblioteczki. Sok pomarańczowy bez szału,
jak wszędzie, pisałem już o tym zresztą. Ot piętno spróbowania najlepszego soku
na świecie w Syrii w zbyt młodym wieku…
Ale podają czarną kawę. Czarną kawę,
której trzecia filiżanka, jakby większa niż dwie poprzednie, właśnie została mi
z uśmiechem przyniesiona. Mark i Tia powinni zaraz po mnie przyjść,
prawdopodobnie zostaniemy w Chaung Tha tylko do jutra rana, jeśli więc mamy
dziś przedsięwziąć jakąś miniekspedycję poza wioskę, należy odwiedzić biuro
turystyczne Mr. George i zacząć działać.
Korzystając
z tych kilku chwil, pozwolę sobie wtrącić małą poranną dygresję filmoznawczą
zupełnie niezwiązaną z tematem. Śniło mi się dzisiejszej nocy, że oglądałem
Matrix IV. Chyba nawet jakośtam brałem udział we wszystkim co się działo, jak
to we śnie, ale to nieistotne. Istotne jest, że film jest megasłaby. Pamiętam,
że pod koniec próbowałem przekonać bohaterów, że muszą cośtam zrobić albo
powiedzieć, bo to ich jedyna szansa, by dostać dwójkę na filmwebie. Fabuła
leżała, prawie nic się nie działo, główny wątek był żenujący, prawie tak
żenujący jak wgląd w sytuację rodzinną Morpheusa i Agenta Smitha. Zaufajcie mi,
kiedy film wejdzie do kin, darujcie sobie nawet myślenie o pójściu na niego.
Jak już musicie, poczekajcie na dvd albo zobaczcie w necie.
Chaug Tha jest destynacją
turystyczną popularną wśród Birmańczyków, przede wszystkim yangończyków,
zamożnych, ale nie bajecznie bogatych. Ci bajecznie, w tutejszych realiach,
bogaci wybierają raczej pobliską Ngwe Saung, albo położoną jakieś dwieście
kilometrów na północ słynną Ngapali. Motywacja ich jest prosta. Piasek na
Chaung Tha nie jest biały, w związku z czym słabo wypada na zdjęciach. W porze
deszczowej, jakby tego było mało, kiedy wzbierają rzeki wpadające do Zatoki
Bengalskiej, woda traci przejrzystość i przyjmuje brunatnobrązową barwę. Dla
mnie ma to jedną wielką niezaprzeczalną zaletę – plaża nie jest zatłoczona. Nie
żeby była pusta, to nie Bałtyk wiosną czy jesienią. Są lokalni turyści, jest
kilku nastolatków oferujących konne i motocyklowe przejażdżki, są pojedynczy
hadlarze kiczowatej muszelkowej biżuterii, są wypożyczalnie pontonów i kół do
pływania. Ale dość jest miejsca, by, cisnąwszy w piasek sandały, koszulkę i klucz
do pokoju, rzucić się w wir walki z falami. A fale są konkretne, porównywalne
do wspaniałych wysokich spienionych bałwanów Parangtritis na południu
Jawy.
Poza plażą atrakcji w samej Chaung
Tha nie ma, może poza lokalnym ryneczkiem. Chyba że za atrakcję uznać
elektryczność, która pojwia się w okolicy codziennie o godzinie 18.30 punkt i
imprezuje do samego rana. Zabawna sprawa, bukuje ktoś sobie na przykład hotel,
wybiera ten z klimą, choć jest znacznie droższy niż ten z wiatrakami, a klima i
tak nie działa, tak samo jak nie działają wiatraki, bo nie ma prądu. Z wodą
jest to samo, hotele chwalą się dostępnością gorącej wody 24 godziny na dobę,
ale jak nie ma prądu, skąd niby mają wziąć gorącą wodę?
Nic jednak nie pozwala pełniej
docenić możliwości zaspokojenia potrzeby, niż wcześniejsza deprywacja. Kiedy
elektryczność wraca wieczorem, z zapadnięciem zmroku, wrażenie wręcz dech w
piersiach zapiera. Szare twarze, szare ubrania, szare jedzenie na stole, szary
myanmar w kuflach – wszystko nabiera nagle wyrazistości i barw. Rozświetlają
się świetlówki, zaczynają wirować wentylatory, radio rozśpiewuje się lokalnymi
przebojami. Wraz z powrotem światłości na twarze powracają uśmiechy, radośnie
zamawia się kolejną kolejkę. Idąc wzdłuż drogi zaczyna się człowiek
zastanawiać, czy nie przeniósł się przypadkiem, niczym w Spirited Away, do
jakiejś baśniowej krainy. Restauracyjki hotelowe, przez cały dzień puste i
ciemne, sprawiające wrażenie nieczynnych przez całą porę deszczową, mienią się
teraz ciepłożółtym światłem żarówek i czerwienią lampionów, wewnątrz krzątają
się kelnerzy, głośno śmieją się klienci.
Kiedy późnym wieczorem wracałem do
swojego hoteliku z bilarda w Golden Beach, gdzie biedny Mark nota bene płaci 77
dolarów za noc, droga była już zupełnie pusta a wioska wydawała się pogrążona
we śnie. W sklepiku spożywczo-monopolowym wciąż jednak paliło się światło.
Jakby właściciel, zdając sobie przecież sprawę, że nic już tej nocy nie
sprzeda, chciał się na zapas nacieszyć elektrycznością, która zniknie o brzasku.
* * *
Star Queen, Yangon,
piątek, 20 sierpnia 2013, w pół do ósmej
No ale się pojawili. Głodni. A że i
od mojego śniadania minęły dwie strony z momentami zadumy po drodze, zgodnie
wybraliśmy się na lunch do Shwe Hin Tha. Prawdziwa ekspedycja z czasów
kolonializmu: przygody przygodami, ale śnadanie, lunch i herbatka o piątej –
nie do ruszenia... Własciwie, przyznam się przy okazji, to ja właśnie do Shwe
Hin Tha zmierzałem podczas mojego hotelowego polowania, tylko mi się po drodze
nazwy pomyliły i wylądowałem w Shwe Ya Minn, na czym zresztą źle nie wyszedłem.
Ale restaurację ma Shwe Hin Tha pierwszorzędną, przyjemnie sobie
pobiesiadowaliśmy w oczekiwaniu na kulturalno-oświatowego, który miał podzwonić
do znajomych przewodników i wypytać ich o możliwości zorganizowanego na prędce zeksplorowania
okolicy. Miny nam nieco zrzedły, kiedy wrócił z wieściami z frontu. Na łódkę,
którą moglibyśmy popłynąć w górę rzeki juz za późno, rybacy powyciągali po
porannych połowach i nie będcą spychać na powrót, nie da rady. Wędkowanie w
morzu z tego samego powodu nie wchodzi w grę. Nie ogarniam trochę w czym tkwił
problem. Za 30 dolców, które byliśmy gotowi łącznie zapłacić za parę godzin
obwózki, nie chciało im się dłubanki zepchnąć? No ale kłócić się chyba nie było
sensu... Na słonie też za późno, już nakarmione, pora deszczowa zresztą, nie ma
opcji. No słabo, wiedzieliśmy, że jest już koło południa, więc nie mieliśmy
wygórowanych oczekiwań tyczących się wrażeń, ale żeby tak nic? Upału nie ma,
czemu się nikomu nie chce ruszyć tyłka i zarobić konkretnej dnióweczki? No więc
do rzeczy: cokolwiek? Owszem, wyspy. Skuterek do przystani, prom na wyspę,
dalej skuterkiem, kolejny prom, dalej skuterkiem, kolejny prom, ostatnia wyspa,
piękna romantyczna, biały piasek, foty na popularny portal społecznościowy, jak
to Juriusz określa. Kolacja w zaprzyjaźnionej restauracji, powrót. 35 dolarów,
jeśli mnie pamięć nie myli.
Cóż,
była to jakaś opcja, ale nieprzesadnie kusząca. Postanowiliśmy wrócić do mojego
Shwe Ya Minn i przetestować tamtejsze, rekalmowane na tabliczce w recepcji,
możliwości organizacyjne. A jakby co, wrócić szybko do Shwe Hin Tha i zaliczyć
te wsypy śmieszne. Pani właścicielka, chwila oczekiwania, telefon do
przyjaciela. Zaraz będzie. Faktycznie, zaraz był. Taki sobie gość, czerwone od
betelu zęby, kapelutek zabawny, ale po angielsku kleił jako tako. Skleił
całkiem snadnie, że więcej niż 30$ z nas nie wyciągnie, ma nam ogarnnąć łódkę i
za owe 30$ ile nam zorganizuje, tyle będzie ok, że wierzymy w niego i jego zdolności negocjacyjne. Zostawił
nas na chwilę, podzwonił, wrócił z informacją, że jest deal do zrobienia. Jakiś
lokalny Charon weźmie 10 doalrów za godzinę, popłyniemy w górę rzeki, mają być
lasy namorzynowe i jakieś plantacje bananów po drodze. On sam nie popłynie, ale
dorzuci jakiegoś swojego potomka, który będzie nam tłumaczył. Jak będziemy
zadowoleni, to mu zapłacimy tysiąc kyatów czy dwa, a jak nie, to nie. Spryciarz...
Wiadomo, że za trzy godziny pracy tego dolara czy dwa mu damy... Powinien się
gość zająć organizacją ślubów i pogrzebów w Polsce: co łaska bywa zwykle lepsze
niż cennik, bo ludzie niby biedni, ale głupio im to przyznać przed boskim
namiestnikiem. A jak komuś nie głupio, to mu się sugeruje grzecznie, że co
łaska zaczyna się od 500 złotych. Win win.
I
za ojeki, że je tak z indonezyjska nazwę, skuterowe taksówki – w Chaung Thar
wciąż legalne – do przystani i z powrotem, płacimy we własnym zakresie. Może
jeszcze za odprawę i bagaż podręczny, do cholery, kariera w kościele to za
mało, Ryanair mu się marzy najwyraźniej. No ale że round trip na ojekach
kosztować miał dolara od osoby, nie było o co kopii kruszyć. Mimo odrobiny
zwyczajowego zżymania się i zrzędzenia, w duchu byliśmy zadowoleni, co tu
ukrywać. W cenie przejażdżki skuterami i promami mieliśmy dostać trzy godziny
łódki pośród lasów namorzynowych i plantacji bananowców. Fair enough.
Już pierwszy kwadrans rejsu w wibrującym
hałasie i swądzie słabej jakości benzyny uświadomił nam, że trafiliśmy w sedno.
Już ten kwadrans mijanych na rzece czółen i chaotycznie pobudowanych wzdłuż
brzegu chatynek wart był dziesięciu dolców od łebka. A zabawa dopiero się zaczynała.
Wpłynęliśmy w obiecane lasy
namorzynowe. Zarośla poodsłaniały korzenie, zrobiło się – choć wciąż co jakiś
czas mijaliśmy napędzane silnikiem lub, częściej, długimi kijami, czółenko –
odludnie. Rzeka zaczęła się zwężać, niekiedy na tyle, że nasz kapitan wyłączał
silnik i razem z tłumaczem – który nota bene po angielsku nie ogarniał ani
trochę, bez kitu, ani słowa, żart jakiś – chwytał za drągi. A ja, żeby się choć
odrobinę mniej czuć turystą, zabrałem się za wylewanie wody z kadłuba za pomocą
przeciętego na pół plastykowego kanistra.
Po godzinie, może godzinie z
okładem, dobiliśmy do brzegu. Niechybnie plantacja bananowców. Tylko bananowców
jakoś nie widać, jest za to muł po kolana i trzeba wciągnąć łódkę. Nie takie
rzeczy się na spływach z admirałem Krzychem robiło, uśmiech mi się więc tylko,
wraz z zapadaniem się coraz głębiej w ruchome piaski poszerzał. Obyło sie bez
lian, i bez węży, po chwili maszerowaliśmy już przez dżunglę w bliżej
nieokreślonym kierunku i celu. A jednak była metoda w tym szeleństwie, w
gruncie rzeczy jeden z celów został osiągnięty, znaleźliśmy się na plantacji.
Tyle że kokosów, nie bananów. Ale co to w sumie za różnica, chwila socjalizacji
z właścicielem, kwietki dla Tii. Tłumacz po angielsku może i nie mówił, za to
całkiem sprawnie wspiął się na palmę i zrzucił nam parę dorodnych kokosów. Nie
byłbym sobą, ma się rozumieć, gdybym nie poszedł w jego ślady. Do kokosów nie
dotarłem, trzeba popracować nad techniką, ale było zabawnie. Otwieranie kokosów
bez uprzedniego treningu to też nie taka prosta sprawa. Wygląda to banalnie,
jak się patrzy na wprawnego tubylca, albo jak się ogląda reklamy bounty, gdzie
brązowe kulki same się otwierają i zamieniają w apetyczne batoniki oblane
mleczną czekoladą. A rzeczywistość jest taka, że machanie maczetą zdecydowanie
nie jest kwestią siły, trzeba machać rozsądnie i prezycyjnie. Gdybyście kiedyś
znaleźli się sam na sam z kokosem na bezludnej wyspie mając w odwodzie tylko
nóż, dalibście, podejrzewam, radę, ale byłaby to zabawa na dobrą godzinę. Bez
noża marnie to widzę, tantalicznie wręcz. Cóż, opiliśmy się do woli,
odpoczęliśmy, ale że niepokojąco duże mrówki, psy ogrosnika, gryzły bezceremonialnie,
wkrótce przedsięwzięliśmy taktyczny odwrót.
Zepchnąwszy łódkę na rzekę, w pełni
usatysfakcjonowani wycieczką, ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem,
rozochocony kokosowymi zabawami, na zwężeniach bez ceregieli, i ku uciesze
załogi, chwytałem za drąg i wraz z kapitanem przeprowadzałem przez nie naszą
wesołą łajbę. Trochę inna bajka niż kajaczki i wiosła, ale śmiało do opanowania.
Lasy namorzynowe, ujście, już się za kolejnym zakrętem spodziewałem przystani,
kolacja już gdzieś majaczyła na horyzoncie, pełen relaks. A tu niespodzianka...
El Kapitano nagle zamisat do prawego
brzegu, skierował łódź do brzegu po lewej. Zachrzęścił piasek. Nieco
zdezorientowani, podążyliśmy za tłumaczem nieogarniaczem, ktory wyskoczył na
szarą plażę. Nie wiedząc co własciwie i po co robimy, przucumowaliśmy do
pomostu. Chłopak pobiegł gdzies w kierunku chatynek, my natomiast zajęliśmy się
łapaniem poskoczków mułowych i testowaniem na jaką odległość można podejść do
krabików, zanim schowają się do dziur w mokrym piasku. Wyszło nam, że na jakieś
dwa kroki. Po przekroczeniu tej odległości jak jeden mąż dosłownie zapadają się
pod ziemię.
Tymczasem wócił tłumacz i na migi
nam przetłumaczył, że mamy iść za nim Daleko nie było, zatrzymaliśmy się przy
skuterach. I konsternacja, gość nie dość, że po angielsku ni w ząb, to i w kalamburach
raczej by się nie łapał na reprezentację Myanmaru. Stoimy więc tak sobie i
powoli uświadamiamy, że chyba mamy gdzieś jechać. Z tym że zwykle wygląda to
tak, że krajowcy już burczą manetkami, trzeba się usadowić za nimi i tyle. A tu
jak cholera wyglądało na to, że swoje rumaki mamy okiełznać sami. Generalnie
super sprawa, tyle że Mark nie jeździł motorem od jakichś dwóch dekad, a ja
owszem, jeździłem, ale zawsze z automatyczną skrzynią biegów. A tu nie ma
lekko, przerzutki pod lewą stopą, coś tam tubylcy krzyczą, że trzeba sprzęgło
przydusić przy zmianie, konkretny przyspieszony kurs. I nie dają za wygraną,
nic sobie nie robią z tego, że my jednak może nie bardzo, że może by tak na
kolację do Chaung Tha, albo że może z kierowcą...
No ale co nauczyciele, to
nauczyciele, no do diabła, ogarnęliśmy temat. Zrobiliśmy po kółeczku i w drogę.
O tyle nam stereotypy płciowe przyszły z pomocą, że Tia pojechała z tłumaczem,
Mark chyba bardziej ufał jemu, niż sobie. Ale nam mężczyznom się taryfa ulgowa
nie dostała, jechaliśmy – w deszczu, po wyboistej, piaszczystej, rozmiękłej,
pełnej zdradzieckich kałuż drodze, poprzecinanej drewnianymi mostkami, najpierw
przez wioskę, później przez dżunglę – na czwórce, pewnie ze czterdzieści na
godzinę średnio. Liczniki oczywiście nie działały. Wystarczająco szybko w każdym
razie, żeby się delikatnie uszkodzić przy wywrotce. Adrenalinka była, trudno
ukryć.
Zatrzymaliśmy się po jakichś dziesięciu
minutach, z zacieszami na gębach, na jakiejś dzikiej plaży. Morze, bałwany
rozpryskujące się o głazy, odlot po prostu.
Chwila na fotki i fajeczkę, i „na
koń”. Tym razem wzdłuż plaży. Po piachu, przez rozbryzgujące się wesoło kałuże
słonej wody i konkretne potoczki wpadające do morza, a co tam. Dziwi mnie
trochę ten brak szacunku tubylców do ich własnych środków transportu. Nie
jestem przesadnie zorientowany w motoryzacji, ale piasek plus słona woda to nie
jest chyba to, co silniki lubią najbardziej.
Ich problem w sumie, my bawiliśmy
się świetnie, ryzyko kontuzji na plaży wydawało się nikłe, nie oszczędzaliśmy
więc manetek gazu. Cieszyliśmy się jak dzieci, przecinając strumyki i
wyprzedzając się nawzajem.
Po kolenych dziesięciu może minutach
interpreter nasz nieszczęsny zawrócił, a my podążyliśmy za nim. Czyli to by
było na tyle, myśleliśmy, idę o zakład, wszyscy troje. Ale to wcale nie był
jeszcze koniec zabawy, o nie...
Bo
po drodze zatrzymał nas, również dosiadający skuterka, Joshua. Joshua ogarniał po
angielsku, jak na zaistniałą sytuację, całkiem całkiem. Tak pod intermediate
podchodził. Okazało się, że to ponoć właśnie numer Joshuy widniał na menu
wycieczek Shwe HinTha. I że wcale ponoć nie otrzymał telefonu od
kulturalno-oświatowego, za co bardzo przeprasza. I że jest przewodnikiem,
ryby-grzyby-rejsy w górę rzeki, i że jak byśmy potrzebowali, to on chętnie zawsze.
No więc szkoda, ale właśnie wracamy, więc może następnym razem, oddzwonimy.
Wracamy? No to szkoda, ale musimy wpaść do jego karczmy w wiosce. To po drodze
w końcu. No to niech bedzie, w drogę, a co.
Upłynęło czasu mało-wiele, nim by człowiek
zakrzyknął „Kuba Wróbel” albo „mury-bury-hop” (sześć puszek myanmara
błyszczących w świetle świetlówek Star Queen wyjaśnia, mam nadzieję, w sposób w
miarę wystarczający niejaką chaotyczność relacji i skłonność do nieco odległych
analogii literackich), siedzieliśmy w czymś, co możnaby określić jako miejscową
karczmę. Chatka, jakich w okolicy wiele, lokalna gawiedź zebrana wyjątkowo
licznie, portret Aung San Suu Kyi przybity do bambusowej ściany. No to może po
szociku birmańskiego whiskacza? Podobno sobie obcokrajowcy wyjątkowo cenią.
Tak, kurwa, cenią sobie, bo co mają powiedzieć, że nie, nie bardzo, nie
będziemy pić tego gówna za półtora dolara butelka? A może po browarku? No, tu
już, bratku, do rzeczy prawisz! Ale czy aby zimny, czy skórkę ma chrupiącą?
Owszem,
zimny. Rzecz się ma następująco. Elektryczności w wiosce wyspiarzy oczywiście
nie ma. Ale nie tak znowu dawno temu tubylcy poznali smak i magiczne
własciwości tajskiego piwa Chang. Zauważyli też, że chang ma sens wtedy, kiedy
jest schłodzony. A skoro przywożą sobie czółnami chang z mainlandu,
wydedukowali, mogą również przywieźć bryły lodu. Chuj, że bryły lodu mozna użyć
do przechowywania owoców morza, ważne, że dzięki nim piwo Chang jest zawsze
zimne i, w związku z tym, smaczne. I pożywne. Pijemy Chang. Częstujemy
papierosami, jesteśmy częstowani cygaretkami. Dostajemy kraba na zagrychę.
Zabawne, jak alkoholowe rytuały, egzotyczne w swojej formie, są ze sobą zbieżne
w założeniach. Cykamy fotę. A nawet kilka, bo przygodny fotograf nie bardzo
ogarnia – ech, nadużywam tego słowa – cywilizację i przypadkowo strzela sobie samojebkę.
Nie trafia. Rytualne rozmowy o tym, kto ile ma lat. I o tym, że beka ze mnie, że
jestem singlem, że może sobie znajdę żonę tutaj. Żona w innym kraju – niepojęty
koncept. Nie chce mi się wyjaśniać, przyłączam się do ogólnej beki. Tia, niczym
Mr. T, obdarowuje jednego z tubylców jedną ze swoich bransoletek miliarda
bransoletek.
A
może jednak wypiliśmy za dużo, przechodzi nam przez myśl, bo zdecydowanie nie
tak nasz brzeg rzeki wyglądał. Konkretnie to łódkę zaparkowaliśmy na plaży,
piasek chrzęścił, pamiętam, krabiki biegały, a teraz jest w wodzie, i to raczej
nie po kolana. Niby ok, mógł El Kapitano przeparkować dla draki. Tyle że samej
plaży też nie ma, woda zaczyna się już na skraju dżungli... Idziemy po rozum do
głowy i wracamy z wnioskiem, że albo Joshua to jakiś podstępny i potężny
szaman, albo rzeki w pobliżu ujścia do morza łapią się pod przypływy i
odpływy.
Tym razem to już naprawdę koniec
wycieczki. Na przystani łapiemy ojeki. Pędząc w deszczu po mokrej drodze i
wyprzedzając, co się da, myślę sobie, że po tych wszystkich czółnach, ruchomych
piaskach, palmach, insektach, skuterach i spotkaniach z tubylcami, to jest
ewidentnie najniebezpieczniejsza chwila. No ale tak to jest, jak się nie siedzi
za kierownicą, tylko za kierowcą. Brak złudnego, ale jakże miłęgo poczucia
kontroli. Dlatego ludzie boją się samolotów, chociaż szanse na zginięcie na
drodze są tyisiące razy większe. Tym razem się udało w każdym razie. Udało się
przeżyć, udało się też, szukając ot takiej sobie zwiedzanki standardowej,
znaleźć überudane zwieńczenie długoweekendowego wypadu za miasto.
Klasyk na dziś:
Niech zaświecą wieczorne miasta. Mój dzień się wypełnił:
opuszczam Europę. Morski wiatr wypraży moje płuca; wygarbują mi skórę egzotyczne
klimaty. Pływać, ugniatać trawę, polować, zwłaszcza palić tytoń, i pić alkohole
mocne jak wrzący metal - jak czynili to
drodzy przodkowie wokół ognisk. Powrócę z żelaznymi mięśniami, ogorzały, z wściekłym
okiem: sądząc po mojej masce zaliczą mnie do mocnej rasy. Będę miał złoto; będę
gnuśny i brutalny.
Artur Rimbaud, Sezon w piekle