Monday, January 16, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XXIV


Rozdział XXIV, w którym...

W rozterce • co mogą szefowie wszystkich szefów • chiński dom wariatów w „Międzyczasie” • dajemy się kupić  • stepowa melancholia • zmiana kursu • jak ciśnie doradca Home Brokera • rzut kośćmi za 1200 złotych • dlaczego wszyscy lubią Lewina i dlaczego wszyscy lubią nas • Towarzystwo Pijaństwa Polsko-Kanadysjkiego

Jakarta, noc z czwartku, 12 stycznia na piątek, 13 stycznia 2012, za dziesięć dziesiąta

We wtorek zapadła decyzja. Zostajemy w Indonezji.
Dziwacznie lekko to brzmi, biorąc pod uwagę grubo ponad miesiąc roztrząsania sytuacji na wszystkie strony i szukania alternatywy dla tego, co mamy tutaj. A co mamy? Krótkie przypomnienie. Renacie dostanie się uczciwa wiza pracownicza, Oliver zostanie pod nią podpięty. Ja mogę uczyć dalej, szkoła jest jak najbardziej na tak, bo jestem kurczę dobry, czy nie tak? Tylko nie będę nosił mundurka, a jak Stephen zobaczy w kamerach, że nadchodzi kontrola z urzędu imigracyjnego, mam opuścić klasę i udawać Greka. Głupka znaczy. Że żona tu pracuje, syn się uczy, a ja ich doglądam, bo zazdrosny ze mnie mąż i troskliwy ojciec. Czyli całkiem spoko, bo mundurka nienawidzę, a szansa na to, że mnie złapią na gorącym uczynku – „Aha! Uczysz! Mamy Cię! – i deportują jest nikła. Ciekawe swoją drogą jak taka deportacja wygląda. Odesłaliby mnie do kraju? Zapłaciliby za bilet, gdybym był spłukany? Machnęliby ręką na opłatę wyjazdową na lotnisku? A może zgniłbym w miejscowym więzieniu? W każdym razie tak się sprawa ma z Indonezją.
Co też mamy na drugiej szali? Z konkretniejszych konkretów – dwie oferty z Chin. Jedna od pani o wdzięcznym imieniu Snow, strasznie dużo emotek używa. Z Ningde, prowincja Fujian położonana na północ od Guangdong nad Cieśniną Taiwańską, łączącą Morze Południowochińskie i Wschodniochińskie. Gorąco, wilgotno, płącą 8000 yuanów miesięcznie przy 22 lekcjach w tygodniu. Zakwaterowanie i częściowe wyżywienie w cenie, na koniec kontraktu po 3000 yuanów bonusu, co pokrywa cześć kosztów biletów do domu. Pasuje im, że chcemy zostać tylko na drugi semestr. Pasuje im, że będziemy pracować na wizie turystycznej. Oferta druga. Od pani Jilly Zhang. Hohhot, Mongolia Wewnętrzna. Północ po całości. Jakieś -10˚C na starcie. Stepy dookoła. Niby Chiny, do których nam tęskno, ale i Mongolia. Dwa w jednym. Niestety płacą tylko 7000 yuanów, choć to i tak, trzeba przyznać, bardzo dużo, jak na tę prowincję. A lekcji tylko 14 w tygodniu. Zakwaterowanie plus zwrot za bilety z Jakrty do Hohhot dla mnie i Renaty. Kontrakt na semestr pasuje, choć docelowo chcieliby nas na dłużej, wiza turystyczna pasuje, choć gdybyśmy chcieli zostać, mogą ogarnąć pracowniczą. Kusi.
Jakbyśmy jednak tematu nie rozkminiali, finansowo żadna z tych ofert nie przebija Kanaan Global School. Raz, z uwagi na bonusowa pensję na koniec kontraktu, dwa, z uwagi na bilety powrotne, za które dostaliśmy już zwrot. Jedno ale. Bilety mamy na 30 maja – bo kupowaliśmy jeszcze pod inną ofertę – a semestr kończy się 16 czerwca. Stąd nasza prośba do szkoły, żeby puścili nas wolno dwa tygodnie przed terminem. Przed wakacjami się nie udało. Stephen i Neha jednogłośnie orzekli że będzie bardzo ciężko, że ojej, że nie da rady, że zarząd tak nie lubi, bla bla bla. Wielkie ajwaj. Napisaliśmy jeszcze maila z wyjaśnieniem dlaczego nam tak bardzo zależy. Po jakimś tygodniu doczekaliśmy się odpowiedzi. Nie bo nie. Dobra, zwalacie na zarząd, szefa wszystkich szefów, proszę bardzo, uderzymy do zarządu!
Poniedziałek, piszemy oficjalne pismo, wpraszamy się z nim do gabinetu Julii i Linni, które są kimś w rodzaju przedstawicielek zarządu stacjonujących w szkole, wyjaśniamy nasz punkt widzenia, składamy pismo i prosimy o wczesniejsze zwolnienie. I decyzję do jutra. Oczy jak monety tysiącrupiowe, zero komentarza. Jakbyśmy im zaproponowali co najmniej seks zbiorowy z chlapaniem się we krwi i darciem biblii...
We wtorek z rana Stephen chce nas widzieć. Zanim zbieramy się w sobie i ruszamy na górę, sam przychodzi. „Jak tam samopoczucie, co słychać?” Słodycz taka, że aż bolą zęby. Gdyby pytał po polsku, nie wiem czy udałoby mi się powstrzymać przed odpowiedzeniem klasykiem z Wiedźmina („Co słychać? Stare kurwy nie chcą zdychać!”). „A ten mail to niepotrzebnie pisaliście, trzeba było wyjaśnić”. Jak byśmy do diabła nie wyjaśniali... „Zaakceptujemy to, możecie wracać wcześniej, spotkajmy się jeszcze oficjalnie z panią Nehą o 13.30, żeby obgadać szczegóły, ale jest ok”. A więc jednak przyszła koza do woza. Zależy im.
W tak zwanym międzyczasie Jilly przysyła nam mailem imienne zaproszenie do Chin i skan swojego dowodu osobistego. Tak naprawdę byliśmy już z Hohhotem w sprawie warunków kontraktu dogadani, w piątek więc, zaraz po powrocie do Jakarty, odwiedziliśmy ambasadę chińską, żeby sprawdzić jak się mają sprawy wizowe. Otóż mają się tak, że od pierwszego stycznia 2012 Chińczyków, trzeba to sobie jasno powiedzieć, zupełnie popaprało. Żeby dostać najprostszą nawet wizę turystyczną, jednowjazdową na 30 dni, trzeba wylegitymować się następującymi świstkami papieru. Jeden. Dokładna rozpiska trasy wycieczki po Chinach. Na zasadzie: 10 lutego – przylot do Pekinu. 11 lutego – zwiedzanie miasta, zakupy, 13 lutego – zwiedzanie Wielkiego Muru. I tak dalej. Oczywiście nikt zapewne tego nie sprawdza, ale napisać trzeba, a na wszelki wypadek musi się to jeszcze trzymać kupy. Dwa. Kopia biletów lotniczych. W obie strony, żeby nie było, że zostaniemy za długo. A my przecież chcemy zostać za długo, przedłużając sobie wizę na miejscu, w Ułan Bator lub w Hongkongu. Trzy, Przegięcie Roku 2012, potwierdzone – czytaj opłacone – rezerwacje hoteli. Kto przy zdrowych zmysłach rezerwuje sobie hotele na cały miesiąc podróży? Przecież większość z nich, przynajmniej tych z naszej półki, nie ma nawet stron internetowych! Się jedzie i się szuka na miejscu, można sobie obejrzeć i wybrać, a nie tak kota w worku. Rezerwowanie przez intrernet, choć w sezonowych szczytach ma sens, jest jak zawarcie związku małżeńskiego przed jego skonsumowaniem. Podsumowując, totalna porażka. Nadanie naszemu nauczycielskiemu wyjazdowi pozorów wycieczki krajoznawczej byłoby megakosztowne i megaupierdliwe. Jest jednak alternatywa. Zaproszenie od członka rodziny lub chińskiego frienda, obie opcje poparte skanem dowodu i paszportu zapraszającego. Na członka rodziny raczej szans nie mieliśmy. Rolę frienda zgodziła się zagrać Jilly. Stąd zaproszenie i skan jej dowodu. Skanu paszportu Jilly nie przysłała bo paszportu nie posiada. Jak wyjaśniła, w Hohhocie – mieście, zważmy, prawie trzymilionowym – nie ma go prawie nikt. Dobra, na moje wyczucie w ambasadzie powinni na to przymknąć oko. Zresztą, to już chyba nie ma znaczenia.
                Swoją drogą, „Międzyczas” to genialna nazwa dla kawiarni, nie uważacie? Spotkajmy się w „Międzyczasie”...
Rozmowa z parą dyrektorów istotnie tyczy się już tylko tego, jak przesunąć nasze egzaminy tak, żebyśmy mogli się nimi nacieszyć przed wyjazdem. Pozostaje jeszcze ustalić sposób rozliczenia z Julią. Wbijamy do Julii. Obetną nam te dni czerwca, które opuścimy. Za resztę miesiąca – kontrakt mamy do 30 – zapłacą nam normalnie. Bonusową pensję dostaniemy, tyle że proporcjonalnie zmniejszoną. Mogło być lepiej, po cichu liczyliśmy, że darują nam tę czerwcową obcinkę, ale jest ok. Dobry deal.
No więc we wtorek zapadła decyzja. Zostajemy w Indonezji.
Śmiesznie czasem działa ludzka psychika. Właściwie zanim przypieczętowaliśmy swój los na drugi semestr, opcja „zostajemy” i opcja „Mongolia Wewnętrzna” wydawały nam się równie atrakcyjne.  KGS wyglądało lepiej finansowo i wykazało się zrozumieniem, tym nas wygrało. Ale jak już klamka zapadła, okazało się, że czuję się z tym bardzo średnio. Kolejne pięć miesięcy wstawania o 5.45. Kolejne pięć miesięcy bezsensownego siedzenia w szkole od 6.45 do 15.30, choć lekcje zaczynam nie wcześniej niż o 8.30 a kończę nie później niż o 13.15. Kolejne pięć miesięcy zaprowadzania uczniów na ‘praise and worship’ i czekania na zewnątrz assembly hallu, żeby mi głowa nie pękła od huku religijnych pieśni z przydużych głośników. Kolejne pięć miesięcy unikania porannych modlitw dla nauczycieli i ceremonii wciągania flagi na maszt. Kolejne pięć miesięcy tłumaczenia dyrektorce, że między lekcjami wolę siedzieć w bibliotece albo kantynie niż w głośnym pokoju nauczycielskim. Fakt, finansowo to opcja nie do przebicia, ale mój rozwój osobisty kończy się na jodze i czytaniu. Mongolia... Zupełnie nowa przygoda... Może ostatnia tego typu, może to już nasz ostatni nauczycielski wyjazd za granicę... Niby płacą mniej... Ale to tylko 14 lekcji w tygodniu, żadnych bzdurnych office hours. Gdyby znaleźć parę dodatkowych godzin... Do diabła, budżet mógłby się spiąć... Cóż, za późno...  
Środa rano, sprawdzam pocztę. Z sercem mocno bijącym, bo serce miewam gołębie i zawsze mi żal pracodawców, których zawodzimy odrzucając dopięte na przedostatni guzik oferty. A trochę się ich przez te kilka jobsearchów przewinęło, któraś oferta jest priorytetem, któraś backup planem, tu już się którąś dogrywa, tam pojawia się inna. Ostatecznie przyjmuje się jedną, a autorów pozostałych trzeba unieszczęśliwić. Życie. A przecież poznaje się trochę tych ludzi przez wszystkie te maile i skajpy... Wręcz zżywa się z nimi, nawet, jeśli się ich nie widzi, z niektórymi przecież tylko czatujemy. Są autentyczne emocje, są wzajemne oczekiwania. Kiedy czasem, szukając jakichś załączników, wracamy w skrzynce mailowej do roku 2007 i przerzucamy korespondencję z Chinami, okazuje się, że dobrze pamiętamy naszych niedoszłych pracodawców.... No więc sprawdzam pocztę, sprawdzam jak biedna Jilly przyjęła kosza. Pisze, że nasz mail był dla niej i dla szkoły wielkim zaskoczeniem. Jeśli to sprawi, że jeszcze raz przemyślimy sprawę, to dyrektor oferuje nam 8000 yuanów miesięcznie... Pięknie, myślałem, że wczoraj już elegancko przepracowałem stratę, a tu obuchem w łeb. Masz, przemyśl sobie jeszcze raz.
Myślę. KGS poszło nam na rękę, pokazało, że im zależy. My powiedzieliśmy, że zostajemy. Może nie jest to racjonalne, ale słowo się rzekło...
Tak szlachetnie, a może po prostu przyzwoicie, sobie postanawiam. Ale umysł pracuje dalej, zwęszył krew, bezczelny. Wbrew podjętej i podtrzymanej decyzji kombinuje dalej. Niby zostajemy, ale wczoraj Julia wspomniała, że jednak może być problem z moją wizą. Że teoretycznie jak wyjadę do Singapuru, żeby wrócić i rozpocząć kolejny cykl przedłużania pozwolenia na pobyt na miejscu, to mogą mnie nie wpuścić. Dnia poprzedniego właściwie to olałem, Stephen i Neha mówili, że nie będzie kłopotu, że nie będę pierwszym, który przez to przechodzi. Umysł, zupełnie już opanowany fantazmatem włóczykija chwyta się jednak tej myśli. Tak na wszelki wypadek piszę do Jilly, że dziekuję za maila i odezwę się asap. Idziemy do Julii i pytamy, o co właściwie wczoraj chodziło z tym Singapurem, bo tak nas to jakoś uderzyło po namyśle. Mówi, że skonsultuje to z agentem i że mamy przyjść o 14oo.
14oo punkt. No więc jak? No więc spoko, agent twierdzi, że wstęp do Indoraju nie powinien zostać mi odmówiony. Ale jest jedna rzecz. Wiza dla Olivera, za którą płacimy my, miała kosztować 3 miliony rupii z kawałkiem, kosztuje 4,5 miliona. Z biletem do Singapuru to 6 milionów rupii. Ach, i jeszcze jedno. Nasza pensja czerwcowa nie zostanie pomniejszona o nieobecności. Po prostu jej nie dostaniemy...
Szybka rozmowa z Sarą. Niech dzwoni do agenta, żeby przywiózł jutro mój paszport, który od rana zdążył już zabrać. Nie, nie może być na popołudnie. Ma być na rano, bo jedziemy do ambasady chińskiej po wizy. Szybka rozmowa ze Stephenem. Nie tak się umawialiśmy. W związku z czym potrzebujemy na ostateczną decyzję kolejnych kilku dni. Błyskawiczny mail do Jilly. Spotkajmy się na skajpie o 17oo.
17oo. Jilly nie ma na skajpie. Pewnie nie zdążyła odczytać wiadomości. Już wcześniej wspominała, że nie ma stałego łącza, więc to zrozumiałe, choć niepewność jest. Nic, piszemy maila. Wyjaśniamy sytuację. Że nie chodziło o pieniądze, ale o to, że musieliśmy podjąć natychmiastową decyzję i wybraliśmy bezpieczniejszą opcję. Ale sytuacja się zmieniła. Jeśli hohhotańska szkoła naprawdę  się na nas nie wkurzyła i chce nas za 8000, to jutro jedziemy do ambasady.
Dzisiejszy poranek. Przyjeżdżamy do szkoły o 6.45. Odpowiedzi brak. Słabo. Piszę kolejnego maila. 8.30. Odpowiedzi brak. Bardzo słabo. Możemy zostać na lodzie. Cisnę smsem. Po chwili jest. Yes, you may come with monthly salary of RMB 8000.” Yes, yes, yes!
Adrenalina kąsa w mózg. I fajka za fajką. Kurwa, czuję się, jakbym znów pracował w Home Brokerze... A nie pracuję tam od pięciu miesięcy. A nie palę, prócz pisania, od prawie czterech. Oto jak nałogi siedzą w człowieku, tylko czekają na okazję... Bardzo zabawne jest przy tym to, że lekcje wychodzą mi w takim stanie nadzwyczajnie. Tryskam energią a uśmiech nie schodzi mi z gęby. Pełną gębą profesjonalizm, że tak powiem.
Przed 12oo zwalniamy się ze szkoły. Spokojnie, na razie na jeden dzień. Wycieczka do ambasady. Niby nasza okolica i centrum to ta sama Jakarta, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Taksówka, autobus, drugi autobus, kolejna taksówka. Na miejscu jesteśmy po prawie wóch godzinach, o 13.30. Przyjmą wniosek bez skanu paszportu Jilly, czy nie przyjmą? Przyjmą wniosek bez wizy indonezyjskiej ważnej do czasu wjazdu do Chin, czy nie przyjmą? Przyjmą wniosek bez numeru ubezpiecznia medycznego, czy nie przyjmą? Przyjmą zdjęcia na czerwonym tle, mimo że mają jak wół napisane, że mają być na jasnym, czy nie przyjmą? Przyjmują. Dostaniemy wizy na trzy miesiące, które później sobie sprytnie o kolejne trzy przedłużymy? Pani w okienku mówi, że tak na 80 procent. Ktoś może się przyczepić, że 90 dni to długo jak na wizę turystyczną. Dowiemy się, moi Kochani, za cztery dni robocze. Długo? No nam też wydało sie długo. Sypnęliśmy rupiami i poprosiliśmy o ekpres. Jutro o 15oo.     
Przy odbiorze przyjdzie nam zapłacić 1200 zeta. Czyli alea iacta est.

Jakarta, noc z piątku, 13 stycznia na sobotę, 14 stycznia 2012, za dziesięć druga

Lipa.
Formularz tyczący się opuszczenia terenu szkoły przed magiczną 15.30 wypełniony i złożony na ręce dyrekcji. O 12.30 wychodzimy. Powtórka z wczorajszej rozrywkowej podróży do centrum. W ambasadzie jesteśmy pół godziny przed magiczną trzecią. Starżnik karze czkać. Fajka od fajki. Za pięć, wbijamy. Podchodzimy do okienka, gdzie płaci się za wizy. Pani nabija na kasie 1 800 000 rupii. No to polegliśmy. Miało być 3 150 000. Najwidoczniej pojechali po dniach pobytu na terenie Chin. Niechybnie dostaliśmy wizy na miesiąc...
Lipa.
Ale zapłacić trzeba, co zrobić... Płacimy, dostajemy paragon. W okienku obok Pani życzy nam miłej podróży i wręcza paszporty. Drżącymi rękami sprawdzamy pierwszy. Double entry, 90 days. Drugi. To samo. Czyli z trzecim jest coś nie tak. Renata nie jest już nawet w stanie znaleźć odpowiedniej strony w swoim przeładowanym pieczątkami i wlepkami paszporcie. Wreszcie jest. Double entry, 90 days.
O żesz w cholerę, udało się! Pojęcia nie mam, czemu zapłaciliśmy mniej, niż w tabelce. Może Polska ma jakieś specjalne wizowe relacje z Chinami? Nieważne, mamy je, kasa nie przepadła, szansa na nową przygodę nie przepadła. I jeszcze jedna śmiesznostka. Tak się zastanawialiśmy, czy zaznaczyć we wniosku pojedynczy wjazd czy wjazdy dwa. Dwa kosztowały chyba z pięćdziesiąt zeta drożej od łebka. A co tam, nuż się przyda, może się pojedzie na krotką wycieczkę do Ułan Bator czy coś. No i mamy dwa wjazdy. I teraz uwaga. Duration of each stay: 90 days. Tak to jest na wizie sformułowane. Czyli dwa razy po 90 dni – nie 90 dni z możliwością opuszczenia kraju i powrotu w trakcie ich trwania. Wygląda na to, że już w tej chwili, głupim przypadkiem, mamy wizy na całe pół roku! Może z przeznaczeniem jednak jest coś na rzeczy? A może po prostu głupi ma szczęście...
Lewin słuchał ich i widział wyraźnie, że właściwie nie było ani tych skreślonych sum, ani rur, ani w ogóle nic w tym rodzaju i że wszyscy oni wcale się nie złościli, tylko że byli to tacy przemili, zacni ludzie i wszystko pomiędzy nimi odbywało się tak pięknie i sympatycznie. Nikt nikomu nie wchodził w drogę i wszystkim było przyjemnie. Dla Lewina jedna rzecz była godna uwagi: oto dnia tego wszyscy oni byli dla niego całkiem przezroczyści, a on z drobnych, dawniej niedostrzegalnych oznak rozpoznawał duszę każdego — i widział jasno, że wszyscy byli dobrzy. A zwłaszcza wszyscy oni lubili Lewina tego dnia. Widać to było ze sposobu, w jaki z nim rozmawiali, jak serdecznie, z jaką miłością nań patrzyli — ci nawet, którzy go nie znali.
Tak jak u Tołstoja wszyscy lubili wreszczie szczęśliwie zakochanego Lewina, tak dziś wszyscy lubili nas. Z obsługą Seven-Eleven na czele. Nie mieliśmy wątpliwości, że to z myślą o nas właśnie najlepszy spożywczak w mieście przygotował hotdogową promocję. Za każde wydane 30 000 – potężny hotdog gratis. No to wydaliśmy. Na lody, orzeszki, red brainfreeza, kratingdaenga, papierosy. Uzbierało się. Tak dobre hotdogi jak w 7/11 jedliśmy w Indonezji po raz pierwszy. I prawdopodobnie ostatni. I one też nas lubiły.
Wyjątkowo udany piątek trzynastego skończyliśmy właśnie przed chwilą opijać z Josee. Wspominałem już, że od dłuższego czasu Kanadyjka wydawała nam się osobą potencjalnie interesującą, nasze nieliczne konwersacje w autobusie i w szkole nigdy jednak nie wzbijały się ponad poziom pięciominutowych chit-chatów. Dwie sytuacje podczas pierwszych trzech dni po powrocie z wakacji urzekły mnie jednak tak bardzo, że postanowiłem coś z naszą pełną północnej rezerwy relacją zrobić. Po pierwsze Josee nie gestykulowała przy piosenkach religijnych na rozpoczęciu roku dla nauczycieli, a wymagało to nie lada asertywności, żeby nie powiedzieć jaj. Po drugie, na skrzeczące napomnienie naszej filipińskiej superwajzorki, że pora już iśc na lunch, odparła zimno coś w rodzaju I’ll stay by my antisocial self”. No bratnia dusza. I to na takim zdominowanym przez KGS-owskie chrześcijańksie mission and vision intelektualnym postkowiu. Podczas którejś płytkiej konwersacji dowiedziałem się, że Josee planuje kupić sobie odtwarzacz DVD, bo ma mnóstwo filmów, a nie ma ich na czym oglądać. No więc zaprosiliśmy ją na dzisiejszy wieczór na patio. My przynosimy kompa, ona filmy, zaproponowała między Trainspotting, wszyscy przynosimy piwo. Przyszła z naręczem płyt, ale bez piwa. Przeprosiła nas, że jest zmęczona i jednak pójdzie spać. No spoko, trochę szkoda, ale po prawdzie to i my nie mieliśmy dziś, po wizowych przejściach, wielkiej zajawki na oglądanie, dużą za to na porządną rozmowę. Staliśmy tak więc i rozmawialiśmy, to pomyślałem, że otworzę sobie jednak tego bintanga. Po chwili usiedliśmy i Josee zapytała, czy może podkraść fajeczkę. Potem powiedziała, że jednak skoczy do lodówki po swoje browary. Potem ja skoczyłem do naszej lodówki. A potem jeszcze raz, miałem się dziś czym dzielić. Ostatecznie przez dobre cztery godziny siedzieliśmy tak sobie na wyłożonej białymi kaflami posadzce naszego patio, paląc, kipując na te białe kafle i rozmawiając o wszytskim, co, jak się okazało, i nam i jej od dawna leżało  na sercu.
 








Sunday, January 1, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XXI

Rozdział XXI, w którym...

Opowieść wigilijna • Smuga, małpa w atlasie i co z tego wynikło • konfrontacja • dzieci Makassaru • z deszczu pod dach Nowej Legendy • Boże Narodzenie, jak nam materii staje • zdążyć przed siódmą • koszmar • restauracje dla słoni • Gdańsk, Polska • gwiazda Bendy w przyjaznym domu

KM. Madani Nusantara, Cieśnina Makassar, Wigilia Bożego Narodzenia 2011, dziewiąta

Od pięciu godzin jesteśmy na morzu, wypłynęliśmy z, bagatela, czterogodzinnym opóźnieniem. Płyniemy przez ciemność tak gęstą, że czerń wody zupełnie zlewa się z czernią nieba. O ile jest jakaś woda i jakieś niebo, kto je tam wie. Wydaje się, jakbyśmy brnęli przez pradawny ocean ciemności, z którego świat jeszcze się nie wyłonił. Nagle krwistoczerwony błysk rozrywa ciemność. Wydawało mi się? Po chwili dziwna czerwień znów rozkwita płomieniem. I jeszcze raz. Wpatruję się w ciemność, urzeczony. Pytam kapitana, który też wyszedł na papierosa, co to za światła. Burza. Musi być bardzo daleko, za horyzontem. Najwyraźniej jednak jest tam gdzieś horyzont. I zza niego połyskuje ta niesamowita poświata, która zdaje się wyłaniać z ciemności bajeczne, niewyobrażalnie wysokie góry. Chciałoby się zatrzymać ten widok choć na chwilę, przyjrzeć mu się dokładniej, wrażenie jest jednak ulotne. Jak wszystko co piękne onirycznym pięknem. Czeka się więc na jeszcze jeden błysk, i jeszcze jeden, i jeszcze, nie sposób przestać. I nie sposób zapomnieć. Jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie w życiu widziałem.
Proza życia. Klasa ekonomi jest megasłaba. Nie ma kameralnej kabiny dwuosobowej, jak w klasie pierwszej. Nie ma kabiny czteroosobowej, jak w klasie drugiej. Nie ma nawet kilkudziesięcioosobowej sali, w której każdy ma swoją mikroskopijną leżankę wciśniętą między dwie inne leżanki, taki morski Ryanair, jak w klasie trzeciej. Jest brudna podłoga bez wyznaczonych miejsc. I prawo buszu. Każdy kawałek jest cenny. Żeby go podbić, należy położyć na nim swój bagaż. To jednak taktyka zawodna, lepiej kupić za 5000 rupii kawałek mocnej foliowej plecionki, takiej, z jakiej robi się worki na ziemniaki. Albo, jeszcze lepiej, wynająć matę za 10 000. Najwyżej punktowane są kawałki w kątach, ale leżąc pod ścianą też można być z siebie dumnym. Nam udało się wygrać nagrodę główną. Zajęliśmy obszerny korytarz na pokładzie z kabinami pierwszej klasy. Tubylcy chyba nie mieli śmiałości. Jesteśmy praktycznie sami, nasza trójka plus Daniel, Francuz, który popłynął z nami i jeden sympatycznie milczący Indonezyjczyk. Nie jest gorąco i duszno, jak na niższych pokładach. Nie jest też tak ogłuszająco głośno, choć z dołu słychać muzykę. Klawisze, mdły kobiecy głos, jakieś diskoindo.
Trudno, odebrawszy za młodu zachodnie wychowanie, nie pogrążyć się w lekkiej melancholii, spędzając Wigilię w takich warunkach. Kiedy jednak zastanowić się nad tym głębiej, jakie to ma znaczenie? Jakie znaczenie ma cokolwiek, jakby się tak jeszcze głębiej zastanowić, ale to temat na inną noc. Zostańmy przy tym jakie znaczenie ma to, że nie mamy choinki, pierogów, karpia i makowca. Ja widzę to tak. Nieważne na jakim zadupiu świata jesteś, nieważne jak jesteś brudny i zmęczony, nieważne, jakie gówno sączy się z głośników. Nieważne jak mało masz miejsca na podłodze i że jest to kawałek podłogi koło kibla. Liczy się to, i tylko to, kto zajmuje kawałek podłogi obok ciebie.
A w tej kwestii jestem szczęściarzem. Wesołych Świąt, moi dzielni, pogrążeni we śnie towarzysze podróży. I wesołych Świąt Wy, których mi tu jeszcze brakuje. Jakoś byśmy się pomieścili.

Pia’s Poppies Hotel, Rantepao, Sulawesi, noc z wtorku, 27 grudnia na środę, 28 grudnia 2011, kwadrans po jedensatej

Pamiętam, jak kiedyś, miałem wtedy może z dziesięć lat, odwiedził moich rodziców znajomy. Chyba tylko ten jeden jedyny raz go spotkałem. Nie wiem, kim był. Marynarzem, podróżnikiem, może po prostu zapalonym miłośnikiem geografii? O geografii w każdym razie, podróżach i morzach za siedmioma morzami rozmawialiśmy. A że trudno o takich sprawach rozmawiać na sucho, gość poprosił o mapę. Pobiegłem do pokoju po atlas, wielki kolorowy atlas świata, i z dumą położyłem go przed nowopoznanym Smugą. Jakież było moje zdziwnienie, gdy usłyszałem, że najlepiej zrobię oddając swój atlas do przedszkola... Głupio mi się trochę zrobiło, w końcu miałem swoje nie byle jakie dziesięć lat, a atlas jak przedszkolak. Smuga miał jednak, przy całej swej okrutnej prawdomówności, słuszność. Na kartonowych stronicach ogromnej księgi nie oznaczono nawet południków i równoleżników, prócz równika. Rodzicom też chyba zrobiło się głupio, bo niedługo potem dostałem najlepszy atlas, jaki udało im się znaleźć w księgarni. Mimo, że strony szybko zaczęły wypadać od częstego przerzucania, korzystam z niego po dziś dzień. Tamtego dnia w każdym razie musiał nam wystarczyć atlas przedszkolaka. I chyba wystarczył. Pamiętam, że niecodzienny gość tłumaczył mi, jak fajnie jest bawić się z przyjaciółmi w zadawanie sobie nawzajem nazw geografcznych, które należy następnie jak najszybciej odszukać na mapie. I że łatwo zapamiętać kraje, morza i wyspy kojarząc z czymś ich kształt. Pamiętam, że wskazał na jakąś dziwnie powykręcaną wyspę i powiedział „Celebes. Celebes wygląda jak małpa”.     
Jakieś osiemnaście lat później, po prawie dwudziestu sześciu godzinach rejsu, dłużącego się niemiłosiernie, bo statek krążył w kółko czekając na pilota a wszyscy jakby się zmówili i chcieli sobie z nami robić pożegnalne zdjęcia, K.M. Madani Nusantara zrzuciała trap w porcie Makassar na Celebes, zwanym przez krajowców Sulawesi. No, niezupełnie zrzuciła trap, chyba się zepsuł. Musieliśmy po stromych metalowych stopniach dostać się na pokład dla samochodów i, niejako tylnymi drzwiami, zejść na ląd.
O ile w ogóle miałem jako dziesięciolatek jakieś wyobrażenia na temat głównego portu na Celebes, nie tak go sobie wyobrażałem. Po dziecięcej głowie kołatało mi się pewnie palące słońce na błękitnym niebie, wytatuowani marynarze z kolorowymi papugami na ramionach i przepaskami na oczach, kosze barwnych egzotycznych owoców i innych niesamowitych skarbów. I uwijający się przy rozładunku i załadunku półnadzy tubylcy.
Rzeczywistość okazała się, jak to nad wyraz często bywa, pozbawiona kolorytu pięknych marzeń. Niebo zasłane było burymi chmurami i za nic w świecie nie dało się powiedzieć, gdzie jest słońce. Sama wiara w to, że gdzieś się ono kryje wydawała się bardzo naiwną. Znów siąpił deszcz. Nudna załoga w brudnych wystandaryzowanych uniformach zamiast krzątać się po pokładzie i miotać przekleństwami, siedziała znudzona i czekała, aż pasażerowie wyniosą się ze statku, razem ze swoimi torbami, pakunkami i kogutami. Papug nie zaobserwowałem. Kapitan najwyraźniej w dzieciństwie nie fascynował się Ahabem. Nie dość, że sam w sobie nie był ani trochę charyzmatyczny, to jeszcze nosił głupkowaty kombinezon roboczy z napisem ‘capitano’. Gdzieś sie zaszył, kiedy tylko przybiliśmy. Zamiast skrzyń ze skarbami z ładowni wyjeżdżały samochody.
Tubylcy, owszem, przybyli licznie. Najpierw gromada dzieciaków, jeden, jakiś herszt, z papierosem. Pasażerowie rzucali im z pokładu maty. Te same, które przed rejsem kupili za 5000 rupii. Walka była zacięta, nagrodą była w końcu perspektywa odsprzedania mało używanej plecionki kolejnym podróżnym. Smutno to wyglądało. Wciąż padało.
Następnie przyszła kolej na natrętnych kierowców taksówek i becaków, których w miarę możliwości bez słowa wymijaliśmy, w skrajnych przypadkach odpychaliśmy od siebie. Dobrnęliśmy jakoś, we czwórkę, z Danielem, do ulicy i zaczęliśmy się rozglądać za angkotem. Zaczęło lać, co nie sprzyjało dobiciu dobrego targu. Jakiś gość w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym chciał nam wcisnąć, że bilety kosztują 10 000. Zaczęliśmy wypytywać miejscowych pasażerów, jaka jest normalna cena, więc szybko zszedł do 5000. Że też wogóle miał jeszcze czelność do nas mówić... Najbardziej frustrujące w kontakcie z takimi ludźmi jest to, że nie da się im wytknąć bezczelnego klamstwa, nie da się im nawet nawrzucać. Raz, że ich znajomość angielskiego nie pozwala na ogarnięcie tematu a nasze wrzucanie w bahasa nie wypadłoby przekonująco. Dwa, nawet najbardziej wyszukane odniesienia do religii i pojmowanej w jej kontekście moralności spłynęły by po nich jak po teflonie. Powinniśmy chyba byli zapłacić po 3000 od głowy, ale plecaki coraz bardziej nasiąkały wodą, spasowaliśmy więc. Dojechaliśmy pod jakieś centrum handlowe, przedyskutowaliśmy dalszy plan działania i, wypytawszy o drogę, poczłapaliśmy dalej. Drugi z hosteli, do których trafiliśmy, New Legends okazał się, jak na taką pogodę, wystarczająco dobry i tani, chociaż Daniel musiał zapłacić za dwójkę, w której miał spać sam. Drogo wychodzi samotne podróżowanie. Za to podróżowanie z dzieckiem polecam, nikt się nas tu praktycznie nie czepia, że bierzemy dwójkę na trzy osoby. Ale nic, wreszcie zrzuciliśmy z siebie plecaki i brudne, przepocone ciuchy, wzięliśmy rozkoszny prysznic. Od razu lepiej.
Boże Narodzenie... Próbowaliśmy znaleźć jakieś miłe miejsce, gdzie możnaby zjeść zasłużoną odświętną kolację. Szyld Guinnessa na chwile rozbudził nasze nadzieje, przywodząc na myśl kantoński pub The Paddy Field, europejską oazę na chińskiej pustyni, gdzie z okazji Świąt poszerzono menu o tradycyjne potrawy, przygotowywane ponoć przez mamę właściciela. Niestety, pod szyldem Guinnessa w Makassarze krył się lokal wprawdzie interesujący, bo oferujący możliwośc pogrania w bilard i wypicia przydrogiego irlandzkiego piwa, zupełnie jednak pozbawiony atmosfery, choćby powierzchownej, której szukaliśmy. Błądziliśmy jeszcze przez jakiś czas po mieście, bezskutecznie jednak. Makassar najwyraźniej nie świętuje Bożego Narodzebnia niczym więcej niż sztucznymi choinkami i błyszczącymi bannerami życzącymi wszystkim Merry Christmas. Ostatecznie, wygłodzeni skromnymi posiłkami serwowanymi na promie, uznaliśmy, że Pizza Hut będzie dla nas wystarczająco dobra. I takoż się stało. Najedliśmy się witamin w barze sałatkowym, posililiśmy się pizzą w specjalnej wersji włoskiej, pozwoliliśmy też sobie na wyszukane napoje i, wisienka na torcie, lody. W indonezyjskiej Pizzy Hut lody komponuje się samemu. Wybiera się smak, dostaje kubeczek ze szczodrą gołą gałką, a dodatki dosypuje samemu, wedle uznania, z wymyślnych dozowników, których samo używanie jest frajdą. Można do woli obsypać swoją porcję między innymi kruszonymi ciasteczkami oreo, płatkami śniadaniowymi czy smartiesami. I polać sosem czekoladowym, oczywiście. Wyszlo więc całkiem słodko i świąteczne uśmiechy zagościły na naszych zmęczonych buziach.    
Dzieci Makassaru II. Siedzę sobie przed hotelem. Pod daszkiem, bo, a jakże, pada. Ale internet jest. Nagle z mroku wyłania się jakaś drobna sylwetka. Robi mi się nieswojo. Powoli, jakby sunąc nad dziurawym  chodnikiem, zbliża się do mnie chłopiec. Wymuszam na sobie uśmiech. Bez wzajemności, dziwnie dorosła twarz chłopca pozostaje nieruchoma. Próbuję skupić się na wysyłaniu świątecznych maili i przerzucaniu stron. Chłopiec staje za moimi plecami i, zgaduję, wpatruje się w ekran. Czuję, że dotyka mojego ramienia. Odwracam się. Stoi jak posąg, z wyciągniętym przed siebie palcem, najwyraźniej chcąc mi coś pokazać i wpatruje się w pogrążoną w mroku Jalan Jampea. Nie wiem, co che mi pokazać, nic tam nie ma. Chyba. Deszcz stuka o dzaszek, jest chłodno, i jakoś mocno odczuwam ten chłód. Cała sytuacja wydaje mi się potwornie nienaturalna, przypominają mi się historie o zwiastunach śmierci, złych omenach. He creeps me out, kołacze mi się po głowie fraza, dla której nie znajduję przekonującego tłumaczenia. Próbując zachowac spokój, przyglądam się chłopcu, wciąż przyjaźnie, na tyle, na ile mogę, się uśmiechając. Dostrzegam teraz, że w drugiej ręce trzyma woreczek foliowy z pomarańczową mazią w środku. Albo skończył jeść smażone tofu z sambalem i jeszcze napawa się jego aromatem, albo wącha klej. Opcja numer dwa zdaje się mieć większą wartość eksplanacyjną. Trochę już tego klimatu za wiele dla mnie, wracam do środka, do recepcji. Nie idzie za mną, dobrze. Stoi pod daszkiem, zagląda przez szybę, jeszcze chwilę stoi. Wdycha opary z woreczka. Po chwili znika, tak nagle, jak się pojawił...
Makassar nie jest wart tego, by Was nim zanudzać. Czystszy niż Banjarmasin, brudniejszy niż Balikpapan. Tak samo bez wyrazu, jak oba wymienione. Bez żalu kupiliśmy bilety na nocny autokar odjeżdząjący następnego dnia o ósmej do Rantepao w regionie Tana Toraja. 
Zaraz zaraz. Jakiej ósmej? Właściciel New Legend, który za rozsądną opłatą pojechał dla nas po bilety mówił, że o ósmej, ale na bilecie stoi jak wół, że o siódmej! Rychło w czas zauważyliśmy, jest szósta a do terminalu trzeba oczywiście dojechać przez pół miasta... Kończę skajpową rozmowę z rodzicami, zamawiamy taksówkę, szukamy pary Włochów, która chciała jechać razem z nami, pospiesznie żegnamy się z Danielem. Nasze drogi niestety się rozchodzą, Francuz czeka na prom do Ambon, będzie eksplorował Sulawesi od północy. Właścieiel, wciąż przekonany, że wszystko jest w porządku i zdążymy, czeka na taksówkę pod parasolem. Jest wreszcie. Wrzucamy rzeczy do bagażnika, ruszamy. 18.15. Niby jedziemy, choć de facto stoimy, makassarskie korki nie są wiele lepsze od jakartańskich. Czas płynie. 18.44. Pytam kierowcy, siląc się na spokojny ton, za ile dojedziemy. Za piętnaście minut. To do diabła rychło w czas, bylebyś się nie mylił o dwie minuty... Może indonezyjskie autokary rejsowe nie są najpunktualniejsze na świecie, ale ten z Kandangan do Balikpapan odjechał dobry kwadrans przed czasem, więc nigdy nic nie wiadomo. Korki, korki, korki, układam juz plan awaryjny na wypadek spóźnienia. Szansa na dostanie biletów na inny autokar jest nikła, gość z New Legend ledwie zdołał kupić te nasze, na nieklimatyzowany autobus i nie obok siebie... Więc kolejny, co najmniej jeden, dzień w Makassarze i 270 000 w plecy, plus nocleg... Próbuję do niego zadzwonić. Niech się skontaktuje z kompanią przewozową i powie, że jesteśmy w drodze. Nie odbiera. W samej kompanii pewno nie mówią po angielsku, ale też dzwonię. Nie odbierają. Wreszcie zawracamy i ruszamy w przeciwnym kierunku po drugiej stronie drogi. Dobry znak. Istotnie, dojeżdząmy na miejsce. Wypadam z taksówki z biletami, zostawiając Renatę, Olivera, Włochów i plecaki. Byleby dać im znać, że jesteśmy. Jest, bus stoi. Mówię gościowi, że zaraz wracam, biegnę po rodzinę i plecak. Razem pędzimy do biura, gość coś tam kreśli na biletach, biegniemy do autokaru. Udało się...
Epilog. Ruszamy o 19.45, po drodze zatrzymujemy się jeszcze na stacji benzynowej i czekamy na jakąś spóźnioną kobiecinę z dzieckiem. To właśnie problem ludzi zachodu. Mówi się im, że zdążą, a oni i tak zawsze się bez sensu spieszą....
Zdecydowanie najgorsza noc w drodze. Dwóch gości z obsługi i kierowca odpalali jednego papierosa od drugiego, a my siedzieliśmy na przedzie. Sam palę, ale palenia biernego zwolennikiem na pewno nie jestem. Zwykle więc starm się mieć to na uwadze w stosunku do innych, koncepcja tej drobnej uprzejmości jednak najwyraźniej nie zaświtała w głowach obsługi. Mówi się, że jak tata pali, to nie wyczuje, że dziecko pali. Bzdura, jak sam akurat nie palę, to czuję papierosa zapalanego kilkanaście metrów ode mnie. I wcale mnie ta supermoc nie cieszy, szczególnie, jak próbuję spać. Co tej nocy było o tyle trudne, że trafiło mi się miejsce zaraz przy drzwiach. Po pierwsze drzwi były zepsute, uszczelka nie trzymała i się nie domykały. Chłopak z obsługi przywiązał je sznurkiem do swojego fotela pilota, ale szyba i tak się chwiała. A ja, to po drugie, przed sobą nie miałem niczego, o co mógłbym oprzeć nogi, więc się ciągle zsuwałem, a jak kierowca hamował, to leciałem do przodu. A jak juz zasypiałem, to akurat zatrzymywaliśmy się na postój, bo przecież trzeba zrobić siusiu, zjeść i zapalić, jak ktoś nie lubi palić w środku.
Mimo tego ciosu dla morale, kiedy dojechaliśmy na miejsce, od razu poczułem, że mieliśmy dobry pomysł. Świeże powietrze, chłodny klimat, przepięknie zieleniące się pasma wzgórz okalające miasteczko... Do tego wreszcie przestało padać...
Pisałem ostatnio o Jakarcie jako o przerażająco monumentalnym i nieprzyjaźnie rozległym mieście dla słoni. W Rantepao dla słoni są rumah makan, restauracje. Z początku wydawało nam się, że jest tu nieco drogo. Ale kiedy przyniesiono nam zamówione chińskie przysmaki: banany w cieście z czekoladą i serem, chrupiący makaron lo mie, kurczaka w sosie słodko-kwaśnym i fu yung hai omlet z sosem pomidorowym, szczęki nam poopadały a oczy wyszły z orbit. Każde z tych dań w pojedynkę zaspokoiłoby głód całej naszej trójki... Rumah Makan Saruran może być, kto wie, jedyną restauracją na świecie, gdzie porcje na talerzach są większe – znacznie większe – niż porcje na zdjęciach w karcie dań. 
                Nie dziwota, że Saruran przez cały dzień jak magnes przyciąga w swoje brudnawe progi rzesze tak miejscowych, jak i podróżnych.  W naszej zgodnej opinii gwiazdą wieczoru został Indonezyjczyk w koszulce z orłem i napisem „Polska”. Nie mogliśmy się powstrzymać, zagadnęliśmy go i wypytaliśmy o o powody wdziania takiego a nie innego wdzianka. Okazało się, że gość nie dość, że był w Polsce, to jeszcze był w Gdańsku. Żeby przeprowadzić wywiad z Wałęsą! Raz już chciałem to zrobić, ale jakiś długowłosy jakartanin w koszulce Behemotha mi umknął. Zrobiłem to więc dziś. Poprosiłem miejscowego o wspólną fotę. To ci heca...
                W Rantepao mają monopolowe. Tamat na dziś: Bendy Star, 15 procent. Szlachetna, brunatnorubinowa barwa, przypominająca colę. Interesujący bukiet, z początku coś jak zmywacz do paznokci, następnie mocno wyczuwalna nuta karmelu. Smak taki jak zapach. Nasycony CO2. Albo innym świństwem. Raczej nie jest to ‘like’, a już na pewno nie ‘become a fan’, ale zawsze to jakaś odmiana. Na pogrążonym w cykaniu świerszczy i rechocie żab ganku, z którego, przerywając stukanie w klawiszę i zapalając kolejną fajeczkę, omiatam wzrokiem bujną roślinność ogrodu okalającego staw, fair enough.