Rozdział XXV, w którym...
Cień góry Ognia • stylistyczny powrót do
przeszłości • lotniskowa familiada • wózeczki i pani ze śmiesznym głosem, czyli
najlepszy bihun w mieście • Jakarta – literally – off the beaten track • krakowiaczki dwa • jakartańskie Chinatown po raz drugi, lepszy • bilard absolutny • ciocia Madzia •
woń Stasiun Senen • Piżama Party i Tania Książka Z Drugiej Ręki Party w Plaza
Indonesia
Kaliurang, noc ze środy, 1 lutego na
czwartek, 2 lutego 2012, jedenasta
Cień Góry Ognia znów
kładzie się cieniem na moją altankę w ogrodzie Hotelu Vogels. Niedosłownie,
wioska kryje się przecież przed Merapi za górą, dzięki czemu w razie erupcji
nie grozi jej raczej nic gorszego niż utonięcie w wulkanicznym popiele i pyle.
No i jest noc. Krzyż Południa jeśli gdzieś świeci, to świeci za chmurami,
podobnie jak księżyc. Właściwie niedosłownie też żaden cień się tu nie kładzie,
tak mi się jakoś po prostu otwierające zdanie ułożyło. Ale i tak jest klawo.
Klawo na tyle, że zamiast wypocząć przed kolejną ekspedycją – briefing z Christianem
Awuyem za pięć godzin – postanowiłem skreślić parę słów na temat ostatnich
kilku dni ponownego odkrywania, w towarzystwie rodziców i siostrzyczki, uroków
Jawy. Wyśpię się, jak to się mówi, po śmierci. Albo, bardziej banalnie – ogólna
banalność zdaje się dziś wyjątkowo wyłazić z tekstu jak słoma z butów - w
autobusie.
Poniższe zestawienie
uroków Indonezji, miejscami niewątpliwie wątpliwych, a doświadczanych tym razem
w rodzinnym gronie, ma niekiedy charakter na tyle wybiórczy, że daruję sobie
układanie ich w jakieś epickie ciągi myślowe. Niech się stanie pamiętniczek. Swoją
drogą, czytałem ostatnio swoje pamiętniczkowe teksty z Chin sprzed pięciu lat.
Bożesztymój. Jak wyście mogli to czytać? A niektórzy nawet to chwalili... Shame
on you... Ale co tam, ten jeden raz wróćmy do korzeni...
Piątek, 27
stycznia. Trzeba by rodzinę odebrać z lotniska. Zarząd lotniska Soekarno-Hatta
postarał się o to, by spotkanie po miesiącach rozłąki uczynić momentem
doniosłym i wyjątkowym. Jakże by to było, gdyby Wasz narrator siedział sobie po
prostu po turecku przy barierkach dla odbierających i czytał „Idiotę”, co jakiś
czas tylko podnosząc wzrok, by sprawdzić, czy wreszcie idą? Gdzie tu miejsce na
ekscytowanie się przyjazdem rodziny, na denerwowanie się ciągle powiększającym
się opóźnieniem lotu, kiedy ważą się losy księcia Myszkina? Jakże to tak? No więc siedział tak sobie przez czas jakiś
Wasz uniżony, w pewnym jednak momencie dokonał interesującego a wielce ważkiego
spostrzeżenia. Liczba przyjezdnych jakoś nijak nie chciała mu się zgodzić z
liczbą lotów na tablicy. Podróżnych było jakby za mało. Poszedł zatem po rozum
do głowy i wrócił – oto jak rozwija lektura Dostojewskiego – z wnioskiem
następującym. Albo w tunelu zagnieździł
się ludojad (siła 4) i zjada średnio połowę pasażerów każdego lotu, albo z hali
D2 jednego z największych lotnisk w regionie jest więcej niż jedno wyjście. Brzytwa
Ockhama, dedukcja, jak zwał tak zwał, druga hipoteza zdawała się mieć większą
wartość eksplanacyjną. I okazała się prawdziwa. Wychodząc z hali przylotów można
przy standach kompani taksówkowych pójść w lewo albo w prawo. Barierki dla
odbierających rozstawiono przy obu wyjściach, na tyle jednak daleko od
rozstajów, że spoglądanie na owe znad
e-booka mogło okazać się niewystarczające, by wypatrzyć odpowiednich bule. Więc
– dziękuję, zarządzie lotniska – zamiast tracić czas na lekturę, mogłem, stojąc
przy barierce i wypatrując sobie oczy,
doświadczyć całej feerii emocji, z denerwowaniem się opóźnieniem i ekscytacją
przyjazdem rodziny na czele. Emocje, jak to emocje, na kimś trzeba odreagować.
A na kim odreagowuje się je lepiej, niż na najbliższych? Za – niezasłużoną – karę
rodzice pierwszą kolację w Indonezji zjedli w wózeczkowej jadłodajni na naszej
ulicy. Na zwiedzenie Jawy mają dwa tygodnie, niech więc obcują z prawdziwą
Wyspą Wulkanów od pierwszego dnia. Zatrucie pokarmowe lepiej mieć z głowy w
pierwszych dniach. To jednak żartobliwie – hi hi xd – powiedziawszy, dodam, że
z powyższych wózeczków wywodzi się najlepszy nasi goreng i jeden z dwóch
najlepszych bihunów, jakie przez te pięć miesięcy jadłem.
Sobota, 28
stycznia. Zastanawiacie się niechybnie, gdzie w takim razie można zjeść drugi z
dwóch najlepszych bihunów – makaronów ryżowych, przypomnę nowicjuszom i
nieuważnym – w mieście. Odpowiedź na to pytanie przynosi oto sobotnie
śniadanie. W restauracyjce, którą zwiemy między sobą „U Pani ze Śmiesznym
Głosem”. Niestety nie ma w tym żadnej anegdotki. Właścicielka, skądinąd
przesympatyczna, ma śmieszny, wysoki głos i robi drugi najlepszy bihun w
mieście. Jej potentactwo wynika w moim odczuciu z podawania do indonezyjskiego
klasyka, oprócz nieodzownego sosu kecap asin, peklowanych siekanych papryczek.
Lekko kwasowych i zabójczo ostrych.
Obcowania
z tru Indonezją ciąg dalszy. Jeszcze zanim nasza pierwsza wycieczka dotarła do
miejsca, skąd zwykle łapiemy taksówki, musieliśmy wszyscy przecisnąć się przez
dziurę w parkanie i przesadzić płotek. Zwykle otwartą bramę zamknęli jacyś
bezczelnicy, zapewne chcąc nie dopuścić do powiększania się i pogłębiania
miejscowej rozległej kałuży. Ach ta pora deszczowa, rok w rok przychodzi tak
niespodziewanie! Nadzwyczajne środki proces erozji drogi w pewnym stopniu
zatrzymały, jednak go nie cofnęły. Trzeba się było przez błocko przeprawić.
Bilans: jedna para butów do wyrzucenia – wytłumaczcie osiemnastoletniej
siostrze, że delikatne balerinki ma zostawić w Gdańsku – i wszystkie nóżki
konkretnie uwalane. Chrzest, jak to się mówi. A jaki tubylcy mieli ubaw patrząc
na całą gromadkę doprowadzającą się do prządku za pomocą wilgotnych chusteczek
higienicznych... Mnie, choć sam za chusteczki podziękowałem, było mniej do
śmiechu. Budowana przez pięć miesięcy dzielnicowa reputacja zasymilowanego bule
musiała pójść w diabły...
Khalas,
pierwsza. Te trzy godziny trzeba by się jednak przespać. Ciąg dalszy, jak mnie
Królowa z Parangtritis nie wciągnie w odmęty Oceanu Indyjskiego, jutro.
Jakarta, noc z piątku, 10 lutego na sobotę,
11 lutego 2012, jedenasta
Możecie,
a właściwie, co tu ukrywać, możemy, odetchnąć z ulgą. Nic prócz przemożnej
chęci skonfrontowania się z niewiarygodnie potężnymi falami – bies
przewrotności? – nie wciągnęło mnie w odmęty Oceanu Indyjskiego. Kto inny za to
wciągnął mnie w co innego, przez co zaległości w sprawozdaniu z wycieczki
rozrosły się brzydko, ale o tym w swoim czasie.
Zanim
wróciliśmy do naszej części miasta na kolację w Pizzy Hut, wstąpiliśmy na kawę
do Starbucksa. Cała moja siostra, jedzie na koniec świata, żeby biesiadować w
międzynarodowych chainach. I kupić tanie conversy... Dowcip obrazkowy. Siedzimy
sobie na miękkich sofach w powyższym Starbucksie, w milczeniu kontemplując względną
ciszę oraz zapach świeżo mielonej kawy i dumając nad zaletami klimatyzacji.
Nagle, znad beżowo-zielonego kubka, mama dzieli się swoim podsumowaniem dnia:
„Dzięki Wam poznajemy prawdziwą Indonezję”. Bezcenne. Powinni z tego zrobić
hasło reklamowe: „Starbucks Jakarta. Smak prawdziwej Indonezji”.
Niedziela, 29
stycznia. Kolejnym punktem do odhaczenia na skrupulatnie przez nas przygotowanej liście kulinarnych doznań, których rodzina chcąc nie chcąc
musiała doznać, była restauracyjka Mei Mei. Zwana przez nas „U Cioci Madzi” z
uwagi na podobieństwo jednej z prowadzących ją sióstr do jednej z renatowych
cioć. „U Cioci Madzi” mieści się paręset metrów od naszej szkoły i stało się w
związku z tym, i w związku z szerokim a zróżnicowanym asortymentem dań, naszą
drugą stołówką. Mei Mei ma jeszcze jedną, typowo stołówkową, zaletę. Nie trzeba
tu czekać na zamówiony posiłek. Tuż przy wejściu znajduje się gablota z
kilkunastoma oferowanymi daniami. Nad smakowicie wyglądającymi kuwetami nieustannie
obracają się szmaciane wiatraczki, które odstraszają muchy. Smakołyki chroni
również firanka, którą jedna z sióstr, na przykład ta najmłodsza, w koszulce z
nadrukiem ‘status update: single’ odgarnia i, chwyciwszy za głęboki talerz,
rzuca klientowi pytające spojrzenie. W standardzie na talerzyk nakładana jest
najpierw solidna porcja ryżu, następnie wskazane przez gościa specjały. Rządzą,
w mojej opinii: smażone bakłażany, smażone talarki ziemniaków, ziemniaki
krojone w kostkę i smażone z ostrą papryką, świeżo prażone orzeszki ziemne,
fasolka szparagowa zasmażana z jajkiem, jajka na twardo w ostrym sosie, krewetki
w warzywach, kurczak z pieczarkami, kurczak w słodkim sosie oraz w pikantnym
sosie kokosowym, kilka rodzajów tofu i, przede wszystkim, ryby smażone w
warzywach lub gęstej paście na bazie mleka kokosowego. Rewelacja. A najbardziej
rewelacyjne jest to, że porcje są maleńkie, można więc śmiało zamówić sześć –
siedem potraw i za tak zróżnicowany lunch zapłacić około sześciu – siedmiu
złotych, razem z kufelkiem zimnej herbaty. Minus jest tylko jeden. Wszystko
nakładane jest, na modłę indonezyjską, na jeden talerz, więc składniki się ze
sobą mieszają, sosy zlewają w jedno, chaos, galimatias, Sodoma i Gomora. Jakoś
do mnie nie trafia miejscowa filozofia, że wszystko i tak przecież trafia do
jednego żołądka.
Przy okazji
wizyty, nie ostatniej, nadmienię, u Cioci Madzi, rodzina moja miała okazję
doświadczyć prawdziwej kapitalizmem nieskażonej miejscowej uprzejmości. Po
drodze, mało uczęszczanej przez taksówki, na pokład swojego suva zabrał nas
jakiś miejscowy młodzian. Zdarza się, istotnie, nierzadko nawet.
Spod Cioci
Madzi taksówkę złapać jest znacznie łatwiej, tuż obok jest postój. Wprawdzie
zażywający przerwy kierowcy niezbyt ochoczo odrywają się od kart, ale jakiś
zainteresowany kilkoma tysiącami rupii prawie zawsze się znajdzie. Oliver, nieco
niedysponowany tego dnia a oszczędzany na ekspedycję do Yogyakarty, został w
domu, więc zabraliśmy się do Pesakih jedną taksówką. W piątkę ujdzie, sześciu
pasażerów taksiarze biorą bardzo niechętnie. I kolejna podróż do centrum
transjakartą, niech rodzina zobaczy, jak tu cierpimy. Mała przerwa w beztroskim
sightseeingu, wszak nazajutrz w drogę ruszyć czas, a bilety wciąż nie nabyte.
Pociągiem pierwszej klasy, eksekutiv,
do kulturalnej stolicy Indonezji, odchodzącym ze Stasiun Gambir, już
jechaliśmy. Tym razem postanowiliśmy więc przetestować – na nieszczęsnej
familii mojej – klasę biznis, opcję
tańszą i mogącą potencjalnie dostarczyć wrażeń, o których można by wnukom, a
może nawet prawnukom, opowiadać. Zatem Stasiun Senen. Żeby dostać się do Senen
z centrum, trzeba przesiąść się w Harmoni na kolejny autobus, a następnie zażyć
jeszcze mniej więcej kwadransa spaceru, którego największą atrakcją jest
przekraczanie kilkupasmowej jezdni. Po co komu sygnalizacja świetlna... Duszna
woń moczu polanego obficie środkiem dezynfekującym oznacza, że jest się już
prawie na miejscu. Potem trzeba się kierować przyjaznym pokrzykiwaniem
krajowców: ‘sexi’, ‘sexi’. Dalej przemykamy pospiesznie ciasnym przejściem, w
którym gnieżdżą się chodnikowi handlarze kart do telefonów i innych dziwacznych
bezużyteczności. Wreszcie przecinamy bulwar małej gastronomii, polecam bakwan, i już. Stoimy przed budynkiem
dworca, przed którym w oczekiwaniu na pociąg, albo po prostu dla przyjemności,
biwakuje chyba pół miasta. Kolejki do kas, w których bilety kupuje się z
wyprzedzeniem nie są na szczęście specjalnie oblegane. A bilety istotnie są
tanie, mniej więcej dwa razy tańsze niż na pierwszą klasę. Zdecydowaliśmy,
poświęcając tym samym oglądanie widoków, zaoszczędzić jeszcze na jednym noclegu
i pojechać nocnym. Wyjazd o dziewiątej, przyjazd koło piątej – szóstej. Może
być wesoło.
Jakież było
nasze zdziwienie, gdy, zbierając się już do wyjścia z tego nieszczęsnego
przybytku, trafiliśmy na urządzony tego dnia na parterze jarmark taniej książki
z drugiej ręki. Doprawdy, czytanie czegokolwiek plasuje się raczej w bliskich okolicach
szarego końca listy sposobów spędzania wolnego czasu przez przeciętnego
Indonezyjczyka (na pierwszej pozycji jest, idę o zakład, spanie). A tu nie
tylko książki, ale jeszcze książki w ogromnej większości anglojęzyczne! I
naprawdę tanie, za 10 000 można było sobie wybrać pięć sztuk. A z nami rodzice,
którzy obiecali nam jedną walizkę ze swojego limitu bagażu na transport części
naszych rzeczy do Polski... Mimo że toczyliśmy zacięty bój ze swymi żądzami,
torba na zakupy szybko się wypełniła. Ja nabyłem ładne wydania Poe’go i
Maughama, zbiór limeryków, Kamasutrę na
jakiś prezent dla Renaty oraz Agatę Christie, Conana i opowiadania Puszkina w
retoldzie dla Olivera. Moja małżonka dorzuciła do tego samolubnie dwa razy tyle
kryminałów... Podsumowując, spędzenie czasem niedzieli w Plaza Indonesia nie
musi być wcale takie głupie.